O moich Wigiliach… moim Rodzicom – ofiarowuję

Wigilia… Dzień szczególny. Tak jednoznaczny i tak wielowymiarowy jednocześnie.

Ile ludzi – tyle znaczeń. Ile stron, krain i kultur – tyle odmian, tyle zwyczajów…

Jednakźe tak naprawdę, to Wigilia ma tylko dwa oblicza, dwa wymiary. Pierwszy – ten najwaźniejszy – to wymiar boski. W nim zawarta jest cała istota wydarzeń, znaczeń, sens przeszłości, teraźniejszości i przyszłości… Za nim drugi – ludzki. Ten wymiar, który nie może zaistnieć w pełni, jeśli w człowieku w pełni nie zaistnieje wymiar pierwszy… Inaczej będzie to tylko jakieś tam kolejne święto, pewien dzień otoczony co prawda obyczajami, tradycją, nawet wielkim wzruszeniem, ale… nic więcej.

Tę prawdę przekazali mi Rodzice i moja babka… Może nie zawsze przekaz był dosłowny, ale wszystko, co czynili, jak przeżywali Adwent, jak przygotowywali dom i nas wszystkich do Świąt Narodzenia Pańskiego – było lekcją doskonałą. Dziś nie ma już Ich wśród nas. Jednak to wszystko, co nam przekazali, czego nas nauczyli, jest gdzieś w sercu wciąż żywe, wciąż cenne, zawsze aktualne i zawsze potrzebne. I nie może być inaczej, bo tak zostaliśmy wychowani.

To samo przekazujemy dalej naszym dzieciom, kształtujemy następne pokolenia… Pamiętam…

Od tego słowa zaczyna się niejedna opowieść. Moje najdalsze wspomnienia związane ze świętami, to gwiazdkowe prezenty. Do dziś mam przed oczyma nowiutkiego konia na biegunach – był drewniany, rzeźbiony, a na siodle miał dużo słodyczy… Jeśli to był koń na biegunach, to chyba miałem… 3 lata?

Z następnego roku pamiętam spore taczki z drewna i dużych rozmiarów samochód ciężarowy, doskonały do zabawy w piaskownicy…

To wszystko przynosił Gwiazdor po wieczerzy wigilijnej – nagle. W pokoju było uchylone okno, bo „…Gwiazdor bardzo się spieszył, wszedł oknem, zapytał rodziców, czy dziecko było grzeczne, zostawił prezenty i wyszedł tą samą drogą, bo jeszcze musiał iść do innych dzieci…”

Do dzieci trochę starszych, czyli 5-7 letnich, Gwiazdor już przychodził osobiście.

Może nie był podobny do biskupa, raczej do utrudzonego wędrowca czy pielgrzyma, a już na pewno nie miał nic z dzisiejszych wielkich czerwonych krasnali, zaadoptowanych z nie wiadomo jakiej bajki…

Ubrany był najczęściej w długi kożuch, przeważnie odwrócony włosem na zewnątrz, w masce na twarzy, a czerwony nochal i siwa broda (lub biała z waty!) oraz futrzana czapa dopełniały całego obrazu grozy – oj! można się było bać!!!

W latach nieco późniejszych, już jako nastolatek wtajemniczony w „gwiazdorowe” sprawy, wspólnie z rodzicami organizowaliśmy podobne wydarzenia dla mego młodszego rodzeństwa.

Historia zatoczyła koło, gdy już wiele lat później wokół nas zaczęły biegać nasze dzieci… A dziś, gdy i one wydoroślały, Gwiazdor ponownie podkłada pod choinkę prezenty dla wszystkich, a my zgodnie się dziwimy, kiedy był i kiedy wyszedł, bo go nikt nie widział… Pamiętam…

Tuż przed świętami musiały być idealnie wyczyszczone podłogi, potem zapastowane i froterowane. Jak błyszczały! A ten zapach pasty!

Dwa, trzy dni przed gwiazdką tato przywoził zakupioną od leśniczego choinkę. W mieszkaniu stanęła dopiero w dzień wigilii rano. Jej zapach górował teraz nad wszelkimi innymi, zapachniało prawdziwym lasem… Z pudełek trafiały na gałązki błyszczące bombki (najbardziej tajemnicze, bo w ich zwierciadłach świat był taki inny – a te śmieszne miny i nosy!!!), ozdoby z papieru, słomek, bibułek, od tygodni pracowicie robione łańcuchy, gwiazdki, koszyczki. Być może jeszcze dziś potrafiłbym zrobić „gwiazdkę-plecionkę” z kolorowego papieru, lub „koszyczek-serduszko” z przeplatanych pasków bibuły – zawsze w nich znajdowało się cukierki, najczęściej irysy, krówki, raczki, kukułki… Cukierki w kolorowych papierkach również zawieszaliśmy na nitkach, obok wykrawanych i lukrowanych pierniczków, czerwonych malutkich jabłuszek i orzechów. Na koniec – wata imitująca śnieg i długie „anielskie włosy”… i gotowe.

A z kuchni dochodziły coraz to wspanialsze zapachy. Dla dorosłych zawsze był post ścisły, a my jako dzieci też chcieliśmy pokazać, że możemy pościć i że tak właśnie chcemy… A zapachy coraz apetyczniejsze…

Pamiętam… Popołudnie. Stół nakryty białym obrusem, na nim najładniejsza zastawa, nakrycia dla wszystkich domowników i ten jeden talerz – dodatkowy. Zawsze był…

Na środku stołu – na pięknej szlifowanej szklance – jak na podwyższeniu – opłatki.

Na dworze zapada zmierzch. Wszystko prawie gotowe. Teraz trzeba poszukać na niebie pierwszej gwiazdy.. Jest! Można zacząć Wieczerzę.

Najpierw modlitwa. Dzieci dołączają do rodziców… Tato bierze opłatek… Przełamuje się nim z mamą, składają sobie życzenia, ściskają się, całują… Potem po kolei z dziećmi, każdy z każdym, życzenia, przeproszenia, uściski… Oj, niejedna łza się potoczyła…

Na stół trafiają potrawy… zupa rybna, barszcz czerwony z uszkami lub kluseczkami, ryba smażona, śledź w oleju z cebulką, śledź w śmietanie, kapusta kwaszona zasmażana z grzybami, ziemniaki gotowane, sos grzybowy, fasola biała, groch, a na koniec makiełki – zrobione z zaparzonej bułki z masą makową na słodko (lub z drobnych kluseczek). Całość dopełniał wspaniały chłodny kompot z suszonych mieszanych owoców. W Poznańskiem potraw zwyczajowo musiało być co najmniej 7 albo 9, mogło być nawet 12. Potrawy zawsze skromne, zawsze zgodne ze zwyczajem, zawsze tak samo przyrządzane, ale jak wtedy smakują!!! To przecież Wieczerza Wigilijna na cześć Dzieciątka…

A dzisiaj…?

Podobnie, można by rzec – tak samo. Śnieżnobiały obrus, najpiękniejsza zastawa, blask świec, wszyscy dostojni, uroczyści… Na środku biały opłatek, obok sianko. Przede mną – Pismo Święte…

Zaczynamy od Ewangelii… „W owym czasie…” Słowa znane od lat niemal na pamięć, a gardło ściska… Trudno mówić, a i oczy też coś takie zamazane… Potem modlitwa – za nas obecnych, za najbliższych za tych, których już nie ma obok nas… Patrzymy na pusty talerz.

Biorę ze stołu opłatek, rozdaję dzielę się po kolei z żoną Anią, z ciocią Teresą, moją matką chrzestną, z córką Moniką, z synami – Marcinem, Mikołajem, Maciejem…

To chwila, o której nawet pisać trudno. Padają ciche słowa życzeń jeszcze cichsze przeprosin…

Uściski, ucałowania… Wiemy że jesteśmy razem, że jesteśmy Rodziną i że także dla nas narodził się w Betlejem i w każdym z nas Chrystus… Jak kiedyś, jak inne lata, tak i teraz niejedna łza się w oku zakręciła.

Pora rozpocząć Wieczerzę… Potrawy wszystkie takie, jak tradycja każe – postne. Chociaż uwzględniając nasze gusta i wielką dostępność różnych ryb, wprowadzamy trochę nowości.

Po wspaniałej zupie rybnej i barszczyku z uszkami na stół trafia smażony karp w wersji tradycyjnej i smażony w wersji z ziołami. łosoś z rusztu, smażony pstrąg lub mintaj, a do śledzi w śmietanie koniecznie dodaję tarte jabłko. Po makiełkach ? wspaniały kompot z suszonych owoców – chłodny, pyszny!

Czas jakby się zatrzymał. Rozmawiamy radośnie, śmiechy, żarty – ot, jest nam dobrze razem.

Trzeba wreszcie posprzątać bo każdy niecierpliwie zerka na choinkę, gdzie piętrzą się paczki i paczuszki, torebki…

Aż szkoda, że w drzwiach nie zjawił się Gwiazdor… Na to już dzieci za duże, już z tego wyrosły. Jednak pamiętają wszystko z dawnych lat…

Prezenty. Każdy jest obdarowany, to miłe. Próbujemy zaintonować kolędy. Nie wszyscy jednak włączają się do śpiewu, wolą posłuchać.

Po kilku godzinach na stół trafiają ciasta (po poznańsku tzw. słodkie). Sernik z rodzynkami, przekładany powidłami piernik, jabłecznik lukrowany i najbardziej gwiazdkowy – makowiec z lukrem (po poznańsku strucel) czyli drożdżowe ciasto zawijane z makiem z dodatkiem bakalii – moje ulubione i zawsze robione własnoręcznie! Do tego wykrawane pierniczki, orzechy, jabłka, mandarynki…

Pamiętam… Zawsze zakończeniem tak wspaniałego dnia i wieczoru była i jest o północy Msza Św. Pasterska. Kiedyś do kościoła odległość była spora, do tego noc, ciemno. Jednak zawsze chciało się usłyszeć radosne „Bóg się rodzi, moc truchleje, Pan niebiosów obnażony…”

Dziś bliżej, spokojniej, ale radość z uczestnictwa w pasterce zawsze ta sama, wracają z bliższych i dalszych lat wspomnienia o osobach serdecznych, o Tych, z którymi tą radość można było dzielić.

Gdy nas ktoś zapyta „co to dla ciebie Wigilia…” – cóż odpowiesz?

W dwóch słowach się nie da, a w wielu i tak do końca nie powiesz wszystkiego…

Marek Żółtowski z Poznania

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *