Piąty Zjazd

Po raz piąty spotkałem się z wieloma osobami noszącymi to samo nazwisko, co ja. W 1992 r. w Skierniewicach było to trochę powyżej trzydziestu osób, tego roku – w pięć lat później – było powyżej osiemdziesięciu. W tym również wiele dzieci, które w Skierniewicach nie były obecne.

Wydaje mi się, że zamysł założycieli trafił w oczekiwanie szerszego grona. Tego roku, tak jak i w latach poprzednich w Zajączkowie i Soczewce, zaznaczyły swą obecność grupy oczekujące od Zjazdu spełnienia różnych projektów.

Przede wszystkim to młodzież i dzieci przybywające na spotkania z Michałem z Lasek i korzystające z pozbawionych trosk wakacji, w atrakcyjnym miejscu i w swojskim otoczeniu. Spotkanie z Michałem wydaje się być fundamentalne dla tak licznie przyjeżdżającej młodzieży.

Oczywiście odrębną grupą jest Zarząd Związku, który z racji przyjętych obowiązków nie może nie przyjechać na Zjazd. Sądzę, że Zarząd rzeczywiście chce się spotykać ze sobą, a przede wszystkim z resztą osób, niezależnie od atrakcyjności miejsca czy innych powodów. Inne osoby mają różne powody przyjazdu i różne oczekiwania, np. wypoczynek wśród przyjaznych osób, spotkanie z bliską czy dalszą rodziną, ciekawość, poszukiwanie urozmaicenia.

Podobają mi się bardzo – jeśli prezesowi wolno mieć upodobania – Ci, którzy stęsknili się za innymi Żółtowskimi; taką motywację słyszałem. Była potwierdzona okazywaniem sympatii każdej z przybyłych osób. Wiem, że są tacy, którzy przybywają po raz pierwszy i „obwąchują zgromadzoną społeczność”. Jest też urocza para „starszych państwa” z Bydgoszczy, którzy są niezmiennie życzliwi wszystkim. Ta ich bezinteresowna życzliwość jest niezwykle odpoczynkowa, a przy bezinteresownej niechęci charakteryzującej nasze czasy stanowi prawdziwą przyjemność.

Wystawa dotycząca historii rodziny Michała i mojej była przeżyciem, ale skoro spowodowała zainteresowanie historią i sprawiła radość, to się cieszę, ponieważ lubię dzielić się radością.

Przyjmując, że uzyskałem pozwolenie wyrażenia zupełnie prywatnej opinii, wyznaję że tego roku miałem wyjątkowe towarzystwo zjazdowe. W naszym domku nr 4 przez trzy noce z rzędu prowadziliśmy bardzo interesujące dyskusje, w gronie pięciu-sześciu osób, będących często zupełnie odmiennego zdania.

A w sobotę przedzjazdową zadzwoniłem do Urszuli „radiowej”, która ucieszyła się z mojego telefonu, gdyż „stęskniła się” za Żółtowskimi i zdecydowała przyjechać na Zjazd.

Z przytoczonych relacji wynika, że coś różnego, a jednocześnie wspólnego, ciągnie nas do siebie. Przypuszczam, że jest to wynik doświadczeń „peerelowskich”. Rozmaite wspólnoty wmawiano nam na siłę, powodując niechęć do jakichkolwiek zgromadzeń. W późniejszym okresie dobrowolne zrzeszanie się było zagrożeniem dla władzy, zatem ta dążność była likwidowana metodami administracyjnymi lub policyjnymi. Pamiętam, że w 1984 r. władze odmówiły zarejestrowania Towarzystwa Miłośników Konia w Polsce; zapewne dlatego, by nie zezwolić na legalne zbieranie się ludzi. Dziś, gdy policyjne inwigilacje uległy ukróceniu, społeczeństwo znajduje formy różne stowarzyszeniowe, czasem egzotyczne. My mamy wyznaczone cele w statucie, jasno wyrażone postawy etyczne. Uważam, że to jest naszym atutem, a przyszłość dowiedzie naszej umiejętności samodzielnego rządzenia się. Wzajemne zaś oddziaływania wytworzą ustalone sympatie czy przyjaźnie. Chyba już wytworzyły.

Otrzymałem dzisiaj telefon od kolegi – bibliofila, że na rynku księgarskim ukazała się duża ilość listów mojej wielkopolskiej rodziny. W jednym z listów, pisanych po Zjeździe rodzinnym, piszący wyrażał żal z powodu nieobecności moich rodziców. Wyraziłem zainteresowanie zakupem, lecz oferent żąda ogromnie wygórowanej ceny – 20 zł za sztukę. Mam nadzieję, że przyszłe pokolenia zechcą równie wysoko ocenić prasę podawaną przez Bożenę z Ursusa oraz „lekkie pióro” niektórych autorów.

Andrzej ze Słonecznej (z Milanowa)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *