Moje życie – męki Tantala – Część XII

Jest rok 1971. Pierwsze dni października rozpoczynają się uroczystą inauguracją nowego roku akademickiego na ówczesnej Akademii Medycznej w Warszawie. Dzisiaj tamta akademia przekształciła się w Uniwersytet Medyczny. Inauguracja odbyła się w Sali Kongresowej Pałacu Kultury i Nauki. Jako świeżo upieczony student poszedłem na tę uroczystość. Były różne wypowiedzi panów w gronostajach i łasiczkach, czyli profesorów w uroczystych togach. Ładnie to wyglądało lecz ja nic z ich przemówień nie przyjmowałem do siebie, gdyż obce mi były problemy uczelni, plany przyszłościowe itp. Dopiero w połowie studiów zacząłem się bardziej interesować życiem uczelni i planami jej rozbudowy. W okresie moich studiów uczelnię budowano u zbiegu Żwirki i Wigury i Banacha w warszawskiej dzielnicy Ochota. Należałem do pierwszego rocznika, który rozpoczął edukację w przepięknej budowli ze szkła i aluminium.
Funkcjonowała tylko pierwsza „kostka”, dziś jest ich kilka. Z szerokich korytarzy stworzono tymczasowe sale wykładowe, a na zewnątrz trwała ciągła budowa nowych „kostek”, które w kolejnych latach dołączano do pierwszej. Na koniec wybudowano szpital na Banacha.
W pierwszych dniach nauki zebrano nas wszystkich, by wręczyć nam indeksy i postraszyć, co będzie dalej. Przyjęto na pierwszy rok 200 osób. Większość to kobiety, panów może było 10%. Uprzedzono nas, że na pierwszym roku jest 200 miejsc dla studentów, lecz drugi może przyjąć jedynie 100 osób. Zatem co drugi student nie otrzyma promocji na następny rok, jeśli nie będzie się uczył pilnie i nie będzie zaniedbywał obowiązków. Wziąłem te przestrogi do serca. Starałem się robić notatki na wykładach i zawsze być przygotowany na ćwiczenia. Młody student, który styka się nagle z innym kształceniem niż kształcenie szkolne, często nie może się odnaleźć w nowej rzeczywistości. Jeżeli zagubi się w pierwszych dniach, to potem ciężko jest nadgonić ten czas i już się kwalifikuje do tej drugiej setki. Profesorowie na wykładach omawiali zupełnie inne zagadnienia niż asystenci na ćwiczeniach. Nie było pracy domowej ani wywiadówek dla rodziców. To był przełom w nauce.
Przyszła jesień. Na uczelnię wyjeżdżałem ze stacji Warszawa Wawer tuż przed siódmą rano. Na Ochocie przesiadałem się w autobus 127, który wiózł mnie do ul. Banacha. Było ciemno. Przychodziłam zawsze około 20 minut wcześniej na ćwiczenia niż inni. Przychodziło nas kilka osób, które korzystały z tego, że sala była już otwarta i można się było wcześniej zająć pracą. Laborant uzupełniał odczynniki potrzebne do ćwiczeń i wiedział, kto wcześniej interesuje się ćwiczeniami. Po pewnym czasie asystentka pochwaliła moje zaangażowanie. A więc laborant mi pomógł.
Przyjęto metodę nauki polegającą na przepytaniu 10 osób (tyle liczyła nasza grupa), z materiału teoretycznego dotyczącego grupy chemicznej, którą testowaliśmy na ćwiczeniach. Jeżeli testowaliśmy, np. alkohol, to trzeba było powiedzieć wszystko, co się wie o alkoholach, jeżeli kwasy czy aldehydy, to wszystko, co się o nich wie. To było na ocenę, więc starałem się być , jak tylko mogłem, dobrze przygotowany.
Żal mi było straconych dwóch lat. Chemia to nauka łatwa, jeżeli od początku zrozumie się jej prawa. Gorzej z matematyką. Tego przedmiotu nigdy nie rozumiałem i nie lubiłem. Może dlatego, że co roku miałem innego nauczyciela. Ponadto byłem ostatnim rocznikiem, który kończył szkołę podstawową siedmioklasową. Moje koleżanki i koledzy, idąc programem ośmioklasowym, w liceum przerabiali już z matematyki podstawy całki i różniczki lub rachunek prawdopodobieństwa. Ja tego nie rozumiałem, a profesor na wykładach nie czekał, nie tłumaczył i jedną ręką pisał na tablicy, by drugą wycierać zapis, bo ciągle było mało miejsca. Byłem tak słaby z matematyki, że na 200 punktów możliwych do zdobycia w semestrze miałem tylko 2.
W drugim semestrze poprawiłem się o sto procent, gdyż na kolejne 200 punktów zdobyłem aż… cztery punkty. A więc, nie dopuszczono mnie do egzaminu. Kazano się uczyć i we wrześniu miałem zdawać wyjściówkę, a jeżeli ją zaliczę, to będę dopuszczony do egzaminu poprawkowego. Byłem naprawdę w ciężkiej sytuacji i bliski tego, by dołączyć do tej drugiej stuosobowej grupy. Życie jednak daje zawsze szansę. Brat cioteczny mego ojca Romualda wujek Heniek Koczyk był w tamtych latach adiunktem na Politechnice Warszawskiej wydział maszyn i pojazdów i wykładał geometrię wykreślną. Na prośbę o pomoc odpowiedział, że już nie pamięta wyższej matematyki tak dokładnie, by mnie uczyć. Obiecał jednak, że da mi swego asystenta, który nauczy mnie tak, bym wszystko zrozumiał. Przychodziłem do niego na korepetycje w każdą środę przez całe wakacje. Był człowiekiem, który posiadał umiejętność tłumaczenia. Po ośmiu lekcjach u niego byłem zdolny zdawać wyjściówkę. W pierwszej dekadzie września wyznaczono egzamin, który zdawałem w gmachu Politechniki Warszawskiej, gdyż nasz profesor z matematyki pan Traczyk tam wykładał. Egzamin poszedł mi bezbłędnie, czym wprowadziłem w osłupienie pana profesora. Nie darował, zaprosił mnie do swojego gabinetu i powiedział, że nie wierzy, że tę pracę ja napisałem. Jeżeli narysuję mu, jak na osi współrzędnych przebiega tangens, to uwierzy, że jestem dzieckiem szczęścia. No i uwierzył, bo ja na tablicy pokazałem mu, jak to wygląda. Zdałem ten egzamin. Była to wyjściówka, ale potem się okazało, że zaliczyli mi pierwszy rok, w tym matematykę na ocenę dostateczną (o co nie miałem żalu. I tak się znalazłem w tej pierwszej setce a nie w tej drugiej.
cdn.

RAFAŁ z Korycina

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *