Wspomnienia z Pławowic, majątku Janiny z Żółtowskich i Ludwika Hieronima Morstinów


Maria z Żółtowskich Glińska (córka Marcelego Żółtowskiego z Głuchowa)

Moje opowiadanie jest uzupełnieniem wspomnień Iretki Byszewskiej, mojej stryjecznej siostry. Dla wyjaśnienia przypomnę nasze powiązania rodzinne.

Naszym dziadkiem był Adam Żółtowski z Jarogniewic. Adam i Maria z domu Kwilecka, dla nas Bunia, dla innych krewnych ciocia Mimisia, mieli dwóch synów i trzy córki. Iretka jest córką Stanisława, a ja – Marcelego. Najstarsza córka Adama i Marii, Janina, ciocia Nina, wyszła za mąż za Ludwika Hieronima Morstina, potem była ciocia Cesia, a najmłodsza Gabriela, ciocia Ela, została zakonnicą – szarą urszulanką, wychowanką Matki Urszuli-Ledóchowskiej. Większą część życia zakonnego spędziła we Francji. W „Kwartalniku”, ukazały się wspomnienia o niej, ale chyba nie dość oddające jej osobowość – bardzo chciałabym kiedyś jeszcze coś napisać.

Pławowice położone ok. 25 km od Krakowa w ziemi proszowskiej w powiecie miechowskim należały od pokoleń do, zapisanej w dziejach literatury polskiej, rodziny Morstinów. To, że Nina Zółtowska wyszła za mąż do zupełnie innej prowincji, z zaboru pruskiego do austriackiego, było dość wyjątkowe. W „Kwartalniku”, a także w innym czasopiśmie, były drukowane jej wspomnienia o tym, jak tam, w Małopolsce, gdzie panowały zupełnie inne obyczaje, była przyjmowana przez rodzinę męża, jak dziwił ją sposób ubierania się, podawania potraw, jedzenia i towarzyskie konwenanse.

I właśnie na czasie spędzonym przeze mnie w Pławowicach mam się skoncentrować, ukazać jego nadzwyczajną atmosferę – takie było życzenie naszego wuja-kuzyna, Michała z Czacza i Lasek.

Pałac pławowski (powinno się chyba mówić „pławowicki”, ale zawsze mówiło się „pławowski”) słynął zarówno z gościnności i serdeczności gospodarzy, jak i z urody otoczenia, położenia nad rzeką Szreniawą, a także piękna architektury, której twórcą był w końcu XVIII wieku Jakub Kubicki, ten sam, który projektował Belweder warszawski. Pławowice były jednak znacznie piękniejsze – i z zewnątrz, i wewnątrz. Sale zdobiły pomniki antyczne (kopie oczywiście) – Minerwy w okrągłym salonie kolumnowym, właściwie sali balowej, i popiersie Brutusa w sali jadalnej, która w jesieni 1944 roku była pokojem całej mojej rodziny, zajmowanym razem z Zosią Zółtowską, siostrą Michała, i nianią naszej Reni.

W Pławowicach odbyły się w latach dwudziestych dwa zjazdy poetów, odnotowane w historii polskiej literatury okresu międzywojennego, gdyż świetnie się tu bawili i dyskutowali Tuwim, Iwaszkiewicz, Słonimski, Pawlikowska-Jasnorzewska, Morstin-Górska, siostra wuja Ludwika, i inni i chętnie o tym pisali. W swoim Alfabecie wspomnień Antoni Słonimski cytuje pierwsze słowa mowy powitalnej gospodarza, chyba w 1928 roku: „Po co nam Akłopol, kiedy mamy Kłaków”… Ludwik Morstin nie wymawiał litery „r”, co dodawało jego wypowiedziom niepowtarzalnego uroku. Był w ogóle człowiekiem niezwykle serdecznym i czułym i my jako dzieci, które od czterech lat nie widziały ojca i miały go już nie zobaczyć, szczególnie tej czułości doznawaliśmy.

Teraz muszę parę słów powiedzieć, kiedy i jak trafiliśmy z naszą Matką do Pławowic.

Między rodzeństwem, a szczególnie Niną i Marcelim, były zawsze bardzo bliskie i serdeczne stosunki, pisywali do siebie listy, gdy jako dzieci byli w różnych internatach, Marceli w Danii, Nina zaś w Belgii. Potem jako dorośli nie za często się widywali: Morstinowie byli jakiś czas w Paryżu, potem wuj Ludwik był attache kulturalnym w Rzymie. Z tego czasu pozostała legenda w rodzinie, że nawet papież na jakimś przyjęciu dyplomatycznym zapytał: „Kto to jest ta piękna kobieta?” mając na myśli ciocię Ninę. Była bardzo ładna i miała coś marzycielskiego w wyrazie twarzy. Do Wielkopolski przyjeżdżali rzadko, w 1935 roku ciocia Nina trzymała do chrztu moją siostrę, a w 1938 pojechaliśmy z rodzicami zwiedzać Kraków i byliśmy parę dni w Pławowicach, tak więc naprawdę zbliżyliśmy się dopiero w czasie wojny.

Kiedy Ojciec został zmobilizowany w sierpniu 1939, Matka z nami, trójką wtedy, wyruszyli na wschód na tzw. potyraczkę wojenną. Jeszcze przed rozpoczęciem działań dotarliśmy do Kocka, gdzie miał majątek i duży dom stryj Józef Żółtowski. Wkrótce jednak, po 17 września, trzeba było stamtąd uciekać z powrotem na zachód i ta wędrówka była bardzo trudna. W drodze umarła nasza 4-letnia siostra Joania, Matce udało się ją dowieźć do Głuchowa, gdzie jest pochowana.

Mieszkaliśmy w naszym domu w Głuchowie dwa miesiące i 7 grudnia przyszedł nakaz wysiedlenia. Po różnych przygodach, o których tu nie będę opowiadała, dotarliśmy do Warszawy. Wędrowała z nami Bunia Żółtowska z Jarogniewic i na początek przygarnęła nas w swojej willi na Zakopiańskiej ciocia Cesia, potem koczowaliśmy u siostry Mamy. Mama była w zaawansowanej ciąży; Bunię wkrótce zabrali wujostwo Ludwisiowie do Pławowic i również do Mamyprzyszedł przepełniony troską list od nich, byśmy zaraz przyjeżdżali. Pozostaliśmy jednak wówczas w Warszawie, gdzie 13 kwietnia urodziła sięszczęśliwie Renia, i dopiero w końcu czerwca 1944 roku na wakacje zjechaliśmy do Pławowic: Mama, ja, Piotr i Renia oraz panna Pelasia, jej niania. I od tego momentu zbiegają się wspomnienia Iretki i moje.

Mnie bardzo utkwił w pamięci romantyczny nastrój tego niezwykle gościnnego domu. Nie umiem określić tego czasu datami, ale wkrótce, w lipcu, nastała na okres chyba kilku tygodni tzw. Rzeczpospolita Miechowska. Niemcy, zajęci działaniami Armii Czerwonej i Powstaniem Warszawskim, dali się bezkrwawo przepędzić z okolicznych posterunków. Pamiętam doskonale, jak stojąc przed pałacem obserwowaliśmy ich uciekających w zupełnym upokorzeniu, pędzonych przez naszych chłopców z lasu. Trudno, by to nie działało na romantyczną wyobraźnię 14-latki, która tu przyjechała z okupowanej Warszawy.

I ci chłopcy, umundurowani i uzbrojeni, jak kto mógł, z różnych oddziałów, najczęściej z AK i BCh, wśród których byli też znajomi z okolicznych dworów, przychodzili do pałacu po różnoraką pomoc, również by odpocząć, umyć się, czasem i poflirtować. Mama Iretki i Anusia siadała do fortepianu, były tańce, różne sentymenty i wzdychania do tych wspaniałych dzielnych polskich żołnierzy.

Równocześnie zaczęły nadchodzić mniej radosne, raczej dramatyczne wieści. Co dnia z Warszawy napływały nowe nazwiska młodych z naszego pokolenia, którzy stracili życie: moja cioteczna siostra Magda Morawska, dwóch braci Mirskich i wielu innych z najbliższego otoczenia… Po klęsce Powstania w sąsiedztwo wróciła panna Okęcka (?), która doliczyła się czterdziestu ośmiu poległych z kręgu jej przyjaciół. Taka była skala strat i wówczas nam, prawie dzieciom, wydawało się, że świat wali się na głowę. Prysł romantyzm chwili, nasi bohaterowie w swoich oddziałach „Jędrusiów” oddawali broń za cenę życia i przychodzili złamani i zrozpaczeni.

W pałacu się zagęszczało coraz bardziej, cały parter został zajęty przez Niemców, którzy budowali fortyfikacje i niedaleko za pałacem kierowali kopaniem okopów. Do prac tych zabrali całą służbę i my – Iretka, Anusia, Anna Górska, ja, Ala i Ela pełniłyśmy na zmianę obowiązki pokojówek i pomocy kuchennych. Najbardziej uciążliwe było noszenie ciężkich wiader z wodą i zmywanie naczyń po trzydziestu przeszło osobach („ludwika” przecież nie znano).

Wujostwo mimo tych trudnych warunków starali się zachować pogodny nastrój. Zwłaszcza wuj pozostał mi w pamięci jako ten, który umiał zawsze powiedzieć w przelocie coś miłego: gdy obierałyśmy całe wiadra ziemniaków, przysiadał się do nas, obrał jeden ziemniak, na którym wyrzeźbił swoje inicjały, a potem szukał go na półmisku. Dorośli starali się, byśmy nie przerywali nauki (mój brat we wspólnym pokoju godzinami śpiewał słówka łacińskie), każdy z dorosłych uczył tego, co było jego specjalnością, np. fizyki i matematyki – Ludwik Górski, geografii – żona Leopolda Staffa. Równocześnie była to wielka szkoła patriotyzmu, optymizmu i zainteresowań intelektualnych. Któż by nie był zauroczony, mogąc przy kominku wieczorami przysłuchiwać się rozmowom Morstina, Staffa, który tu się znalazł po Powstaniu, czy Marii Morstin-Górskiej, też poetki i tłumaczki. Wuj poeta nie ustawał w tworzeniu, czytana była głośno pisana wówczas przez niego epopeja – zamierzona wzorem Pana Tadeusza na 12 ksiąg epopeja akowska, która chyba miała mieć tytuł”Rzeczpospolita Jędrusiów”. Rytm heksametru czytany przez autora z jego charakterystyczną wymową miękkiego „t” zamiast „r” jeszcze gdzieś daleko mi w uchu gra. Epopeja się nie zachowała. Gdy przyszedł front, wyleciały szyby i wszystko zostało wygarnięte z szaf i szuflad przez poszukujących skarbów żołnierzy. Papiery fruwały po całym domu i nikt nie miał głowy, by je zbierać: nie wiem, czy chociaż kilka kartek się uratowało.

W takim domu były oczywiście psy, które odgrywały bardzo dużą rolę w życiu mieszkańców. Ciocia Nina miała ukochaną buldożkę francuską, szalenie złośliwą i o ciotkę zazdrosną. Trzeba było być bardzo ostrożnym, nie można byto usiąść koło ciotki na kanapie czy też się przytulić, jeśli Bimba była w pobliżu. Od sąsiadów, państwa Platerów, został przywieziony na przechowanie buldożek francuski, który zresztą też miał bardzo ciężki charakter. Bimba była biała w duże czarne łaty, Topsi – czarny w jaśniejsze pręgi. Z tego związku gdzieś w listopadzie 44 roku urodziły się szczeniaczki. Jedną suczkę, wabiła się Heca, dostał Leopold Staff – nazywał ją Czarną Wenus, podobno pisywał do niej wiersze; po „wyzwoleniu” wywędrował z nią z Pławowic.

Ludwik Morstin sam nie miał dzieci i, jak wspomniałam, nam jako dzieciom pozbawionym ojca, okazywał wyjątkowo dużo czułości. Nigdy nie pojechał do Krakowa, żeby przedtem nie przyjść do nas powiedzieć „dobranoc” i nie zapytać, co ma nam przywieźć. I ja raz bezczelnie szepnęłam „zegarek”, i tym sposobem dostałam pierwszy w życiu zegarek. To są taki drobne rzeczy, które w nas pozostają na zawsze.

Wuja Ludwisia charakteryzowało nieprawdopodobne roztargnienie, a równocześnie ta otwartość serca, o której już była mowa. Z każdym był gotów dzielić się tym, co miał, nieraz jak poszedł w pole na spacer w kapeluszu z plecionej słomki wracał bez niego i nawet nie wiedział, kim był spotkany człowiek, któremu ofiarował swój kapelusz. Schowana przed bandytami w bibliotece złota papierośnica nigdy się nie znalazła, bo zapomniał, gdzie ją ukrył. Już po wojnie w Zakopanem poszedł na pocztę wrzucić listy, znaczki nakleił na skrzynki, a listy wrzucił bez. Takich historii jest wiele.

Ale z tych ważniejszych rzeczy…

Pojawił się kiedyś przedstawiciel jakiegoś oddziału akowskiego i prosił o wydanie na kredyt pewnej ilości ryb. W Pławowicach było wspaniałe, ogromne gospodarstwo rybne. W ogóle były to przepiękne okolice i stawów rybnych – mniejszych i większych (bo jak wiadomo, gospodarstwo rybne wymaga dużych stawów płytkich i mniejszych – głębokich, gdzie karpie zimują) – było w sumie dwadzieścia trzy. O ile ten majątek przed wojną dość kiepsko prosperował, w czasie wojny (rządca był poznaniak – pan Kazimierz Formański), kwitł i mógł się tym, co posiadał, dzielić. Także przed naszym przyjazdem da Pławowic na każdą Wigilię dostawaliśmy do Warszawy przesyłkę z wędzonymi karpiami. Te karpie wędrowały również do Krakowa – do wszystkich kolegów literatów, a równocześnie dawały duży dochód.

No i właśnie jakiś oddział AK zwrócił się z prośbą o danie im na kredyt dużej ilości ryb, bo mają okazję zarobić na tym pewną sumę pieniędzy dla oddziału. Wszyscy mieszkańcy pałacu podzielili się na dwie partie. Jedna twierdziła, że nie można zaufać, druga natomiast, że trzeba. Moja Matka należała do tych, którzy wuja bardzo popierali, żeby jednak tym partyzantom ryby dać. I rzeczywiście, dostali te ryby i bardzo punktualnie całą sumę pieniędzy oddali, mimo że nie było wtedy żadnych pokwitowań, żadne nazwiska ani gwarancje nie wchodziły w rachubę.

W styczniu 1945 w piwnicach pałacu, sklepionych i rozległych, z XVII-XVIII wieku, a może starszych, schronili się wszyscy przebywający w pałacu, warszawiacy przybyli po Powstaniu i wielu mieszkańców wsi. Była pełna integracja wszystkich stanów w obliczu wspólnego nieszczęścia działań wojennych i nadziei wyzwolenia. Żołnierze Armii Czerwonej wchodzili oczywiście do tych zapełnionych ludźmi piwnic i uświadamiali politycznie, czytali na głosgazety. Wiadomo było, że są bardzo czuli na sprawy kultury, żeby więc zyskać ich szacunek i względy, ktoś powiedział, że są tu zasłużeni dla kultury ludzie. Tu na słomie leży jeden „pisatiel”, drugi, trzeci pokazując na wuja Ludwika, Leopolda Staffa, Mariana Piechala. Żołnierz radziecki pochwalił się: „Ja też znam polskich pisatieli: Mickiewicza, Sienkiewicza i Wandę Wasilewską…” .

Wkrótce potem, ostrzeżeni, że jako właściciele-burżuje będą aresztowani, wujostwo we dwójkę z towarzyszącą im Bimbą nad ranem wyszli pieszo do Krakowa. Podobno ja za nimi wybiegłam i to mi wuj zawsze pamiętał. Nigdy już do swoich ukochanych Pławowic nawet nie zajrzeli, było to zbyt bolesne i ponad siły. Zdrowie mieli wątłe, a Pławowice nigdy się nie podniosły z ruiny. Nikt o nie nie zadbał.

Natomiast oni i po wojnie czuwali nad naszym losem, zapraszali do swojego wynajętego na Kasprusiach w Zakopanem mieszkania, a naszemu bratu Piotrowi, póki był studentem, wysyłali co miesiąc paczki z zakopiańskim twarogiem i masłem.

Potem przenieśli się do Warszawy, gdzie dostali mieszkanko na Kanonii. Pozostały wspomnienia Pławowic – pięknego domu, angielskiego parku na pagórkowatym terenie, stawów, grobli, spacerów, kaplicy, wspaniałych starych drzew, między innymi tulipanowca obok kaplicy, wioski, do której się dochodziło przez rzekę, drogi prawie zawsze albo błotnej, albo wyżłobionej w zeschnięte głębokie koleiny, tego wszystkiego, co dawało natchnienie kilku pokoleniom poetów.

Tekst autoryzowany. Na podstawie zapisu na taśmie magnetofonowej opracowała Joanna Małgorzata Żółtowska.

2 thoughts on “Wspomnienia z Pławowic, majątku Janiny z Żółtowskich i Ludwika Hieronima Morstinów

  1. Czci godna Pani Hrabino .Jestem wnukiem Kazimierza i Wincentyny Formańskich , synem Adeli-Anny , znanej z czasów okupacji jako Ela . Miałem zaszczyt , poznać Pani wujka – Hrabiego Stanisława Żółtowskiego , który bywał często u dziadków w Brzozówcu . W czasie serfowania po internecie natrafiłem na Wielmożnej pani wspomnienia z Pławowic . Ucieszyła mnie wzmianka o dziadku i byłbym niezmiernie wdzięczny , gdyby Raczyła Pani się ze mną podzielić bliższymi informacjami z tamtych czasów. Z góry składam uniżone dzięki , łączę wyrazy Szacunku .
    Tomasz Brzeziński .

Skomentuj Tomasz Brzeziński - syn Adeli Anny z domu Formańskiej znanej jako Ela - wnuk Kazimierza i Wincentyny . Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *