Blog

  • Ród Żółtowskich powrócił do Niechanowa

    RÓD ŻÓŁTOWSKICH POWRÓCIŁ DO NIECHANOWA

                We wrześniu br.,  po 82 latach gościliśmy w Niechanowie rodzinę Żółtowskich herbu Ogończyk. Żółtowscy dzierżyli ziemie z klucza niechanowskiego od 1847 do 1939 roku. Miałam przyjemność wraz z p. Dorotą Bączyk towarzyszyć im w tej wędrówce po Niechanowie śladami przodków.

    To był XXX Zjazd Rodu Żółtowskich, w którym uczestniczyli kolejni potomkowie licznie rozgałęzionej rodziny zamieszkującej w całej Polsce. Tym razem zjazd odbywał się z siedzibą w Skorzęcinie. Niechanowo odwiedziła część członków rodu uczestniczących w Zjeździe słuchając opowieści dziejów Niechanowa i okolicy, a spacerując ulicami Niechanowa przemierzaliśmy wspomnieniem szlak pamięci rodu Żółtowskich. Dzięki uprzejmości pani dyrektor Małgorzaty Trzaskowskiej byliśmy w obecnej Bibliotece Gminnej, która mieści się w budynku o dwustoletniej historii powstałej jako budynek szkoły w 1818 roku. Odwiedziliśmy również Salę Historii Gminy Niechanowo, oglądając pamiątki rodu Żółtowskich i dziejów gminy. Przyznam się, że ilość zgromadzonych dokumentów dziejowych zachwyciła naszych gości. Żółtowscy odwiedzili też cmentarz, na którym znajdują się groby przodków. Skierowali wiele miłych słów do mieszkańców i władz gminy za  pamięć o rodzie przy dbałości o groby, a także za uczczenie plakietką Powstaniec Wielkopolski  grobu Tomasza Żółtowskiego. Zapalili znicz przy pomnikach Bohaterów Gminy Niechanowo gdzie również znajdują się nazwiska ich przodków. Dzięki pani kierownik OSiW  Agnieszce Nowackiej zwiedziliśmy pałac niechanowski (niegdyś rodowy). Wśród gości zwiedzających Niechanowo był obecny Prezes Związku Rodu Żółtowskich – Mariusz Żółtowski ze Sztumu.

                Opowieściom nie było końca, a ciekawość gości związana z przeszłością rodu Żółtowskich i dziejów gminy oczekiwała na jeszcze więcej informacji… Dwa dni później spotkałam się z członkami rodu Żółtowskich w Skorzęcinie. Opowieściom wciąż nie było by końca… gdyby nie upływający czas.

    W dowód przemiłego spotkania,  Prezes Związku Rodu  Mariusz Żółtowski przekazał do Biblioteki i dla jej czytelników książkę Genealogia rodu Żółtowskich wydaną w 2015r.,  a napisaną przez kolejnego potomka rodu Michała Żółtowskiego (1971-1994).

    Ród Żółtowskich niechanowskiej linii rodu Żółtowskich (a jest wiele innych linii rodowych), rozpoczął hrabia Franciszek Żółtowski herbu Ogończyk w 1847 roku, po nim ziemie te dzierżyli synowie w kilku pokoleniach:  Stanisław – syn Franciszka i Leon – syn Stanisława.

                                                                                                    BOŻENA SZYMANOWSKA

  • Marzenia się spełniają

    W dniach 18 – 21 sierpnia 2022 roku, korzystając z uprzejmości organizatorów, czyli Towarzystwa Przyjaciół Ziemi Kutnowskiej, dołączyłam do wycieczki na Kaszuby. Program zwiedzania był bardzo bogaty, najbardziej jednak cieszyłam się, że, wraz z Elą i Kaziem z Kutna, odwiedzimy Hel i zobaczymy umieszczony tam posag Neptuna, którego wyrzeźbienie zainicjował i sfinansował Arkadiusz Żółtowski z Płocka.

    Hel z Neptunem – Bogusia, Kazio i Ela

    Na cokole przeczytać można tekst:

    „ Ku nieograniczonym marzeniom i dążeniu do ich spełnienia,

    mając poczucie siły i mądrości –

    dedykuję ten artystyczny projekt rzeźbiarski moim dzieciom.

    Natomiast rzeźbę Neptuna,

    symbolizującego poprzez swoje wyciągnięte lewe ramię

    wolę ochrony ludzi przed wzburzonymi falami mórz

    i przed sztormowymi wiatrami –

    dedykuję ludziom morza miasta Helu

    i jego ciężko pracującym rybakom,

    jak i żołnierzom Marynarki Wojennej RP,

    którzy na co dzień chronią polskiego wybrzeża.

    Arkadiusz Żółtowski herbu „ Ogończyk”

    autor niniejszego projektu rzeźbiarskiego”

      Posąg ,ustawiony na postumencie 14 maja 2020 roku, jest ogrodzony kutą balustradą w kształcie sieci rybackich, jak gdyby opleciony linami. Po lewej stronie cokołu umieszczono herb Ogończyk, po prawej stronie – gryf kaszubski, a z przodu – herb Helu. Boloński oryginał jest wykonany z brązu, nasz rodzimy – z białego marmuru. Tym samym, jak podają źródła, helska rzeźba jest pierwszą na świecie wersją boga wód wykonaną w kamieniu. Neptun robi imponujące wrażenie, co i rusz turyści zatrzymują się, czytają historię powstania pomnika, robią pamiątkowe fotografie.

    Hel – Bogusia, p. Burmistrz Mirosław Wądołowski, Ela i Kazio

    Nasza delegacja – Ela i Kaziu z Kutna oraz Bogusia z Białej, została przyjęta w Ratuszu przez burmistrza Helu Pana Mirosława Wądołowskiego, który zapewnił nas, że Neptun ma właściwą ochronę i bardzo szybko stał się atrakcją turystyczną najważniejszego miasta na Półwyspie Helskim. Rzeczywiście, miejsce wybrane dla rzymskiego boga mórz jest jak najbardziej trafione. Stoi dumnie tuż nad Bałtykiem i jest z nim doskonale zharmonizowany.

     Marzenia się spełniają. Zarówno te duże, jakie miał Arkadiusz Żółtowski, ale i te małe, jak moje o zobaczeniu Neptuna w Helu.

                                                                         Pozdrawiam serdecznie

                                                                           Bogusia z Białej

  • Górskie wędrówki (Miłość do gór, przekazali nam moi rodzice)

    Miłość do gór zaszczepili we mnie moi rodzice – Mirella i Mariusz ze Sztumu, z którymi od wczesnego dzieciństwa, w każde wakacje wyjeżdżałam na południe kraju. Pierwsze wycieczki i zdobywanie górskich szczytów zaczęłam w wieku trzech lat na plecach taty, który mnie dzielnie nosił w  ciężkim, stelażowym, turystycznym nosidle. Tamten czas bardziej kojarzę z rodzinnych opowiadań i zdjęć, podobno marudziłam, że w nosidle trzęsie, a tata ma nie chodzić po kamieniach  Jedyne co pamiętam z tego czasu to chodzenie w lodowatym strumieniu, zapach siana w siennikach u gospodarzy u których mieszkaliśmy, duże ilości jedzenia, które nam przygotowywali na obiad oraz małe latające robaczki – świetliki, które mama mi pokazywała wieczorem na łące.

    Później, gdy pojawiło się moje młodsze rodzeństwo – Piotr  i Marta, na własnych nogach chodziłam po coraz dłuższych trasach (najmłodsza Marta zajęła miejsce w nosidle), zdobywając m.in. szczyty w Beskidzie Żywieckim –  Babią Górę (1725 m), Policę, Wielką Raczę, Halę Rysiankę, szczyty w Beskidzie Śląskim – Skrzyczne, Baranią Górę  oraz tatrzańskie doliny- Kościeliską, Chochołowską, Dolinę Pięciu Stawów. Mój brat Piotrek, jako jedyny nie korzystał z nosidła, tylko zawsze dzielnie, jeszcze z pieluchą chodził wszędzie samodzielnie. Pamiętam, że bardzo chciałam spotkać na szlaku niedźwiedzia, miałam nawet dla niego przygotowane w plecaku kanapki. Na szczęście nigdy nie stanął na naszej drodze, za to widzieliśmy inne ciekawe zwierzaki np. żbika, czarne wiewiórki, salamandrę plamistą, żmiję, oraz głuszca, który uciekając przed nami narobił tyle hałasu co niedźwiedź.

     Na szczyty górskie powyżej 2. tys. metrów nadszedł czas dopiero na studiach, gdzie wraz z przyszłym mężem Maćkiem, bratem Piotrkiem i grupą naszych znajomych jeździliśmy w Tatry Słowackie, głównie ze względów finansowych, gdyż było tam znacznie taniej niż u nas, w sam raz na niewielki studencki budżet a trasy były  dużo mniej oblężone przez turystów. Mieszkaliśmy w domu u Cyganów w miejscowości Nowa Leśna, codziennie wstawaliśmy o piątej rano i dojeżdżaliśmy na szlaki słynną, słowacką „elektriczką”. W Tatrach Słowackich zdobyliśmy dwukrotnie Rysy, idąc od Szczyrbskiego Jeziora przez Dolinę Mięguszowiecką, pośród rumowisk skalnych w pobliżu Żabich Stawów Mięguszowieckich, krótkim odcinkiem z łańcuchami i klamrami, dość łatwymi technicznie. Po drodze na szczyt chwilę odpoczęliśmy w Chacie pod Rysami – najwyżej położonym schronisku w Tatrach (2250 m), zjadając pyszną kwaśnicę z pajdą chleba za 30 koron słowackich (ok. 5zł). Od schroniska była jeszcze niecała godzina podejścia do celu. Ze szczytu roztaczał się wspaniały widok na stawy (Morskie Oko i Czarny Staw) oraz całe Tatry Wysokie, który dodał nam dużo pozytywnej energii i sił do zejścia w dół. Jedną z ciekawszych wycieczek był także Krywań (2495m) – święta góra Słowaków, trasa bardzo długa, w pełnym słońcu i 30 stopniach Celsjusza, wymagająca niezłej kondycji, natomiast łatwa technicznie, bez większej ekspozycji, bez klamr i łańcuchów. Po drodze spotkaliśmy spore stadko kozic w oddali i malutkiego świstaka w całkiem bliskiej odległości od nas. Bardzo podobało mi się także dojście do Czerwonej Ławki (2305 m), której niestety nie zdobyliśmy, ponieważ zbliżała się burza i zaczynało się robić groźnie, a były tam dość trudne łańcuchy do przejścia, więc lepiej było w burzy zejść jak najszybciej do schroniska Teryho Chata. Mam nadzieję, że jeszcze w najbliższej przyszłości tam wrócę.

    METADATA-START

    Odkąd pojawiły się nasze dzieci – Madzia i Wojtek, staram się nie rezygnować z górskich planów.  każdego roku jeździmy zimą na narty z dziećmi oraz latem – w czerwcu z samymi koleżankami i w wakacje z całą rodzinką. Pisząc wersję próbną na kartce tego artykułu właśnie siedzę w pensjonacie na Jaszczurówkach, na piątej z kolei naszej „babskiej wyprawie”, po zdobyciu Koziego Wierchu (2291m). Jest to najwyższy szczyt całkowicie leżący po polskiej stronie, stanowi jeden z wierzchołków na trasie Orlej Perci. Bardzo nam zależało na zdobyciu tej góry, ponieważ szlak za trzy dni będzie zamknięty z powodu remontu. Podeszłyśmy od Doliny Pięciu Stawów podziwiając po drodze wyniosłe turnie, pionowe ściany i dolinki ze stawami w oddali oraz cudowną roślinność Tatr Wysokich: goryczki, sasanki alpejskie, dzwonki alpejskie. Samo podejście wymagało niezłej kondycji, trzeba było uważać, bo sypały się spod nóg kamienie, natomiast nie było zbyt trudne technicznie, nie ma żadnych łańcuchów, znacznie trudniejszy był dla mnie Kościelec. Dzień wcześniej przeszłyśmy całe Czerwone Wierchy z początkiem w Kuźnicach i zejściem do Doliny Kościeliskiej. W polskich Tatrach jesteśmy z dziewczynami drugi rok z rzędu, wcześniej chodziłyśmy po Beskidach z dużymi plecakami i spaniem w schroniskach.  Są to wspaniałe wyprawy bez mężów i dzieci, w ciszy i spokoju możemy podziwiać górską przyrodę, piękne widoki, a wieczorami pić winko planując trasę na kolejny dzień. Ładujemy nasze baterie na kolejny rok pracy, z niecierpliwością czekając na kolejne wyjazdy.

    W okresie wakacyjnym przynajmniej na tydzień jeździmy w góry z dziećmi. Wojtek i Madzia, podobnie jak ja kiedyś także zaczynali swoją przygodę z górami podróżując w turystycznym nosidle na taty plecach. Było to bardziej „wypasione” nosidło niż to sprzed trzydziestu lat, wyposażone w daszek chroniący przed słońcem, pokrowiec wodoodporny, przewijak dla dziecka i kilka kieszeni na jedzenie i pampersy. Później dzieci dawały radę pokonywać coraz dłuższe odcinki na własnych nóżkach, zaczynając od dolin – Kościeliskiej, Chochołowskiej, Doliny Białego, Małej Łąki, Lejowej i Strążyskiej. Najczęściej jeździmy w góry wraz rodziną mojej przyjaciółki Danki (która bierze też udział w naszych „babskich wyprawach”). Ma ona trójkę dzieci w zbliżonym wieku do moich łobuziaków. Stacjonujemy zazwyczaj w Zubrzycy Górnej u tych samych górali, do których trzydzieści lat temu jeździłam z rodzicami. Codziennie wieczorem ustalamy ze starszymi dziećmi trasę na następny dzień, sprawdzamy na mapie czas przejścia i skupienie poziomic. Rano dzieciaki pakują plecaki – każdy niesie swój, obowiązkowe wyposażenie oprócz wody i kanapek to żelki, gumy mamby i czekoladowe batoniki. Madzia zabiera ze sobą na każdą wycieczkę pluszowego królika Lulusia, z którym nigdy się nie rozstaje, podobno on też bardzo lubi górskie wędrówki. Po drodze dzieci zbierają różnokolorowe kamienie, moczą nogi i budują tamy w górskich strumieniach. Odpoczywają na kocu na polankach, wycieczki z nimi trwają cały dzień. Z większych osiągnięć Magdy i Wojtka to zdobycie Babiej Góry trzy lata temu (Madzia miała niecałe pięć lat) oraz Dolina pięciu Stawów od Palenicy Białczańskiej przez malowniczą Dolinę Roztoki, z postojem nad wodospadem Wielka Siklawa. Z niższych górek – Sarnia Skała – z pięknym widokiem na Giewont, Nosal oraz Gęsia Szyja od Rusinowej Polany z zejściem przez Rówień Waksmudzką – gdzie spotkaliśmy po drodze, w szczycie sezonu tylko sześć innych osób. W ostatnim czasie doliny zaczęły się dzieciakom trochę nudzić, bo jest za płasko i zbyt dużo ludzi, więc zaczęliśmy chodzić razem po jaskiniach. Staramy się wybierać na trasę do jaskiń po godz. 17, tak żeby było jak najmniej turystów. Byliśmy już w Jaskini Raptawickiej, Mylnej i Smoczej Jamie. Jeździmy także na jednodniowe wycieczki w Tatry Słowackie. Najpiękniejszy szlak, na którym byliśmy całą rodziną to Rohackie Stawy, położone w malowniczym rejonie Tatr Zachodnich oraz Dolina Prosiecka i Kwaczańska w Górach Choczańskich. Obie doliny są przepięknie położone, występują tam skalne kaniony, liczne wodospady, mostki, drabinki, a w zabytkowych młynach na Obłazach atrakcja dla najmłodszych- stadko kózek, podkradające jedzenie z plecaków.

    Z niecierpliwością czekamy na tegoroczny Zjazd Żółtowskich, ponieważ z dziećmi w Bieszczadach jeszcze nie byliśmy. Mamy nadzieję na ciekawą górską wycieczkę z dziadkiem Mariuszem, który jeszcze nigdy latem w górach z wnukami nie był.

                                                                                                    ANNA BURDYNOWSKA

  • Spotkajmy się, jak co roku w Mochowie

    W piękną słoneczną niedzielę 4 września 2022 roku zebraliśmy się w kościele pod wezwaniem świętego Marcina w Mochowie, aby uczestniczyć w uroczystej mszy w intencji Rodu Żółtowskich, a także w 6. rocznicę umieszczenia w świątyni pamiątkowej tablicy.

    Ksiądz Krzysztof Muzal, po wygłoszeniu intencji mszalnej, serdecznie powitał parafian i przybyłych gości.

    Zgromadziło się nas niemało. Z Mławy, już po raz kolejny, przyjechał Włodzimierz,  z Kutna dotarli Ela i Kazimierz. Licznie reprezentowany był Toruń, stawili się: Kalina i Jerzy, Bożenka, Marian i Maciej, Beata z Markiem oraz Krzysztof Rumiński z podtoruńskiego Głogowa.

    Kościół w Mochowie

    Niedaleko do Mochowa mieli płocczanie: Adam z synem Piotrem i synową Agnieszką; Andrzej z żoną Aliną, synem Aleksandrem, synową Moniką oraz wnukami Krzysztofem i Jakubem. Był też Andrzej z Popłacina z synem Danielem. Z Warszawy przybyła nasza wiceprezes i redaktor Kwartalnika – Bożenka. Z pobliskiego Bodzanowa dojechał rowerem Piotr. Najbliżej miała Bogusia z Białej.

    Ksiądz wspomniał o nas nie tylko we wstępie do liturgii, wezwania w Modlitwie wiernych też były w intencji Rodu Żółtowskich.

    Po zakończeniu uroczystości zaprosiliśmy księdza do wspólnej fotografii przy ołtarzu. Dość długo to trwało, bo każdy chciał mieć w swoim aparacie to pamiątkowe, grupowe zdjęcie.

    Liczyliśmy na to, że rozpoczęte przy kościele rozmowy, będziemy kontynuować przy wspólnym posiłku. Jednakże większość grupy toruńskiej, oprócz Kaliny i Jerzego, pojechała do smażalni ryb „U Dąbka” w Skępem. Zamówiłam stolik w restauracji „ Polska Toskania” w Bożewie na osiem osób. Na szczęście było nas dużo więcej i, po szybkiej interwencji kelnerskiej, do obiadu zasiadło szesnaścioro Żółtowskich. Umieszczono nas w tak zwanej oranżerii, z dala od zgiełku głównej sali restauracyjnej, mogliśmy się więc nagadać i nawspominać do woli. Dużo rozmawialiśmy o zbliżającym się zjeździe, na który kilkoro z nas wyjeżdżało już za trzy dni.

    Jedzenie było smaczne, pogoda sprzyjała spacerom po rozległym terenie, na którym znajduje się restauracja. Spotkanie należy zaliczyć do bardzo udanych!

    Przed kościołem: Maciej, Bogusia, Jerzy, Kalinka, Bożenka, Beata, Marek

    Tuż po zakończeniu zjazdu udałam się do Mochowa, aby ustalić z księdzem termin przyszłorocznej mszy w 7. rocznicę ważnego dla nas wydarzenia. Niestety, wszystkie niedzielne msze we wrześniu już były zajęte. Msza w intencji Rodu Żółtowskich zostanie odprawiona w pierwszą niedzielę października 2023 roku, o godzinie 12.00 Spotkajmy się więc, jak co roku, w Mochowie!

    Pozdrawiam serdecznie

    BOGUSIA z Białej

  • Protokół z posiedzenia zarządu ZRŻ

    w dniu 8 września w Agroturystyce „Wincentówka”  Czarna Dolna  podczas XXXI zjazdu

    Obecni:

    1. Mariusz ze Sztumu – prezes ZRŻ
    1. Rafał z Głuchołaz – prezes honorowy
    2. Bożena Lipińska  –  wiceprezes
    3. Bogumiła z Białej  – wiceprezes
    4. Elżbieta z Kutna – sekretarz
    5. Agnieszka z Wrocławia – skarbnik
    6. Kazimierz z Kutna – członek zarządu
    7. Anna Burdynowska z Grudziądza – członek zarządu

    Porządek obrad:

    1. Powitanie

    2.Omówienie stanu finansowego

    3.Sprawy bieżące

     4.Nowi członkowie ZRŻ

    1 ]  Prezes ZRŻ  Mariusz ze Sztumu powitał członków przybyłych na posiedzenie zarządu.

    2 ] Skarbnik, Agnieszka z Wrocławia omówiła stan finansów naszego stowarzyszenia. Jak podkreśliła jest zadowalający. Na dzień 8 września 2022 roku na koncie mamy 5484,80 zł., bez wpłat bieżących ze zjazdu. Na razie ta kwota pozwala na opłatę druku i dystrybucji kwartalnika. Wzrosła cena papieru, druku , kopert i znaczków pocztowych. Nie wszyscy członkowie naszego związku wywiązują się z obowiązku płacenia składek, do czego zobowiązuje ich regulamin. Zarząd dziękuje wszystkim członkom ZRŻ za regularne wpłaty.

    3 ] Sprawy bieżące:

    • Zarząd podtrzymał  składkę członkowską, która obecnie wynosi 70 zł. za rok.
    • Wobec dużego zainteresowania członków ZRŻ mszą świętą w odbywającą się co roku jesienią w Mochowie, zarząd podjął decyzję o jej kontynuacji .
    • Sekretarz Elżbieta z Kutna na bieżąco udziela odpowiedzi na pisma wpływające na pocztę mailową ZRŻ.
    • Redaktor  Bożena Lipińska  na najbliższe wydanie kwartalnika ma zapewnione teksty. Bogusia z Białej napisze relację z 31. zjazdu ZRŻ. Bożenka  jak co roku zachęca wszystkich członków naszego stowarzyszenia do pisania o sobie i rodzinie .
    • Zarząd otrzymał do dyspozycji rozprowadzenie  od darczyńców gadżety, a   uzyskane  środki pieniężne  przekaże na cele statutowe ZRŻ.   Jarosław ze Skierniewic  podarował breloczki okolicznościowe, smakowite pierniki   Krzysztof Rumiński z Głogowa oraz kubki z nadrukiem Ogończyka od syna Rafała, Romana z Chicago. Zarząd dziękuje wszystkim darczyńcom za wsparcie.  Podarowane gadżety będą rozprowadzane przez Agnieszkę z Wrocławia podczas przyjmowania składek członkowskich i uroczystej kolacji.
    • Prezes Mariusz  podziękował za uhonorowanie go medalem im. Michała Żółtowskiego z Czacza w uznaniu zasług dla Rodu Żółtowskich.  

    4 ] Zarząd pozytywnie rozpatrzył  deklaracje i przyjął  na poczet członków Związku Rodu Żółtowskich :

    • Wojciecha Pawła Żółtowskiego z Podkowy Leśnej, syna Andrzeja Mieczysława
    • Ludmiłę Żółtowską z Wrocławia ,

                  oraz członków wspierających ZRŻ na podstawie przyjętej uchwały nr 1/ 2021 z 17.09.2021 r.

    • Macieja  Drożdżala z Torunia, syna Mariana i Bożeny i z domu Żółtowskiej 
    • Krzysztofa Rumińskiego z miejscowości Głogowo, babcia Antonina Żółtowska
    • Krzysztofa Merkela z USA , syna Barbary Merkel  z domu Żółtowskiej.

     Protokołowała ELŻBIETA  Z KUTNA

  • Podziękowanie

    Serdecznie dziękuję  Marianowi z Torunia

    za przesłanie do mojego wykorzystania zdjęć ze

    Zjazdu, dzięki którym miałam większą możliwość

    wyboru najlepszych fotografii.

                                                         Bożena L.

  • Jeśli dziś środa, to jesteśmy …  na końcu świata

    Jeśli dziś środa, to jesteśmy … na końcu świata

    „ W lesie, gdzie licho śpi, ma przygoda swe drzwi.

    Chodźmy tam, gdzie na ścianie lasu lśnią

    oczy sów, wilcze kły, rykiem powietrze drży,

    niedźwiedź idzie, a ptaki się drą.”

    Malownicze i dzikie Bieszczady przyciągnęły swoim urokiem grono Żółtowskich z całej Polski i nie tylko. Właściciel Agroturystyki w Czarnej Dolnej Wiesław Żółtowski otworzył serce i drzwi WINCENTÓWKI, goszcząc uczestników XXXI Zjazdu Związku Rodu Żółtowskich.

    Wiesław z Mariuszem

    Bieszczady, Bieszczady …

    Bieszczady to nie tylko kraina geograficzna, południowo – wschodni zakątek Polski. Bieszczady mają swoją bogatą historię, tradycje, kulturę, miejsca owiane legendą i tajemnicą, florę i faunę, której próżno szukać w innych częściach naszego kraju. Specyficzny klimat, niezwykli ludzie, przepiękne widoki – to wszystko składa się na urodę Bieszczad. Piękno, magia, tajemnica przyciągają jak magnes. Dla niektórych są to najpiękniejsze góry świata. Ich uroku, zmieniającego się z każdą porą roku, nie potrafi oddać, żadna, nawet najlepsza, fotografia. Trzeba te wszystkie cuda zobaczyć na własne oczy.

    Basia, siostra Wiesława; na drugim planie Jacek

    Skąd się wzięła nazwa Bieszczady?

    Jest na to kilka naukowych opracowań, i wiele legend. Przytoczę tę, która podoba mi się najbardziej. Stworzył ją nie kto inny, a Papcio Chmiel, twórca i ikona polskiego komiksu Henryk Jerzy Chmielewski. W jednej z części „ Tytusa, Romka i A’Tomka” w usta Tytusa włożył taką opowieść, którą ten opowiada , oprowadzając turystów po górach: „ Dawno, dawno temu pewien chłop nie chciał odrabiać pańszczyzny, uciekł od pana i ukrył się w tutejszych górach. Zaczął kopać sobie kryjówkę, gdy wtem z otworu buchnął czad i wyskoczył bies. Chłop zdzielił biesa łopatą, związał i kazał żonie pilnować. Kiedy zajrzał do jamy, przeraził się, bo zobaczył, że dokopał się do piekła. Chłop dół czym prędzej zasypał, a cały szmat ziemi, pod którą było piekło, ścieżyną – obwodnicą otoczył, aby zło się nie rozprzestrzeniało. Przez sto lat harował bies na chłopa. Ludzie „bojali” się wejść za obwodnicę i z tego powodu nazywano ich Bojkami. Z zazdrością spoglądano, jak chłop się bogacił. Mówiono: Temu to dobrze, bo bies z czadów na niego pracuje. I z czasem to miejsce Bies – z – czadami nazwano. Dziś na miejscu ścieżki, którą chłop otoczył piekło, wybudowano piękną szosę zwaną Wielką Obwodnicą, a samo piekło zalano Jeziorem Solińskim.”

    Krzysztof Rumiński z Głogowa

    W oparciu o ten tekst moi uczniowie poznawali cechy charakterystyczne komiksu, bo był umieszczony w podręczniku do języka polskiego dla klasy piątej.

    W drodze na Zjazd

    Kiedy zapadła decyzja o tym, że nasze spotkanie odbędzie się w tak odległym zakątku Polski, od razu zaczęłam rozmyślać, jak się tam dostać. Samej to niekonomicznie i nudno! Rozmowy telefoniczne, ustalenia i udało się! Ela i Kaziu z Kutna zaproponowali mi wspólną podróż. Okazało się, że będą z nami jechać też Kalina i Jurek z Torunia. To była wspaniała wyprawa! Nasza ekipa była, niewątpliwie, najbardziej „wesołym autobusem” spośród wszystkich zdążających na spotkanie w Czarnej Dolnej. Rano, po śniadaniu nie interesowały nas przydrożne bary, czy restauracje. Częstowani ciasteczkami odpowiadaliśmy: dziękuję, dziękuję. Ale kiedy przez blisko dwieście kilometrów nie trafiała się żadna możliwość posiłku, to było: „ Kalinko, a masz jeszcze te herbatniczki? ” Już, już mieliśmy dużą nadzieję na zjedzenie obiadu, ale jedyny zajazd okazał się być zamknięty z powodu…braku chętnych do pracy kucharzy. Smaku kapuśniaczku, którym udało nam się w końcu zaspokoić głód, nie zapomnimy długo!

    Dwie Bożenki, z Warszawy i z Torunia

    Wincentówka

    Docieramy do celu podróży. Wysypujemy się z samochodu: Ela i Kaziu z Kutna, Kalinka i Jurek z Torunia, Bogusia z Białej. Dość daleko, ale było warto! Jak tu pięknie! Jest wszystko, czego potrzeba do dobrego wypoczynku: przemili gospodarze, wygodne pokoje, smaczna kuchnia. A poza tym wszystko, czego dusza zapragnie – można łowić ryby, pływać kajakami i rowerami wodnymi po rozległym stawie, pogłaskać zwierzęta żyjące w zagrodzie, albo obserwować daniele i angusy amerykańskie na rozległych pastwiskach. Jest też doskonałe miejsce do grillowania, plac zabaw dla dzieci i dużo innych atrakcji, które można zobaczyć podczas dłuższego pobytu.

    Zebranie ogólne. Lidia, Kalina, Kazio, Halinka, Bożenka i Wiesław

    Istny raj na Ziemi!

    Najpierw witają nas dwa duże labradory, piękne i mądre, jeden z ogromnym zacięciem piłkarskim. Wiesław z siostrą bliźniaczką Basią czuwają, aby wszystkich umieścić w wygodnych pokojach.

    Jest już większość przybyłych na zjazd. Gorąco witamy się z Rafałem, który przyjechał z Eweliną i jej córeczką Hanią, ta z kolei już przepadła gdzieś z Madzią ( wnuczką Mariusza). Obie, w podobnym wieku, szybko znalazły wspólny język. Tuż przed nami dotarły ( wyprzedziły nas nawet na trasie) Agnieszka z mamą Ludmiłą z Wrocławia oraz Lidką z Sulechowa, która razem z nimi podróżowała. Jest już Jacek z Łodzi, który przyjechał z, mieszkającym obecnie na Florydzie, siostrzeńcem Krzysztofem. Dotarła już Bożenka z Warszawy oraz ekipa Sztumsko – Grudziądzka: Prezes Mariusz z Anią, Maćkiem, Madzią i Wojtkiem. Nadchodzą Bożenka i Marian z Torunia. Wieczorem przyjeżdża Zbyszek z Warszawy oraz Krzysztof Rumiński z młodzieżą – Krystianem i Karoliną. Następnego dnia witamy jeszcze Halinę z Podkowy Leśnej wraz z kuzynką Bożeną przybyłą z Norwegii oraz Piotra i Justynę z Sochaczewa. Przy powitaniu każdy otrzymywał od Prezesa program XXXI zjazdu Rodu Żółtowskich.

    Ania i Maciek z Grudziądza to jedni z najfajniejszych młodych ludzi, jakich znam. Dzięki ich pomocy wiję sobie całkiem przytulne gniazdko w salonie willi. A potem – kawki, herbatki, dyskusje, pogawędki. I codzienne, przy porannej kawie, opowieści Prezesa Mariusza o jego licznych wyprawach w Bieszczady ( i nie tylko ). Mariusz, jako znawca tematu bieszczadzkiego, był w tym roku organizatorem wycieczek. Ja, żeby nie wyjść z wprawy, zajęłam się promocją i zbieraniem pieniędzy na bilety. Po raz pierwszy w historii zjazdów na piątkową wycieczkę wybrali się wszyscy uczestnicy spotkania Żółtowskich.

    Mariusz i Jacek

    Środowy wieczór, jak się później przekonaliśmy, ostatni taki pogodny i ciepły gromadzi grono przybyłych na zjazd. Jest cudnie – świeże powietrze, gwiazdy i księżyc ( prawie w pełni ) świecą jasno, zero smogu, doborowe towarzystwo, miłe przyjacielskie rozmowy. Bosko!

    Wyprawa na Otryt

    W czwartek po śniadaniu montuje się ekipa w celu wejścia na Otryt. Jest to długi, prosty grzbiet ( około 18 kilometrów), porośnięty lasami jodłowo – bukowymi. Na wysokości 894 m n.p.m. znajduje się jedno z najstarszych schronisk studenckich w Polsce – kultowa „ Chata Socjologa”. Wybudowane w latach 1972 – 1973 spłonęło 13 stycznia 2003 roku, jednak szybko zostało odbudowane i ponownie działa od 14 listopada 2003 roku. Pozbawione jest wody, kanalizacji, elektryczności oraz wszelkich innych wygód, do najbliższego sklepu kilka godzin marszu, ale prawdziwym turystom w ogóle to nie przeszkadza. Otryt jest obszarem chronionym przez Park Krajobrazowy Doliny Sanu, jego grzbiet to doskonała baza wypadowa na inne okoliczne bieszczadzkie szczyty.

    Drogowskaz wskazuje nam drogę na Otryt

    Nasza ekipa dość szybko podzieliła się na grupę „ Wspinaczy” i „ Twardzieli”, którzy twardo czekali, aż ci pierwsi wrócą ze szlaku.

    Szóstka śmiałków wyrusza w góry. Agnieszka, Bożena, Krzysztof, Ludmiła, Mariusz i Ela

    Nadal podróżuję z Elą i Kaziem, jest z nami też Kalina. Po zdobyciu Otrytu, w drodze powrotnej zatrzymujemy się na chwilę w Lutowiskach. Wieś ( kiedyś miasto), będąca siedzibą gminy, z uwagi na swe położenie, o przebogatej historii, znajduje się przy Dużej Obwodnicy Bieszczadzkiej. Jedną z ciekawostek jest to, że w XIX wieku odbywały się tutaj znane w środkowej Europie targi ( trwające nieprzerwanie przez trzy dni ), gdzie handlowano głównie wołami wypasanymi na połoninach. Inną, godną uwagi, wiadomością jest to, że pod koniec XIX wieku Lutowiska były największym, na terenie obecnych polskich Bieszczad, skupiskiem Żydów, tutaj znajduje się drugi co do wielkości po leskim kirkut ( cmentarz żydowski ), na którym zachowało się kilkaset macew.

    Chwila na odpoczynek. Mariusz, Ela, Ludmiła

    Kupujemy pocztówki, magnesy – takie drobne pamiątki z tych terenów, a potem wracamy do naszej bazy w Czarnej Dolnej.

    Doszliśmy do schroniska całą grupą

    Spotkania czwartkowe

    Drugi dzień zjazdowy przeznaczony jest, zwykle, na posiedzenie zarządu oraz zebranie wszystkich przybyłych na zjazd. Gospodarze już przygotowali salę konferencyjną. Można częstować się kawą, herbatą, są drobne słodkości i zimne napoje. Najpierw obraduje, niemal w pełnym składzie, zarząd. Nie będę powielać protokołu z zebrania, który, zapewne, przygotuje nasz sekretarz – Ela z Kutna. Przybywają wszyscy goście zjazdowi, a także gospodarze, którzy też są członkami związku. Prezes Mariusz serdecznie wita przybyłych, dziękuje Wiesławowi i Basi za przyjęcie nas w Wincentówce i ogromną gościnność. Ze stanu związkowej kasy zdaje relację skarbnik – Agnieszka z Wrocławia. Dzięki wpływom ze składek, pieniędzy wystarczy na bieżącą działalność statutową. Bożenka z Warszawy – wiceprezes i redaktor kwartalnika, jak zwykle, apeluje o pisanie tekstów do naszej gazety. Robimy tyle wspaniałych rzeczy, reprezentujemy rozliczne zawody i profesje, mamy rozległe zainteresowania, hobby i pasje, odbywamy egzotyczne podróże – piszmy o tym!

    Krzysztof, Kalinka, Ela i Krzysztof

    Rafał informuje zebranych, że Prezes Mariusz został uhonorowany Medalem „ Michała z Czacza”. Wprawdzie artykuł o tym wydarzeniu ukazał się w ostatnim numerze kwartalnika, ale informacja jest na tyle ważna, iż należało ją ogłosić na forum. Mariusz otrzymuje, oczywiście, ogromne oklaski. Jego duży wkład pracy w działalność i trwanie związku jest nieoceniony.

    Przedstawiają się nowo przybyli na zjazd – Ludmiła z Wrocławia, przypominają się – Krystian ( był na zjeździe w Skępem ) oraz Karolina z Głogowa, a także Piotr ( był na zjeździe w Soczewce ) z Justyną z Sochaczewa.

    Roman syn Rafała z Chicago przygotował bardzo ładne kubeczki z herbem Ogończyka, Krzysztof Rumiński, oprócz tradycyjnego już wspaniałego chleba, przywiózł smakowite pierniczki także z naszym herbem.    Jarosław ze Skierniewic dostarczył bardzo ciekawe breloczki – pamiątki z XXXI zjazdu w Bieszczadach.

    Wszystkie te piękne rzeczy można było zakupić i w ten sposób zasilić budżet związkowy.

    Dziękujemy serdecznie fundatorom za wsparcie działalności Związku Rodu Żółtowskich.

    Wieczorem dociera do nas wiadomość, że zmarła królowa Wielkiej Brytanii Elżbieta II.

    W dwutysięcznym roku, kiedy byliśmy w Rzymie na Jubileuszu Rodzin, spotkaliśmy Jej Wysokość, kiedy schodziła ze schodów, ważnego dla Włochów, Pomnika Wiktora Emanuela, zwanego również Ołtarzem Ojczyzny. Monarchinię, w charakterystycznych dla niej eleganckich fioletach, doskonale widać na licznych fotografiach, które udało nam się zrobić. Widoczny jest też herb Ogończyk – znak rozpoznawczy naszej grupy podczas podróżowania po Półwyspie Apenińskim.

    Po kolacji, w sali konferencyjnej, zbierają się kibice, aby obejrzeć ćwierćfinałowy mecz w ramach Mistrzostw Świata w Piłce Siatkowej mężczyzn między drużynami Polski i USA. Pojedynek niezwykle pasjonujący. Był wynik 2 : 2 w setach. Przy stanie 12 : 11 dla Polaków w piątym secie … wyłączono prąd. Dobrze że szybko naprawiono awarię i fani siatkówki mogli świętować zwycięstwo Polski wynikiem 3 : 2. Ja byłam w komfortowej sytuacji. Miałam telewizor tuż przy moim wygodnym łóżku w salonie.

    Bieszczadzka Kolejka Leśna

    Piątkowy ranek budzi nas deszczem. Jesteśmy trochę zaniepokojeni, bo to dzień wycieczkowy. Podejmujemy jednak wyzwanie. Kilkoma samochodami, prowadzeni przez Prezesa Mariusza, krętymi drogami, momentami wzdłuż Solinki, docieramy do Cisnej. Kolejna bieszczadzka miejscowość z bogatą historią. Wypada wspomnieć, że pod koniec XVIII wieku Cisnę odziedziczył Jacek Fredro – ojciec Aleksandra. Aż do 1867 roku pozostawała w rękach kolejnych członków rodu Fredrów. Wybudowali tu nawet hutę żelaza. Twórca „ Zemsty” opisał Cisną w pamiętniku „ Trzy po trzy”. Wojenne i powojenne losy miejscowości to materiał dla historyków, jak również na kilka książek. Obecnie, dzięki turystom, jest to tętniąca życiem miejscowość, oblegana przez miłośników Bieszczad, którzy bądź to zatrzymują się tutaj na dłużej, bądź to wyruszają stąd dalej w kierunku połonin, Wetliny i Ustrzyk Górnych, czy też w inne malownicze rejony gór.

    Jeszcze tylko kilka kilometrów i docieramy do miejscowości Majdan, skąd wyruszamy kolejką do Balnicy. Prezes Mariusz zadbał o to, aby sprzedano nam bilety ulgowe, udało się też zaprosić dyrektora BKL. Pan Mariusz Wermiński, mimo licznych zajęć, dociera tuż przed odjazdem, wita nas i krótko opowiada historię kolejki.

    Jest to najwyżej położona linia wąskotorowa w Polsce. Powstała pod koniec XIX wieku jako kolej użytku publicznego. Po II wojnie światowej eksploatowana była do 1994 roku jako kolej leśna do transportu drewna. Od 1997 roku funkcjonuje na 20 – kilometrowej trasie, głównie w sezonie letnim, jako atrakcja turystyczna.

    „ Ruszyła maszyna po szynach…” – jak w Tuwimowskim wierszu. Na szczęście przestało padać, możemy poczuć trochę dzikości Bieszczad. Mijamy przepiękne lasy, podziwiamy góry w oddali. Najważniejsze, że jesteśmy razem, możemy porozmawiać, pośmiać się powspominać. Prym wiedzie Wiesław, którego trafne dowcipy budzą ogólną wesołość.

    Po czterdziestu minutach docieramy do Balnicy. Postój techniczny ze względu na przepięcie lokomotywy będzie trwał około pół godziny. Razem z Elą idziemy w stronę pobliskiego domu. Można tam kupić drobne pamiątki czy przybić okolicznościową pieczątkę. I tutaj zaskoczenie! Spotykamy Wojciecha Judę, jednego z bohaterów polsatowskiego programu „ Drwale i inne opowieści Bieszczad”.

    Jerzy, Kalinka, Rafał, Ewelina, Krzysztof

    Przemiły człowiek opowiada nam, jak trafił do Balnicy. Jest jedynym stałym mieszkańcem tej dużej wsi, która kiedyś liczyła 420 mieszkańców. W jego domu można przenocować, wynajmuje pokoje tym, którym, jak sam powiedział, za ciasno jest w miejskich blokach. Wojciech Juda, jak mówią o nim, Wojtek opowiada ciekawostki o ptakach i wilkach. Uczy swoich gości rozpoznawać tropy zwierząt, jeździć konno, rąbać drewno. Nie jest zwolennikiem polowań, od tego woli tak zwane „ bezkrwawe łowy”, czyli fotografowanie przyrody w jej naturalnym środowisku. Ma przepiękny tembr głosu, chętnie opowiada o spotkaniach z niedźwiedziami, wilkami, a nawet o wyprawach do… Nepalu. Nie tylko umie opowiadać, ale sam wysłucha z wielkim zainteresowaniem każdego, kto nosi w sobie choćby ślad jakiejkolwiek pasji. Poproszony o to, pozuje wraz z nami do fotografii oraz rozdaje autografy na zdjęciach, których jest autorem.

    Zwiedzamy, zwiedzamy…

    „Stoi na stacji lokomotywa”, a my czekamy na odjazd

    Kolejne punkty piątkowej wycieczki realizujemy w różnorodny sposób. Mariusz z Anią, Maćkiem i Wojtkiem oraz Piotr z Justyną postanowili wybrać się do rezerwatu „ Sine Wiry”. Miejsce to, z przełomem rzeki Wetliny, jest jednym z najbardziej malowniczych miejsc w Bieszczadach. Dojście z parkingu w Polankach zajmuje kilkadziesiąt minut. Trasa nie jest wymagająca, za to widoki zapierają dech w piersiach. Jak się później okazało, miałam to miejsce zapisane w moim planie, jako konieczne do zwiedzenia i obejrzenia w czasie podróży po Polsce. Mariusz znał wcześniej tę część Bieszczad, proponował wspólną wycieczkę, ale więcej osób wybrało się do Soliny. Grupa, która wybrała „Sine Wiry”, opowiadała, że udało im się nawet zobaczyć salamandrę plamistą, a spotkanie tego chronionego w Polsce płaza to nie lada gratka.

    Agnieszka ciągnie lokomotywę, a niżej: Ludmiła, Zbyszek, Bożenka, Jacek, Lidka, Kalinka, Marian, Krzysztof i Jerzy

    Wraz z Elą i Kaziem oraz Kaliną jedziemy Wielką Pętlą Bieszczadzką z Cisnej przez Baligród do Soliny. Zostawiamy samochód na parkingu i, mijając punkty gastronomiczne, kioski i stragany sprzedawców pamiątek, udajemy się w stronę zapory na Jeziorze Solińskim. Ogrom zapory robi wrażenie. Jest to największa budowla hydrotechniczna w Polsce o długości 664 metrów oraz wysokości 81,8 m. Udało mi się przebiec w jedną i w drugą stronę – 2000 kroków. W sam raz trening przed uroczystą kolacją. Po porannej ulewie nie ma już ani śladu. Widoki rozpościerające się z korony zapory są niesamowite. Od razu przypomina mi się piosenka śpiewana przez Wojciecha Gąssowskiego „ Zielone wzgórza nad Soliną”. Przylgnął do artysty ten utwór. Kilka lat temu wykonawca został Honorowym Obywatelem Soliny, zaś uczestnicy rejsów po Zalewie Solińskim słyszą znajome dźwięki za każdym razem kiedy stateczek odbija i przybija do brzegu.

    Kilka osób skorzystało z przejażdżki nowo otwartą ( 1 lipca 2022 roku ) koleją gondolową poprowadzoną wzdłuż zapory. Opowiadali, że wrażenia są nieziemskie, niezapomniane.

    Uroczyście, świątecznie, rodzinnie…

    W ciągu ponad trzydziestu lat spotkań wypracowaliśmy sobie różne tradycje. Jedną z nich jest wspólne celebrowanie kolacji w piątkowy wieczór. Wszyscy starają się podkreślić wyjątkowość chwili starannym strojem, dobrym humorem oraz tym, co mamy w sobie najlepszego. Najbardziej przygotowanym okazał się gospodarz Wiesław, który przywdział tradycyjny polski strój szlachecki. Wszyscy bardzo chętnie ustawiali się do fotografii z tak dostojnym uczestnikiem spotkania.

    Mariusz dzieli chleb przywieziony przez Krzysztofa Rumińskiego

    Tutaj należą się, kolejne już, podziękowania dla Wiesława i Basi. Kolacja była przygotowana perfekcyjnie, potrawy bardzo smaczne, wszystko to wpłynęło na dobry nastrój zebranych, sprzyjało rodzinnym pogawędkom, a w końcu, tradycyjnie już, zakończyło się tańcami. Nie zabrakło też, przywiezionego przez Krzysztofa Rumińskiego, wypiekanego na chrzanowych liściach, przepysznego chleba z herbem Ogończyk. Prezes Mariusz dzielił go, jak zwykle, sprawiedliwie, krojenie rozpoczynając od uczynienia znaku krzyża na bochenku. Tak zawsze robiła mama w moim domu rodzinnym.

    Po raz kolejny składamy ogromne podziękowania dla Krzysztofa za to, że nigdy nie zapomina o kolejnej już ustalonej tradycji zjazdowej – dzielenia chleba przywiezionego z Głogowa.

    Uroczysta kolacja

    Uroczystość trwała do późnych godzin nocnych. Jesteśmy radzi z tego, że możemy być razem, nigdy nam nie brakuje tematów do rozmów, czasem różnimy się poglądami, ale nigdy się nie kłócimy, nie spieramy, nie złościmy się na siebie. Niewątpliwie jest to jeden z warunków naszego sukcesu – nadal chcemy się spotykać.

    Sobotnie przedpołudnie

    Dzisiaj dzień bez wycieczki. Żądni wrażeń wyruszyli, oczywiście, na wyprawy po okolicy, większość z nas została jednak w Wincentówce. Mamy czas na spotkania i rozmowy. A są one różne tematycznie. Wspaniałą pogawędkę lingwistyczną o poprawności użycia języka polskiego odbyłyśmy tuż po śniadaniu – Ludmiła i Agnieszka z Wrocławia, Ela z Kutna i Bogusia z Białej.

    Bożenka z mężem Marianem

    Wymieniamy się namiarami na różne miejsca oraz imprezy kulturalne, gdzie powinno się być, co warto zobaczyć. Dzięki podpowiedzi Bożenki i Mariana z Torunia zobaczę piękny obraz Lucasa Cranacha starszego „ Madonna pod jodłami”. Nie miałabym pojęcia o tym, że można to dzieło podziwiać w Muzeum Okręgowym w Toruniu.

    Bożenka z Norwegii z siostrą Halinką

    Nasz gospodarz Wiesław ciągle jest przy nas i, kiedy tylko zobaczy jakąś grupę dyskusyjną, dba o to, żeby nam było miło i przyjemnie.

    Rafał w tańcu z Elą, Agnieszką, Ludmiłą i Lidią

    Przejaśnia się, więc decydujemy się na spacer. Agnieszka z Wrocławia jest naszym przewodnikiem po rozległych włościach Wincentówki. Dopiero w ostatnim dniu pobytu tutaj udaje nam się zobaczyć, jakie możliwości odpoczynku daje to miejsce. Kaziu oraz młodzież Krystian z Karoliną próbują łowić ryby, przy czym Kaziu odznacza się większą zaciętością oraz odpornością na warunki atmosferyczne ( cały czas siąpi deszcz).

    Na Szlaku Architektury Drewnianej

    Drewniane cerkiewki w Bieszczadach to jeden z najbardziej charakterystycznych i rozpoznawalnych, tuż po Tarnicy oraz połoninach, symboli tego regionu. Ich historia jest przebogata, kilka z nich w wyniku dziejowej zawieruchy spłonęło, zostały pieczołowicie odbudowane, z innych pozostały, niestety, tylko ruiny. Cerkwi na szlaku jest bardzo dużo, wielu turystów stawia sobie za cel odwiedzenie i zobaczenie wszystkich. Sama dużo czytałam o tych perełkach architektury i nadal pozostają one w sferze moich marzeń.

    Ania, Justyna i Piotr

    Przejeżdżaliśmy tuż obok cerkwi w miejscowościach Hoczew i Żłobek, niedaleko było do obiektów w Polanie oraz w Rabem koło Czarnej. Niestety, trzeba by było zrobić przerwę w podróży aby  zwiedzić. Nie było na to, jak i na wiele innych tutejszych wspaniałości, wystarczająco dużo czasu. Ela marzyła, na przykład, o zobaczeniu galerii obrazów Zdzisława Beksińskiego w Sanoku.

    Jest na to jedyna rada i recepta – trzeba tutaj wrócić po raz kolejny, i kolejny, i kolejny …

    Dawna cerkiew w Czarnej, od roku 1951 pełni funkcję kościoła rzymskokatolickiego pod wezwaniem Podwyższenia Krzyża Świętego. Jak niemal wszystkie budowle zaliczane do Szlaku Architektury Drewnianej pokryta jest dwuspadowymi dachami o zróżnicowanych kalenicach. Jedna z wieżyczek nakryta jest baniastym hełmem. Obecna drewniana cerkiew została zbudowana w roku 1834, na miejscu poprzedniej, wzmiankowanej w roku 1795. Wewnątrz można podziwiać, niemal kompletny, ikonostas z 1882 roku.

    W tej świątyni odprawiona została w sobotnie popołudnie msza święta koncelebrowana w intencji Rodu Żółtowskich.

    Niezwykłe spotkanie przy ognisku

    Na sobotnią kolację wykorzystano wygodną altanę na terenie Wincentówki, gdzie przygotowano potrawy z grilla, a także rozpalono ognisko. Mieliśmy okazję spotkać się z nietuzinkową postacią – z gitarą i opowieściami przybył do nas Pan Adam Glinczewski „ Łysy”, który obecnie mieszka w Czarnej. Historia jego życia jest doskonałym przykładem znanego powiedzenia, którym się często posługujemy, czasem bezwiednie:

    Wieczór przy grillu umila nam Adam Glinczewski „Łysy”, cudowny bard bieszczadzki, obok Basia

     „ Rzucę wszystko i wyjadę w Bieszczady …”. Adam Glinczewski przyjechał tutaj w 1982 roku z rodzinnego Wrocławia. Zaczynał bieszczadowanie od wyuczonego zawodu – miał zakład szewski w Czarnej. Imał się różnych prac, naprawiał buty, końskie uprzęże, pracował jako rymarz. Prawdziwą lekcję życia dostał, gdy zatrudnił się jako drwal. Potem zaczął rzeźbić w drewnie oraz wykonywać biżuterię z tego, co wytworzy natura – kawałki drewna o niespotykanych kształtach, rogi jelenie, kości zwierząt. Zajął się też wykonywaniem noży myśliwskich. O swoim życiu, pracy, twórczości opowiada poprzez słowa piosenek, których napisał już około trzystu. I wszystko robi z artyzmem. Nie ma dwóch takich samych. Ani noży, ani rzeźb, ani piosenek. Jak sam powiedział, nie komponuje piosenek o Bieszczadach, ale z Bieszczadów. Gry na gitarze oraz harmonijce ustnej również nauczył się sam.

    Adam Glinczewski, Wiesław i Wojtuś

    Każda z piosenek Adama niesie jakiś przekaz, przesłanie, pokazuje, jakim jest wrażliwym człowiekiem. Odniosłam wrażenie, że nie do końca zdawaliśmy sobie sprawę, z kim przyszło nam się spotkać. Należało chyba uważniej słuchać „ Łysego”. Spotkanie z nim to zabranie ze sobą mądrego słowa i życiowej puenty. Funkcjonuje nawet powiedzenie: „ Kto nie zna Łysego, znaczy, że nie był w Bieszczadach”.

    Adam Glinczewski zaprezentował nam, obok swoich utworów, również piosenkę Boba Dylana, którą przetłumaczono na język polski. Jakże jest aktualna wobec tego, co każdego dnia dzieje się na świecie:

    „ Jak wiele dróg człowiek wciąż musi przejść,

    by człowiekiem mienić się mógł?

    I jak wiele mórz gołąb przebyć ma wszerz,

    by piasek znów poczuć móc?

    I jak wiele musi wciąż wystrzelić kul,

    by mógł zamilknąć ich huk?

    Odpowiedź, mój bracie, unosi wiatr,

    odpowiedź unosi wiatr”.

    Prezes Mariusz i Ludmiła z Wrocławia znali słowa tej ballady, wtórowali naszemu gościowi. Wróciły czasy młodości, harcerstwa, śpiewania przy ognisku…

    Kim jest bieszczadzki zakapior?

    Zakapior – potocznie: zbój, oprych, łobuz, rzezimieszek. Ale w Bieszczadach słowo to ma zupełnie odmienne znaczenie. Pierwsze wzmianki na tych terenach dotyczące słowa zakapior zaczęły pojawiać się już w XV wieku, opisując tajemniczą postać w czarnym habicie z kapturem, bez rozpoznawalnej twarzy, ukazującą się wędrującym kupcom, nie czyniąc zła, lecz wskazując im drogę, nakazując postój, czy też ostrzegając przed niebezpieczeństwem, określany czasem jako duch gór lub bieszczadzki anioł.

    Madzia i Wojtuś, zmęczeni, przytuleni do rodziców zasnęli

    Dziś bieszczadzki zakapior to czasami obarczony pewnymi wadami i słabościami, na ogół bardzo szanowany człowiek z silną osobowością, swobodny i zakochany w Bieszczadach, na co dzień obcujący z przyrodą, czerpiący z niej inspirację do życia i twórczości artystycznej, tworząc swym sposobem życia pewien koloryt tych ziem. Na miano zakapiora trzeba sobie zasłużyć i zapracować.

    Są to najczęściej ludzie, którzy przed laty przybyli w Bieszczady poszukując swobody osobistej i wolności myśli lub po prostu w poszukiwaniu pracy, często zrywając całkowicie z dotychczasowym sposobem życia – gonitwą za pieniądzem, odpowiedzialnością za innych, itp. Były to często osoby wykształcone, dyrektorzy dużych firm, artyści – ludzie z przeszłością lub bez przyszłości.

    Bogusia, Jerzy, Jacek, Krzysztof, Kazio, Ela, Lidia i Bożenka

    To tu zaczęli żyć po swojemu. Zarabiając na życie jak się da, mieszkając w tych trudnych czasach często w prowizorycznych domkach, szałasach lub barakach, rozwijali, obudzone tutaj, większe lub mniejsze zdolności artystyczne. Miłość do Bieszczad wynagradzała im niedostatki i ciężką pracę. Trudy bieszczadzkiego życia wytrzymywali tylko najsilniejsi, dla których swoboda była mottem życia. Zakapior to postać właściwa tylko terenom Bieszczadów. Są wśród nich artyści, drwale, „ niebieskie ptaki”. Na tytuł zakapiora trzeba sobie zasłużyć, o jego posiadaniu decyduje bowiem nie zawód, ale osobowość, barwność postaci. Nasz sobotni gość to właśnie jeden z bieszczadzkich zakapiorów. Historyk, dziennikarz reportażysta, znawca tematyki bieszczadzkiej Andrzej Potocki pisze o Adamie Glinczewskim w swojej książce „ Majster Bieda czyli zakapiorskie Bieszczady”.

    Według opowieści i piosenek „ Łysego” – nie każdy musi widzieć nasze chwile słabości, marzenia bywają różne i warto je spełniać, najważniejsze w życiu jest, aby mieć w sobie wiarę, nie zawsze chodzi o wiarę w Boga, ale wiarę w cokolwiek. To są moje interpretacje utworów barda.

    Adam Glinczewski wyrzeźbił siódmą stację plenerowej Drogi Krzyżowej przy kościele w Zagórzu.

    W Bieszczadach – co krok, to ciekawa osobowość – trzeba mieć tylko oczy i uszy otwarte!

    Krzysztof i Bożenka

    Takie tu lasy i takie drzewa, bezdroża, że nie śniło się nikomu.

    Coś we mnie tańczy, coś we mnie śpiewa. I jeszcze nie chce mi się wracać do domu.”

    Szybko minęło tych kilka dni zjazdowych. Niedziela to czas pożegnań. Wyjeżdżamy z Czarnej Dolnej tuż po śniadaniu. Mamy do pokonania setki kilometrów.

    Basia, Halinka, Kalinka i Jerzy

    Niewątpliwie fajniejsze są powitania, pożegnania są smutne. Ale my już żyjemy nadzieją na kolejne spotkania zjazdowe. XXXI zjazd jeszcze na dobre nie przeszedł do historii, a zarząd już pracuje nad organizacją kolejnego.

    Dziękuję moim dzieciom i wnukom: Ani i Michałowi, Kamili i Marcinowi, Filipowi i Ksaweremu, którzy opiekowali się moim domem i Gałganem. Tylko dzięki ich pomocy mogłam wziąć udział w tej niezwykłej przygodzie.

    Dziękuję moim współlokatorom: Eli i Kaziowi z Kutna, Prezesowi Mariuszowi, Ani z Maćkiem, Madzią i Wojtkiem. Mieszkając z Wami poczułam się jak za studenckich lat w akademiku. W naszej willi wszystko działało jak w szwajcarskim zegarku.

    Kalinka, Bogusia i Ela. W tle Ludmiła

    Dziękuję Eli i Kaziowi z Kutna, że zaprosili mnie do swojego samochodu i wygodnie, bezpiecznie odbyłam podróż w Bieszczady i z powrotem. Dziękuję również Kalinie i Jurkowi z Torunia za wspólnie przebyte setki kilometrów w bardzo miłej, serdecznej atmosferze.

    Podróżowaliśmy ze sobą przez ponad tysiąc kilometrów, mieszkaliśmy razem przez cały czas pobytu.

    I nadal się lubimy! Można nawet pokusić się o twierdzenie, że lubimy się jeszcze bardziej.

    Dziękujemy Gospodarzom Basi i Wiesławowi za ciepłe przyjęcie, troskliwą opiekę, doskonałą organizację, wyśmienitą kuchnię oraz wspaniałe atrakcje.

    Panorama od strony „Wincentówki”

    Dziękuję wszystkim, którzy dotarli, mimo tak dużej odległości, na zjazd. Spotkanie z Wami było, jak zwykle, inspirujące, motywujące i kojące.

    Pozdrawiam serdecznie

    BOGUSIA z Białej

  • Podziękowanie

    PODZIĘKOWANIE

    W imieniu Zarządu Związku Rodu Żółtowskich oraz uczestników XXXI Zjazdu  składam serdeczne podziękowania Wiesławowi i Jego siostrze Barbarze za serdeczne przyjęcie i ugoszczenie nas w gospodarstwie agroturystycznym „Wincentówka” w Czarnej Dolnej.

      Wiesław zapraszał nas już wcześniej ale ilość miejsc jaką dysponowała „Wincentówka” wydawała się być niewystarczająca dla naszych potrzeb, dopiero po wybudowaniu willi pojawiła się szansa na pomieszczenie uczestników Zjazdu, chociaż  nadal pozostały pewne obawy. Na szczęście okazały się płonne. Prawdziwie staropolska gościnność gospodarzy pozwoliła nam przeżyć spotkanie w rodzinnej atmosferze, a cena pobytu była raczej symboliczna. Dla miłośników bieszczadzkich klimatów prawdziwą gratką było zaproszenie na sobotni wieczór przy ognisku kultowej postaci jaką jest Adam „Łysy” Glinczewski. Mieliśmy możliwość wysłuchania Jego opowieści i autorskiego koncertu. Chociaż pogoda byłą „w kratkę” to przecież najważniejsza jest pogoda ducha, a tej nam nie brakowało w czym niemałą zasługę mieli gospodarze. Jeszcze raz serdecznie dziękuję.

                                                                                                           PREZES  MARIUSZ

  • Nowe pokolenie

    8 czerwca 2022 roku w Columbii ( Maryland, USA )

    urodził się

    ROCH  RYSZARD  TOMASZEWSKI

    syn Anny i Ryszarda, brat Apolonii Anny i mój Wnuczek

                       BABCIA BOGUSIA  Z  BIAŁEJ