Moje życie. Na mojej drodze życia ze Stefanią


Pobraliśmy się ! Kościelny ślub w parafii w Aninie odbył  się 25 grudnia w pierwszy dzień Bożego Narodzenia 1974 roku. Ślub cywilny był 14 grudnia.

Wówczas w Warszawie trudno było zgrać cywilny z kościelnym w jednym dniu. Ksiądz sugerował, byśmy ślub zawarli w drugi dzień świąt, ale po naszych tłumaczeniach, że większość rodziny mieszka daleko od Warszawy, ustąpił i zgodził się na pierwszy dzień świąt. Ślub skromny z udziałem rodziny oraz koleżanek i kolegów z grupy studenckiej. Wesela praktycznie nie było, jedynie przyjęcie dla rodziny w naszym mieszkaniu. Trwało do rana, było wesoło, więc wesele było. Rodzice rano ogarniali dom po nocnej imprezie, a ja i moja młodziutka żona na stację kolejową Warszawa Wschodnia i do Jeleniej Góry w podróż poślubną na 7 dni.

Przed dworcem stał dla nas samochód. Był to jeden z wielu służbowych samochodów Zarządu Dróg. Podwiózł nas kilka kilometrów do Ośrodka Wypoczynkowego Lotników. Tam udostępniono nam pokój. Wyżywienie było we własnym zakresie, podróże też. Podejrzewam, że za pozostałe usługi zapłacił ojciec. On nigdy nie użył samochodu służbowego, jeśli za niego nie zapłacił. To był prawdziwy Żółtowski. Trochę znałem te tereny, więc mogłem żonie pokazać ciekawe miejsca i turystyczne szlaki. Byliśmy na Chojniku, w Szklarskiej Porębie, w Karpaczu, w schroniskach i kościółku Wang. Siedem  dni szybko minęło, trzeba było wracać. Pod Ośrodkiem Lotników stał już samochód, który odwiózł nas na stację kolejową i dalej do Warszawy.

Wiele rzeczy, wydarzeń uciekło mi już z pamięci. Minęły 43 lata od tamtych chwil. Zwykłe codzienne sprawy ulegają zatarciu, jedynie pamięta się te, które wnikają głęboko w psychikę człowieka. Nie pamiętam więc jak wracałem, jakie mieliśmy walizki, czy przywieźliśmy sobie jakieś pamiątki. Nie były to rzeczy istotne, dlatego uległy zapomnieniu. Tak by powiedzieli matematycy!

Trzeba było wracać do rzeczywistości. Moje dyżury w Pogotowiu Ratunkowym, a także praca Stefanii nie mogły czekać. Byliśmy związani umowami. Zarabialiśmy skromnie. Byliśmy na garnuszku rodziców, za mieszkanie też nie płaciliśmy. Mieliśmy więc z Libiutką swoje pensje dla siebie. Rodzice nie żądali od nas wkładu do życia we wspólnocie.

Stefania była wielką „przylepą”. Potrafiła się znaleźć w każdej sytuacji. Kiedy moja mama, a jej teściowa, wracała z pracy zmęczona, zwłaszcza w letnie upały,  Stefania wyręczała ją we wszystkich pracach domowych. Mój tato bardzo ją lubił. Może dlatego, że nie miał córki. Rano w tygodniu razem szli na stację Warszawa Wawer, udając się do pracy. Tata żartował z jej figury. Mówił,  żeby brała ze sobą cegłę, bo wiatr ją zwieje z peronu. Taka była szczupła.  Jeździli tak przez kilka miesięcy.

Tata umarł 5 kwietnia 1976 roku. W tym czasie kończyłem studia i pisałem pracę magisterską. Oczywiście nadal pracowałem w Pogotowiu Ratunkowym. Często noce spędzałem w pracy. Miałem więcej dyżurów. Chciałem nawet odejść, bo było mi trochę ciężko, ale starszy lekarz miasta nie chciał mnie puścić. Dał mi dwie grupy więcej,  za to raz w tygodniu musiałem pracować jako dyspozytor. Rozsyłałem karetki po mieście. Było  wtedy 107 zespołów jeżdżących.  Na dyspozytorni było lżej, zwłaszcza zimą. Nie trzeba było nosić ciężkich noszy po zaśnieżonych uliczkach osiedlowych. Nikt nie zgadnie, ile same ważyły. No więc 47 kilogramów. Do tego trzeba dodać wagę przenoszonej osoby. Jeżeli trafił się chory tak około setki kg, to już był wyczyn jak się go przeniosło.

Skończyłem studia. Pracę napisałem, wydrukowałem, oprawiłem  i prawie z marszu obroniłem jako drugi na roku. Przedtem jednak obie panie, mamę i żonę wysłałem do Przewięzi na wypoczynek, by nie przeszkadzały mi w przygotowaniu do obrony. Cała ta obrona trwała pół godziny, a tyle było strachu.

Jestem więc magistrem farmacji. Powinienem się cieszyć, ale jakoś nie umiałem. Opuszczał mnie  stres, powoli. Po doktoracie było podobnie. No cóż, przede mną jeszcze zaplanowane dyżury. Muszę je odbyć, a dopiero potem rozwiązać umowę z pracodawcą. Kierownikiem zespołu był mój brat Michał, który jeździł już jako lekarz. Sanitariuszem  był magister farmacji Rafał, czyli ja. W dyspozytorni żartowali sobie, wołając nas przez radio, by najmocniejszy zespół zgłosił się do bazy.

Jak wspomniałem mama i Stefania wypoczywały w Przewięzi. Ich ukochanym zajęciem było zbieranie grzybów. Córka leśnika znała to od dziecka. Często jako mała dziewczynka chodziła z ojcem i rodzeństwem do lasu po grzyby do skupu. Dla siebie mieli pod dostatkiem. Suszonych kilogramy, a słoików do marynowania brakowało. W Przewięzi z mamą więcej suszyły, bo kto miał dźwigać te słoiki do Warszawy. Po ojcu został mały Fiat, ale nikt nie miał prawa jazdy. Potem młodszy brat Jacek miał prawo i służył jako nadworny nasz kierowca, gdy była potrzeba użycia samochodu.

Mój zmiennik wziął za mnie kilka dyżurów, a ja pojechałem do moich Pań do Przewięzi. Była piękna końcówka lata. Faktycznie, grzybów brud. Sam  uzbierałem pół worka od ziemniaków w ciągu godziny. Zwłaszcza dużo było podgrzybków. Moje panie ucieszyły się, kiedy mnie zobaczyły. Już wcześniej dostały mój telegram, że obroniłem magisterkę. Jakież to są miłe wspomnienia. Może właśnie to była ta radość, która uciekła mi wcześniej. I to jest prawda.

Samemu trudno się radować. Radość powinna być w grupie.

Byliśmy jeszcze kilka  dni i wracaliśmy do Warszawy. Zapomniałem napisać, że jadąc do Przewięzi, musiałem z Warszawy zabrać mego psa Tropa. Jechało nam się wspaniale. Kto zajrzał przez okno do przedziału, szedł dalej szukać wolnego miejsca. Jakoś z moim Tropem nie chciano podróżować.

Jeszcze za życia mego taty podpisaliśmy umowę przedwstępną ze Starogardzkimi Zakładami Farmaceutycznymi na pracę w tym Zakładzie. Stefania dostała pracę w Rejonie Dróg Publicznych w Starogardzie Gdańskim. Więcej zarabiała niż ja stażysta w fabryce, choć była technikiem drogowcem, a ja magistrem farmacji i Mistrzem na Wydziale Ampułkarni i miałem pod sobą 300 kobiet. Podjąłem się tej pracy.

Dostaliśmy mieszkanie na strychu. Boczne ściany chodziły tak jak dach, a jedynym oknem była taka kukułka. Do pokoju, kiedy urodził się Romek nie wchodził już wózek, więc stał na korytarzu na czwartym piętrze.  Pewnego dnia ukradli nam ten dziecięcy wózek. To był dla nas cios. Stefania wzięła pożyczkę w pracy. Pojechała do Gdańska i kupiła nowy. Podjąłem pracę w aptece w Rynku w Starogardzie na pół etatu. Dzięki dobrym ludziom. Żona mojego kierownika w „Polfie” pracowała w  dużej aptece w Starogardzie. I to oni mi pomogli. Tam przez pół roku odbywałem staż apteczny.

Ale o tym potem!

 

RAFAŁ z  KORYCINA

 

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *