Mężczyźni nie płaczą

Spotkanie po latach

Natalka, Lidka żona Romka, Rafał, Romek, Magda, Tomek
Natalka, Lidka żona Romka, Rafał, Romek, Magda, Tomek
Tomasz
Tomasz
Romek
Romek
Dom Romka
Dom Romka
Rafał
Rafał
Romek z Natalką
Romek z Natalką

W czerwcu 2013 roku po długim oczekiwaniu dostałem paszport w Szczecinie. Wcześniej nie chciano mi go wydać, gdyż zameldowany jestem na Podlasiu.

Nie zwlekając pojechałem do Warszawy po odbiór wizy do USA. Dostałem, jaka radość! Syn Romek natychmiast wykupił mi bilet. Chłopcy pełni radości, że w końcu po jedenastu latach rozłąki przyjedzie tata. Ja też z niecierpliwością wyczekiwałem tego dnia, kiedy zapakuję swoje drobiazgi i polecę „tam, za wodę”.

Wyruszyłem wczesnym rankiem samolotem z Goleniowa pod Szczecinem do Warszawy. Potem do Frankfurtu n/Menem, by przez następne dziewięć godzin lecieć do Chicago. Oj, długo się leci, bardzo długo. Była ładna i bezchmurna pogoda więc widoki wspaniałe. Morze Północne, brzegi Szwecji i Norwegii, Wyspy Owcze, także Islandia, Grenlandia, dryfujące po Atlantyku góry lodowe, wreszcie Kanada. Stanów nie widziałem, bo zrobiło się ciemno. Te dziewięć godzin wypełnione było coraz to nowymi widokami i spostrzeżeniami. Niemieckie linie lotnicze Lufthansa cały czas dbały o podróżnych karmiąc nas co chwilę. Także Boeing 747 tzw. Jumbo Jet robił wrażenie. Po prostu kolos w powietrzu.

Syn Tomek młodszy o dziesięć lat od Romka obserwował w komputerze mój lot. Mieszka z żoną Magdą koło lotniska na drodze podejścia do pasa startowego, więc samoloty latają bardzo nisko nad ich domem. Kamerą filmował mój przylot do Chicago. Widziałem ten film i słyszałem jego głos nagrany „Tato! Czekamy, czekamy!”.

Po wylądowaniu na lotnisku O”hare przeszedłem gładko odprawę paszportową i już byłem w uściskach Tomka i jego teścia Kazimierza Kowalczyka. Najpierw pojechaliśmy do Romka, bo mieszka bliżej lotniska. Czekał przed domem. Spotkanie po jedenastu latach. Mężczyźni nie płaczą! W tym momencie nie byliśmy mężczyznami. Łzy nam same leciały, choć chciało się to jakoś zatuszować.

Jestem w ich domu. Witam się z synową Lidią i z małą pięcioletnią Natalką, moją wnuczką. Wręczam im drobne prezenty przywiezione z Polski i dalej w drogę bo urywają się telefony z domu Tomka. Tam przecież też na mnie czekają. Romek jedzie swoim samochodem za nami. Lidka z małą zostaje, bo trzeba ją położyć spać.

Poznaję drugą synową i jej matkę Teresę. Kolacja i padam zmęczony w swojej sypialni po trzydziestu godzinach od wyjazdu z domu. Rano wstaję nie odczuwając wcale różnicy czasowej. Nadszedł nowy dzień. Jest jasno i słonecznie.

Zaczynam swój pobyt u dzieci w USA. Tomek wziął u swego pracodawcy urlop na dwa tygodnie. Romek nie musiał, gdyż sam prowadzi firmę. Miałem ich do dyspozycji. Pierwszy nasz poranny obowiązek to przywieźć świeże produkty na śniadanie. Codziennie jeździliśmy do polskiego sklepu po pieczywo, wędliny i napoje. Bardzo duży sklep, towary wszystkie z Polski i personel też. Amerykanie także tu kupują, ponieważ polskie wyroby są smaczne.

Zwiedzam okolicę. Pojechaliśmy z Tomaszem do polskiego banku wymienić bilon na banknoty. W sklepach płaci się banknotami, resztę wydają bilonem. Uzbierał Tomek dwa pudełka od butów tego bilonu. W banku specjalna maszyna dzieliła pieniądze na nominały i wypłacili mu gotówkę. Zdziwił się, bo było tego ponad 700 dolarów. Synowie wozili mnie po tym wielkim mieście, pokazywali różne ciekawe miejsca. Z Romkiem i Natalką pojechaliśmy do centrum Chicago, z trudem znajdując wolne miejsce na dziewiątym piętrze parkingu. Parkingi są dosłownie co krok, ale i samochodów jest co niemiara. Stamtąd mieliśmy około stu metrów do Fears Tawer. Od dwóch lat zmienili jej nazwę na Willis Tower. Kupiliśmy bilety i pojechaliśmy na dziesiąte piętro, by przesiąść się do innej windy, która błyskawicznie zawiozła całą grupę ludzi na 107. piętro tj. 421 metrów nad ziemią. To miejsce widokowe.

Panorama Chicago. Ściany zewnętrzne ze szkła z metalową barierką, by się nie opierać o szyby. Widok wspaniały oczywiście dla tych, którzy nie mają lęku wysokości. Z góry patrzymy na ulice, rzekę i dachy tych trzydziesto lub czterdziesto piętrowych domów. Prawie na każdym dachu jest basen, albo kort tenisowy, jakiś plac zabaw lub lądowisko dla helikopterów. Trafiliśmy na dobrą pogodę, bo jeżeli jest mgła lub chmury nisko wiszą to nic nie widać. Chodzi się tu dookoła, wszędzie sklepy z pamiątkami i bary. Najczęściej chińska tandeta za kilka dolarów. Można wrzucić do automatu dwa dolary i maszyna odleje z plastiku miniaturę Willis Tower wielkości dziesięciu centymetrów. Dałem się skusić na to, ale nie warto. Oczywiście Natalka naciągała ojca cały czas na różne niepotrzebne zakupy. Tata ma miękkie serce i spełniał prośby córeczki. Najbardziej ciekawym miejscem całej tej galerii widokowej są szklane balkony. Wysunięte na zewnątrz mają posadzkę ze szkła. Stoi się na tej podłodze pod stopami mając ponad 400. metrową przepaść. Nie wszyscy wchodzili, ale moja wnuczka nawet położyła się i patrzyła w dół. Dzieci nie czują strachu.

Potem pojechaliśmy do portu w Chicago. Bardzo duży obiekt, pięknie wykonany z trasami spacerowymi na otwartym powietrzu, można też spacerować częścią zadaszoną. Wszędzie mnóstwo sklepów, barów, wystaw galerii i restauracji. Jest nawet teatr. Z portu jest najpiękniejszy widok na całe miasto. Wygląda to tak, jakby wszystkie wieżowce z centrum Downtown stały szeregiem nad brzegiem jeziora. To jezioro jest wielkości 1/3 Bałtyku, więc wygląda jak morze. Wzdłuż ulicy Belmond ciągnie się dzielnica zwana Jackowem. Kiedyś dzielnica Polaków. Teraz nie ma tu już dużo Polaków, zostali tylko ci, którzy mają tam swoje domy lub jakieś interesy zawodowe. Polaków wyparli meksykanie. Jest kościół św. Jacka prowadzony przez polskich księży. Olbrzymia świątynia. Z boku kościoła pomnik Ojca św. Jana Pawła II i obelisk pomordowanym w Katyniu. Na Belmond swoje biuro ma nasz Wiesław. Oczywiście musiałem go odwiedzić. Niestety nie spotkaliśmy się, bo w tym czasie był w Polsce. Poznałem jego żonę Krystynę, która pokazała mi biuro Wiesława. Na ścianach dużo pamiątek z Polski. Wiszą dyplomy i podziękowania od władz polskich, od prezydenta, od władz kościelnych a także od władz samorządowych z Limanowej gdzie Wiesiek ma swą fabrykę Gold Drob. Wiesiek pomógł mojemu Romkowi w pierwszych miesiącach pobytu w USA. Jestem mu za to wdzięczny!

Chłopcy pokazali mi także „Murzynowo”. Dzielnicę afro amerykanów. W tej dzielnicy jest dom prezydenta Obamy. Wiadomo, że przed objęciem urzędu Prezydenta USA był gubernatorem Illinois i mieszkał w Chicago. Do domu nie można podejść. Ulica jest zamknięta i policja nie wpuszcza. Odjechaliśmy nie marudząc, bo mogliby nas legitymować. Samo to miejsce jest czyste i zadbane, czego nie można powiedzieć o reszcie dzielnicy. Brud, walające się papiery, butelki po napojach, nie koszona trawa. Na krawężnikach siedzą mieszkańcy i nie daj Boże się zatrzymać. Trzeba szybko przejechać. Tam nawet policji się nie widzi.

Dwukrotnie odwiedziłem moją techniczkę farmacji, która pracowała u mnie w Korycinie dziewięć lat. Byłem nawet na jej ślubie i weselu. Prowadzi polską aptekę na Belmond. Poznała mnie i bardzo się wzruszyła. Przedstawiła mnie właścicielce apteki mówiąc, że jestem tym, który nauczył ją zawodu.

Kolejne dni spędzaliśmy na odwiedzaniu sklepów, bazarów i robiąc zakupy.

Zaczęliśmy przygotowania do wyjazdu do Wisconsin. Tam na łonie przyrody w pobliżu miasta Dells Tomek zorganizował czterodniowy pobyt w domu nad rzeką, na łonie natury.

Ale o tym w następnym wydaniu Kwartalnika.

Rafał z Korycina

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *