Lata sześćdziesiąte (elementarz pana Falskiego, 275 kamieni mamy i narodziny braciszka)
Brat mój Michał już uczęszczał do szkoły, choć miał tylko sześć lat. Po przesłuchaniu został zakwalifikowany na równi z siedmiolatkami. Musiałem się bawić sam lub z synami Potapczuków – Jarkiem i Andrzejem. Czasami przychodził Tomek Marcinkiewicz ze swoim nieodłącznym rowerkiem. Potapczuk pracował w Rejonie jako księgowy. Mieszkał z żoną i synami w murowanym budynku na terenie Rejonu w pawilonie, który wydłużał się o kolejne pomieszczenia gospodarcze. Mieli mieszkanie z dwoma przechodnimi pokojami, kuchnią i sanitariatem. Nasze mamy żyły w przyjaźni, ojcowie też, lecz z uwagi na wzajemną podległość, byli bardziej stonowani. Mama moja chorowała na zapalenie pęcherzyka żółciowego. Gdy cierpiała, ja płakałem. Używała różnych lekarstw dostępnych na owe czasy, piła zioła i olej z oliwek, ale wszystko wskazywało na to, że jedyną drogą do poprawy zdrowia jest usunięcie kamieni. Musiała trzymać się rygorystycznej diety, bez tłustych potraw, konserwowanej żywności, po prostu jedzenie lekkostrawne. Nawet pieczywo jej szkodziło. Pamiętam, że ojciec piekł pszenne batony, które kroił na kromki i suszył w piekarniku. Tak powstawały specjalne suchary dla mamy. Czasami je podwędzaliśmy, bo nam też smakowały. Bratowa mego ojca, żona brata Henryka z Gdańska, była młodą asystentką w Akademii Medycznej w Gdańsku. Poprosiła swego profesora o przyjęcie naszej mamy do kliniki. Mama zdecydowała się na operację i ojciec odwiózł ją do Gdańska autobusem PKS. Zostaliśmy bez mamy. Śniadania i kolacje przygotowywał tata, ale gotować obiadu nie mógł. Nie miał na to czasu. Żywiliśmy się u państwa Potapczuków. Byli to przyjaźni nam ludzie. Ojciec pomógł im przenieść się do Augustowa, gdzie mieli lepsze warunki mieszkaniowe i finansowe i chyba była też praca dla jego żony. Powrócę do nich jeszcze, pisząc o okresie warszawskim i dalej o okresie korycińskim czy chojeńskim. Przewijali się przez moje życie, jakbym za nimi wędrował.
Mamę zoperował profesor Kieturakis, znany chirurg z Gdańska. Miała 275 kamieni wielkości połówki grochu o ostrych krawędziach. Teraz rozumiem, dlaczego ją tak bolało. To była bardzo poważna operacja jak na tamte czasy. Pół brzucha rozcięli.
Trzeba było mamę odebrać ze szpitala w Gdańsku. Tatuś poprosił swego przełożonego dyrektora Wojewódzkiego Zarządu Dróg Publicznych pana Gogola o odpłatne pożyczenie samochodu służbowego. Ledwo wyjechał rano, a my już po godzinie siedzieliśmy na murku bramy wjazdowej, czekając na powrót mamy. Było już ciemno, kiedy przyjechali. Mama płakała, my też. Tak wyglądało nasze przywitanie. Mama w domu jeszcze trochę leżała, ale już nam gotowała. Ciężko jej było wstawać z łóżka. Byliśmy już starsi, więc naszym porannym obowiązkiem było chodzenie po mleko i do piekarni. Michał brał dzbanek. Nie mieliśmy kanki i czasem trochę mleka się wylewało po drodze. Po mleko Michał chodził do pana Antoniego Maciejewskiego, który mieszkał kawałeczek za miastem w stronę Włocławka. Pan Antek zajęty był gospodarką. Była tam także matka pana Antoniego, osoba obłąkana. Chodziła po podwórku, mówiła do siebie, czasem coś do nas krzyczała. Baliśmy się jej. Jako młoda kobieta była w ciąży, gdy Sowieci na jej oczach zabili jej męża. Od tego czasu chodziła obłąkana, a nasiliło się to bardziej, kiedy nad Polską zawisła groźba, że Sowieci wejdą do nas w 1956 roku. Państwo Maciejewscy mieszkali na Borku, bo tak się ta część miasta nazywała. Przed wojną mieli dużo ziemi, lecz nie należeli do obszarników, dlatego władza ludowa wspaniałomyślnie pozwoliła im uprawiać ziemię w ilości maksymalnej, czyli 50 hektarów. Pan Antoni miał dwa konie, więc to oznaczało, że był kułakiem. Rodzice czasami ich odwiedzali, co nie za bardzo podobało się władzy.
Ja musiałem chodzić po pieczywo. Kupowałem w piekarni Rempuszewskiego. Miałem taki ranny spacer – 200 metrów w jedną stronę. Byłem mały, więc wydawało mi się daleko. Kilka lat temu przejeżdżając przez Lipno stwierdziłem, że te 200 metrów, to było tak niedaleko.
Ojciec mój jako jedyny inżynier w mieście często dostawał propozycję nakreślenia planów budowlanych. Okoliczni ludzie chcieli budować domy mieszkalne, obory, stodoły. Musieli przywozić na miejsce inżyniera z Torunia czy Włocławka. Lipno było bliżej i był inżynier. Ojciec chętnie przyjmował zlecenia, chcąc sobie dorobić. Kupił rower, by dojeżdżać i wykonywać pomiary. Taki plan musiał jeszcze zaakceptować i podpisać powiatowy inspektor budowlany. Czasami pomagałem ojcu przy naświetlaniu kopii planu na specjalny światłoczuły papier. Naświetlaliśmy na słońcu. Potem tata przy użyciu wody amoniakalnej wywoływał ten obraz. Powstawał papierowy plan w niebieskim kolorze. Trzeba było zrobić kilka takich kopii. Nie trwało to długo, bo jakaś życzliwa osoba doniosła gdzie trzeba. Prokurator powiatowy oskarżył ojca o nieprawny dodatkowy zarobek i sprawa stanęła w sądzie powiatowym w Lipnie. Sąd łagodnie ojca potraktował i kazał oddać Państwu wszystkie zarobione pieniądze.
Okazało się, że ojcu nie wolno było dorabiać do otrzymywanej pensji, gdyż był urzędnikiem państwowym i na kierowniczym stanowisku. Dziadek im pomógł i rodzice zwrócili pieniądze.
Gdy skończyłem 7 lat mama zaprowadziła mnie przed oblicze jakiejś komisji weryfikacyjnej, która orzekała o przydatności do pójścia do szkoły. Próbę przebrnąłem pomyślnie i stałem się uczniem klasy pierwszej szkoły powszechnej nr 2 w Lipnie. Edukację zacząłem w szkole powszechnej, z czasem zmieniono nazwę na szkołę podstawową. W pierwszej klasie pisaliśmy tylko ołówkiem. Elementarz był pióra pana Falskiego. Ten elementarz można kupić do dzisiaj w księgarniach, choć nie jest już obowiązujący. Pana Falskiego miałem przyjemność poznać w latach sześćdziesiątych w wydawnictwie szkolnym, gdzie pracowała moja matka chrzestna Joanna Taff. Często odwiedzałem ciocię, a pan Falski czasami wpadał do niej na kawę. Cieszę się, że widziałem twórcę słynnego elementarza, na którym wykształciły się miliony polskich dzieci. Nie miałem kłopotów z nauką. Nie umiałem tylko ładnie rysować i tak mi zostało do dziś. Nawet dom przy linijce krzywo mi wyjdzie. Pisać umiałem przed rozpoczęciem szkoły, czytałem może niezbyt płynnie i szybko, ale bez zbytniego wysiłku. W szkole nie nudziłem się. W okresie zimowym pierwsza klasa przygotowała przedstawienie dla dzieci o zwierzątkach leśnych i choince w lesie. Byłem wilkiem. Miałem maskę na twarzy i wilcze stojące uszy. Oczywiście na premierze byli wszyscy rodzice. Najbardziej utkwiła mi w pamięci koleżanka wiewiórka, która miała piękny rudy ogon zrobiony z damskiej pończochy. Przedstawienie odniosło duży sukces. Rodzice bili brawo, choć aktorzy czasami zapomnieli tekstu. W drugiej klasie uczyłem się już w szkole nr 1. Obie te szkoły miały jedno boisko i leżały na jednej posesji. Szkoły przylegały do parku miejskiego. Codziennie musiałem dwukrotnie przejść przez park w drodze do szkoły i do domu. W parku była górka (wtedy dla nas duża góra), zwana piekiełkiem, zimą licznie oblegana przez sankowiczów. Zjeżdżało się także na butach, na pupie, na teczce, na brzuchu. Łatwo się domyślić jak wyglądaliśmy po powrocie do domu. Rodzice nie pozwalali na takie zabawy, ale kto by się tam słuchał.
W Lipnie przy głównej ulicy było kino „Bałtyk”. W każdą niedzielą o godzinie dziesiątej rano wyświetlane były filmy dla dzieci tzw. poranki. Rodzice na dziewiątą wysyłali nas do kościoła i każdy dostawał po 2 zł, by po mszy św. pójść na poranek. Nie było kolorowych filmów, ale jakie one były piękne, tak bardzo nam się podobały. Na sali było głośno. Jak wilk chciał zjeść króliczka, dzieci krzyczały: „Uważaj króliczku, bo wilk jest za krzakiem, uciekaj, uciekaj”. Jedni krzyczeli, inni płakali.
Rodzice moi, a także i my mieliśmy swego „opiekuna”. Chodził wszędzie za rodzicami i obserwował, czy rodzice nie spotykają się z elementem wywrotowym, jak nazywano dawnych właścicieli ziemskich. Czy oby nie zawiązują jakiejś antyludowej organizacji, przecież mieli takie „pańskie” nazwisko. Chodzili i za dziećmi, bo może jaką bibułę przenoszą. Były to trudne czasy. Najbardziej śmieszne było to, że owym tajniakiem był pracownik mego ojca z Rejonu Dróg. Kiedy ojciec zapytał go, czemu go śledzi, odpowiedział tylko, że mu kazali. Rodzice się z tym pogodzili. A niech sobie chodzi stwierdził tata.
Kiedy ukończyłem pomyślnie pierwszą klasę szkoły powszechnej, zapisałem się do zuchów. To taka formacja przedwstępna przed harcerstwem. Raz w tygodniu były zbiórki w budynku Powiatowej Rady Narodowej. W jednej z piwnic zbierało się pięciu, sześciu zuchów, by nieudolnie odśpiewać jakąś piosenkę harcerską czy wojenną. Nasz opiekun harcmistrz nie miał żadnego planu na pracę z nami. Po piętnastu minutach było już po zbiórce. Wystarczyło to, by w sprawozdaniach opisać, że zajęcia wychowawcze z dziećmi i młodzieżą są realizowane. Taka była polityka. Te organizacje zuchowskie i harcerskie nie miały nic wspólnego z tradycjami harcerstwa przedwojennego, gdzie przewodnim mottem był Bóg, Honor i Ojczyzna. Po wojnie celem było przygotować młodych ludzi do umiejętności militarnych. A więc rozbijać namioty, umieć okopać się saperką, zamaskować, posługiwać się lornetką, kompasem i pełnić wartę po nocy. Sam byłem kiedyś uczestnikiem takiego obozu. Nie było przyjaciół, zawsze był tylko wróg. Trzeba się uczulić na wroga, trzeba go obserwować, śledzić i odpowiednio reagować. Nie masz wroga, to go sobie poszukaj. On na pewno jest.
Zrozumiałem to dość późno. Byłem już w liceum, kiedy spokojnie idąc Krakowskim Przedmieściem dostałem pałką po plecach od jakiegoś milicjanta, który wyrwał mi z rąk aparat fotograficzny (niemiecką Taxonę), wyciągnął film i rzucił na ulicę. Nigdzie nie mówili, ani w radiu ani w telewizji, że są protesty studenckie. Ja nie byłem studentem, za rok dopiero zdawałem maturę, ale już za nich dostałem.
Moja Mama Maria po udanej operacji w Gdańsku odzyskała sprawność fizyczną, ustąpiły potworne bóle. Zajęła się domem, nami, ogrodem. Zaszła także w ciążę. Miała się urodzić dziewczynka, upragniona przez rodziców Beatka. Mama, będąc w zaawansowanej ciąży, na rogach pieluszek wyszywała inicjały BŻ kolorowymi nićmi. Mama dużo haftowała, miała do tego cierpliwość. Rozczarowanie nastąpiło po porodzie, gdy lekarz położnik powiedział, że urodziła syna. I tak zamiast Beatki urodził się Jacuś. Jacek młodszy ode mnie o osiem lat, a od Michała o dziewięć. Pamiętam ten dzień, gdy przyjechał z mamą ze szpitala. Taka mała drobinka. Jego cała dłoń była jak mój mały palec. Mama go przewijała, a on w tym czasie zsikał się na pościel. Byłem na niego zły. Pomyślałem: czy on nie myśli, co robi, przecież tak nie można. Po przyjściu na świat naszego brata, skończyła się swoboda, wolny czas i beztroskie dzieciństwo. Trzeba było pomóc mamie i zaopiekować się braciszkiem. Przez pierwsze piętnaście minut nawet nam się to podobało, potem zapał gasł, aż wreszcie był to dla nas ciężar. Trzeba było stać przy łóżeczku czy kojcu, bawić go grzechotką, podawać smoczek, dać pić, udawać psa, kota i zająca. Pamiętam, że wtedy była to dla nas swoista kara. Znacznie mniej odczuwaliśmy tę karę, gdy mogliśmy wyjechać z wózkiem poza dom. Można było sobie nawet w piłkę pograć. Wózek mógł przecież stać.