Pewnego dnia koleżanka z pracy w aptece pokazała mi ogłoszenie w piśmie „Służba zdrowia”, że poszukuje się kandydata do prowadzenia apteki w Niechłoninie na stanowisku kierownika. Oferują mieszkanie, ogródek, garaż i spokojną pracę. Tak naprawdę, to już mieliśmy dość mieszkania na strychu, bez łazienki, kuchni, bez ciepłej wody. Była tylko umywalka i sedes. Kąpaliśmy się w dużej miednicy po nagrzaniu na gazie wody. To samo pranie ubrań i pieluszek. Kupiłem „Franię”, która do tej ubikacji zmieściła się jakoś. To był dla nas ratunek. Wiadomo ile czystych pieluszek dziennie dziecko potrzebuje. Czasy się teraz bardzo zmieniły. Moja synowa nie wie już co to pieluchy, bo wszechobecny pampers wyparł tetrowe „szczęście”.
Moja mama nie miała nawet pralki „Frani”, tylko balię i tarę.
Nurtowało mnie to ogłoszenie w gazecie. Postanowiłem z żoną, że pojedziemy do Niechłonina sprawdzić na miejscu. Przedtem napisałem do Cefarmu w Olsztynie.
Prędko odpowiedzieli. Określili wysokość wynagrodzenia, warunki pracy, wielkość mieszkania. Konkretnego dnia miała na mnie czekać pomoc apteczna z kluczami do apteki i mieszkania, które było nad apteką, bym mógł wszystko obejrzeć. Przyjechał maluchem mój brat Jacek z Warszawy i przywiózł jeszcze mamę. W trójkę pojechaliśmy do owego Niechłonina koło Działdowa.
Apteka mała, ale wystarczająca jak na warunki wiejskie. Składała się z dwóch dość dużych pomieszczeń. W pierwszym mieściła się ekspedycja, receptura i biuro. Wszystko wygrodzone meblościankami stanowiło jakby trzy osobne pomieszczenia. W drugim był magazyn i komora przyjęć. Gdy zobaczyłem mieszkanie, już byłem pewien, że się z tej propozycji nie wycofam. Trzy pokoje z dużym balkonem, duży przedpokój i kuchnia, łazienka i ubikacja osobno. Wanna i ciepła woda, cisza i spokój. Stefania pochodziła ze wsi. Jej nie przeszkadzało, że wrócimy na wieś. Budynek podlegał pod ZOZ (dowcipnisie mówili Zespół Ogólnego Zamieszania). Dyrektor ZOZ, któremu także zależało, by ten obiekt uruchomić, zaproponował, mojej żonie stanowisko rejestratorki w Ośrodku Zdrowia. Nic lepszego nie mogło się nam trafić! Będzie nowy lekarz, nowa dentystka (żona lekarza), nowy aptekarz i nowy personel średni (rejestratorka, pielęgniarka, położna i środowiskowa i pomoc dentystyczna). Ja miałem pomoc apteczną. Była to starsza pani która głównie zajmowała się moim Romkiem, jeśli w tym czasie nie siedział w największej szufladzie w rejestracji i nie bawił się klockami.
Sprowadziliśmy się tam. Ze Starogardu Gdańskiego wynająłem transport z PKS i z małym Romeczkiem pojechaliśmy w „nieznane”. Sąsiednia wieś za Niechłoninem nazywała się Gnojno. Tłumaczyłem Stefanii, że będziemy jechać przez Działdowo, potem będą trzy wsie, potem długo nic i dalej też nic, aż do Gnojna… i potem już Niechłonin. Nie dała się przestraszyć. Dla niej perspektywa trzypokojowego mieszkania z ciepłą wodą i łazienką i ogródkiem i to nie małym, z garażem, choć nie mieliśmy samochodu, była priorytetem. Była zachwycona. Ja też się cieszyłem. Choć wychowany w Warszawie z ulgą uciekałem od tego zgiełku i hałasu dużego miasta. Bardzo dobrze mi się pracowało. Był czas na wszystko. Stefania, siedząc w rejestracji ugotowała obiad, powiesiła pranie, zrobiła zakupy. Podobnie pielęgniarki czy położna, kiedy wychodziła na wizyty domowe. W zasadzie współpraca układała się bardzo dobrze z wyjątkiem pary lekarskiej, czyli lekarza i dentysty.
Okazało się, że nową parę lekarską „zesłano” na wieś ze względu na duże skłonności do alkoholu.
Niektórzy moi czytelnicy, zwłaszcza z Torunia, wiedzą, o kim piszę. Rodzina bardzo szanowana, syn jednak mocno ją kompromitował. Pili oboje na umór, do nieprzytomności.
Nie pasowałem do tego towarzystwa. Owszem w młodości za kołnierz nie wylewałem, ale były to imprezy okolicznościowe. Najczęściej moje lub Stefanii imieniny. Więcej o nich pisał nie będę bo to MOJE ŻYCIE, a nie ich!
Ogólnie byliśmy zadowoleni. Praca na miejscu, ogródek, cisza, spokój i wielka życzliwość mieszkańców, dla których apteka była wentylem bezpieczeństwa w ich życiu. Zawsze, o każdej porze mogli zasięgnąć porady lub dostać leki, by ustąpiły im dolegliwości. Ludzie bardzo nas lubili. Pamiętam, kiedy opuszczaliśmy Niechłonin, udając się na Podlasie do Korycina, miejscowy proboszcz zaprosił nas na obiad. Bardzo żałował, że opuszczamy wieś parafialną. Wówczas jeszcze osobami ważnymi w danej miejscowości byli proboszcz, lekarz i aptekarz. Może dalej byśmy tam mieszkali, lecz obecność ciągle pijanych sąsiadów i tłumaczenie mieszkańcom, że „pan doktor dziś nie przyjmuje, bo wyjechał, bo chory, bo go ząb boli”, były męczące.
Tam urodziły się nasze dwie córki, Ola w 1979 r. i Ania w 1981 r. Stanowiliśmy rodzinę. Mieliśmy inne cele i potrzeby niż nasi sąsiedzi. A tak naprawdę, to może byśmy to sobie odpuścili, ale Stefania bardzo chciała powrócić do swych rodzinnych stron, na Podlasie w okolice Augustowa. Tam żyła jej mama Wacława i dziewięcioro rodzeństwa. I tak stał się Korycin.
O tym później!
RAFAŁ z KORYCINA