Moje życie (cz. IV)


Pożar „Drzewiarza” i fortepian Chopina?

Byłem w drugiej klasie. Michał w czwartej. Jacuś już dobrze siedział w łóżeczku i wszystko w rodzinie dobrze się układało. Pewnej nocy Jacek zapłakał i obudził ojca. Tata wstał, by go przewinąć. Zadziwiła ojca dziwna jasność w sypialni. Spojrzał przez okno i zobaczył płonące zabudowania zakładu drzewnego pospolicie zwanego „Drzewiarzem”.

Był to jeden dość obszerny budynek drewniany, a wokół niego stosy drewna i odpadów drewnianych.

Olbrzymi pożar, który gasiło jak pamiętam chyba szesnaście jednostek straży z Lipna i okolicznych miejscowości. Tatuś obudził mamę i prosił aby z dziećmi uciekała do Lewandowskich. Lewandowscy, z którymi przyjaźnili się moi rodzice mieszkali o jakieś sto metrów dalej od pożaru niż my. Bez spodni, tylko w bieliźnie pobiegł budzić stróża i z portierni dzwonić do straży pożarnej. Po chwili zaczęły nadjeżdżać samochody strażackie. Szliśmy z mamą ulicą Włocławską do Lewandowskich i pamiętam jak wozy strażackie kolejno podjeżdżały i lały wodę na tę wielką pochodnię, co dawało mierne efekty, gdyż woda nie sięgała celu. Nie można było podejść bliżej z powodu wysokiej temperatury.

Wszystko spłonęło. Wozy kilkukrotnie zawracały w stronę miasta, gdzie z rzeki Mień płynącej przez Lipno pobierały wodę. Ojciec dowodził akcją pożarniczą w swoim zakładzie pracy, który sąsiadował z płonącym „Drzewiarzem”. Przybiegli pracownicy, których udało się powiadomić. Dosłownie 50-60 metrów od pożaru była zakładowa stacja paliw, gdzie pojazdy Rejonu tankowały paliwo. Teraz przeniesiono całą siłę w ludziach i środkach gaśniczych na tę stację paliw. Na dystrybutory i ziemię dookoła lano wodę, by wychłodzić teren i nie dopuścić do wybuchu.

Mama położyła nas spać u Lewandowskich i resztę ujrzałem już następnego dnia.

Życie różne płata figle. Człowiek czasami niechcący, czynem, czy też myślami swoimi może wywołać określone reakcje. Oto, jak było przed pożarem. Kilku dowcipnych pracowników rejonu umówiło się, że Leonowi, stróżowi nocnemu zrobią dowcip. Gdy przyszedł na zmianę powiedzieli mu, że rozkazem dowódcy straży pożarnej w mieście, nocni stróże mają być w pełni gotowi do ratowania mienia państwowego, gdyby taka sytuacja zaistniała. Mają być ubrani w mundur strażacki, na głowie mieć hełm, a przy pasku toporek.

Stróż Leon był człowiekiem bardzo powolnym, łatwowiernym, nie upośledzonym ale ciapowatym prostym chłopem z roli, który nocą dorabiał do swych skromnych dochodów. Jemu przypadła ta tragiczna noc z pożarem „Drzewiarza”. Pamiętam jak Jasiu Gurczyński, kierowca mego taty przybiegł wieczorem do nas do domu i namawiał rodziców, by wyjrzeli cichaczem przez furtkę i popatrzyli jak Leon przechadza się po portierni ubrany w mundur bojowy. Śmiechu było co niemiara, bo dowcip się udał. On nas nie widział bo wewnątrz paliło się światło a na dworze było już ciemno. Trzeba dodać, że w tamtych latach, a był to rok 1960 każdy zakład pracy, który ze względu na swoją działalność mógł być zagrożony pożarem posiadał na wyposażeniu podstawowy sprzęt gaśniczy.

W portierni Rejonu wisiały na wieszakach komplety mundurów strażackich. Mundury były ciemnogranatowe a hełmy srebrne.

Takie dziwaczne zrządzenie losu, że właśnie wtedy, gdy dowcipnisie wykonali swój uknuty plan doszło do tego pożaru, tak jakby ktoś celowo to zaplanował. Później ekspertyza wykazała, że pozostawiony na kuchence elektrycznej klej stolarski zajął się ogniem, który błyskawicznie rozszedł się na cały obiekt. Leon tak bardzo się przejął niedopilnowaniem obowiązków strażackich, że zasłabł i trzeba było wezwać karetkę pogotowia. Zabrali biedaka do szpitala.

Rano z Michałem zrobiliśmy obchód Rejonu. Tatuś zabronił wchodzić na teren spalonego „Drzewiarza”. Widzieliśmy z daleka bardzo dużo spalonych czarnych węgli drzewnych i trzy stojące ceglane kominy. W rejonie dróg blisko ogrodzenia ze spalonym obiektem były tory kolejki, której wagoniki przewoziły żwir, cement i inne rzeczy do produkcji betonowych pachołków drogowych, które wykonywał Rejon. Do specjalnych form drewnianych wkładało się zbrojenie i zalewało betonem. Po kilku dniach wyjmowano gotowe pachołki. Byliśmy zdziwieni, że szyny tej kolejki były powykręcane w różne strony, nie do użytku. Jako młodzi chłopcy nie wiedzieliśmy, że to wynik wysokiej temperatury. Także druty ogrodzenia powykręcane w przedziwne spirale. Ogień był tak silny, że w odległym około 50 m. naszym sadzie czubki drzew uległy spaleniu. Dobrze, że noc była bez wiatru, bo gdyby wiał w kierunku naszego domu zapewne i ten by ucierpiał, choć był murowany.

Dałem dość długi opis tego zdarzenia a to dlatego, że u małych chłopców taka niespodziewana sytuacja wywarła piętno na młodej psychice. Zostanie to w pamięci do końca życia. Wiem z opowieści rodziców, że dowcipnisie przez jakiś czas obawiali się podejrzenia, że to oni podłożyli ogień. Jednak do tego nie doszło.

Wniosek wysuwa sie jeden. Nie żartuj bez potrzeby, bo może być, że żart ten przeciwko tobie się obróci. Za udział w akcji ratowania majątku Rejonu tata mój, jak i inni uczestnicy zostali pochwaleni i nagrodzeni, a Tata z kierownika Rejonu awansował na zastępcę Dyrektora Wojewódzkiego Zarządu Dróg Publicznych Bydgoszczy.

Muszę jednak wrócić do Lipna. Nie pisałem przedtem o mojej nauce gry na pianinie. Rodzice moi uważali, że każdy panicz z dobrego domu musi grać na fortepianie, tym bardziej, że wykazywałem, ku temu zdolności. Uczyła mnie pani Orłowa, która miała muzyczne wykształcenie i zawsze była wykonawczynią na różnych imprezach. Może miała dobre nazwisko „ORŁOWA”. Kiedy zagrałem jakiś wyuczony fragment nauczycielka mówiła mi po rosyjsku „Charaszo”. Ja nie rozumiałem, więc znowu powtarzałem ten fragment. Oczywiście nie grałem na pianinie, tylko na fortepianie. Skąd u nas był fortepian? To bardzo długa historia. Tak naprawdę to dziad mój Albin kupił kiedyś fortepian z majątku do którego jeździł Chopin i grał na tym instrumencie. Majątek ów był licytowany. Nie mogę dojść, czy to prawda, czy nie. Tak mi mówiła matka, a jej pewnie ojciec mój Romuald lub teść Albin. Fortepian ów był w czasie wojny w domu mego dziadka w Aleksandrowie Kujawskim. W 1939 roku po przejściu Wermachtu do domu dziadka dokwaterowano oficera niemieckiego. Dziadkowie podejrzewali, że był to człowiek znający się na instrumentach, może historyk sztuki – nie wiadomo. Bardzo się tym fortepianem interesował. Pewnego dnia podjechał samochód ciężarowy i Niemcy wynieśli fortepian. Niemcy byli bardzo dokładni i skrupulatnie ewidencjonowali co komu zabrali. Dziadek był w posiadaniu pokwitowania zabrania tego instrumentu do Berlina. Kiedy zwycięska Armia Radziecka zdobyła Berlin to siłą rzeczy brała co chciała. Szły więc transporty wszelkiego zdobycznego mienia niemieckiego na wschód.

Ojciec mój i jego bracia, nieżyjący już Henryk z Gdańska i Stanisław z Aleksandrowa (kilkukrotni uczestnicy naszych zjazdów, a Henryk nawet uczestnik pielgrzymki „Rody do Rzymu i Watykanu” w 2000 roku) dobrze o tym wiedzieli (patrz! wspomnienie Stanisława wydane staraniem Związku Rodu Żółtowskich). Brali wszystko, co można było tylko wywieźć ze strefy, którą zawiadowali sowieci. Dziadek na podstawie zaświadczenia o zajęciu jego fortepianu uzyskał od dobroczynnej armii przydział na zdobyczny fortepian. Nie był to już fortepian Chopina, ale dobrej firmy Herman i Grosman, choć był uszkodzony. Fortepian dziadek, oddał memu ojcu, by uczył nas na nim grać. Fortepian mieliśmy także w Bydgoszczy, gdzie chodziłem do szkoły muzycznej.

W następnym odcinku napiszę o pobycie w Bydgoszczy.

Rafał Żółtowski

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *