Wywiad ze Zbyszkiem z Warszawy. Zbyszek, jakiego jeszcze nie znamy.

Zbyszku! Proszę abyś przybliżył czytelnikom historię swojej rodziny. Twoje korzenie?

Przed reaktywacją Związku Rodu Żółtowskich, do pochodzenia nazwiska i przodków nie przywiązywałem większej uwagi, stąd moja wiedza o nich jest nader uboga. Wręcz przeciwnie niż ówczesne władze, rozpasanego stalinizmu. Odczułem to na własnej skórze, kiedy do przeprowadzenia powszechnego spisu ludności angażowano studentów. Wyznaczono mnie na komisarza rejonowego, ale nim nie zostałem, bo podejrzewano, że mogę pochodzić ze znanego w Wielkopolsce rodu hrabiowskiego i jako obcy klasowo tej funkcji pełnić nie mogę. Nie ubolewałem z tego powodu, ponieważ kiedy moi koledzy chodzili po domach i spisywali mieszkańców, ja miałem trzy dni wolnego i odpoczywałem.
Udokumentowana historia linii moich przodków sięga roku 1694 i wywodzi się od Stanisława ze Służewa. Z opowiadań rodzinnych utkwiła mi w pamięci jedynie informacja, że mój dziadek, ojciec mojego ojca był młynarzem i zginął tragicznie w roku 1915 kiedy mój ojciec miał zaledwie 12 lat. Pozostawił żonę Marię i siedmioro dzieci: Józefa, Wiktorię, Jana, Ignacego, Annę, Bolesława i Leona. Wieku dojrzałego dożyło jedynie troje: Jan – właściciel renomowanego zakładu krawieckiego w Poznaniu, Leon – prezes Spółdzielni Odzieżowej i właściciel zakładu naprawy maszyn biurowych w Myśliborzu oraz mój ojciec Ignacy. Bliższych informacji o wcześniejszych przodkach nie uda się już odtworzyć, ponieważ całe pokolenie moich rodziców dawno odeszło w cień.
Mój ojciec urodził się w roku 1903 we Włocławku, (wówczas w zaborze rosyjskim). Cała rodzina przeniosła się do Aleksandrowa Kujawskiego. Powołany w roku 1924 do odbycia zasadniczej służby wojskowej pozostał wojsku wierny do końca kampanii wrześniowej 1939 roku jako podoficer zawodowy w stopniu sierżanta. Służył najpierw w 8. Pułku Saperów w Toruniu, następnie w 8. Batalionie Pancernym w Bydgoszczy i ostatecznie w 12. Batalionie Pancernym w Łucku. Po stoczonych bitwach z niemieckimi czołgami pod Chełmem i Kowlem oraz niespodziewanej napaści sowieckiej 17.09.1939 roku, z częścią armii polskiej ewakuował się na Węgry, gdzie został internowany do obozu w Nagycenk. Tam pracował dla polskiego ruchu oporu w ramach Garażu Polskiego, który oficjalnie zajmował się naprawą i sprzedażą polskich samochodów z obozów, faktycznie zaś, szmuglowaniem uciekinierów z obozów internowania do granicy jugosłowiańskiej i ich dalszą ewakuacją do wojska polskiego we Francji. Po likwidacji Garażu i opanowaniu Węgier przez Niemcy został za działalność konspiracyjną aresztowany i wywieziony do prac polowych w Simmering, skąd udało mu się zbiec. Pod koniec wojny pracował na Węgrzech jako kierowca autobusu.
Po zakończeniu wojny powrócił do Polski i wraz z rodziną – żoną Zofią i nieletnimi synami: Zbigniewem i Waldemarem, osiedlił się na modnych wówczas Ziemiach Odzyskanych, w Zielonej Górze. Tam, resztę życia zawodowego, poświęcił energetyce, w Zielonej Górze, później w Instytucie Energetyki w Poznaniu.
Pracował 20 lat ponad wiek emerytalny, mnie pozwolono jedynie na połowę tej nadwyżki.
O ciągłość rodziny zadbał mój brat Waldemar z Poznania (ur.1933 – mgr inż. technolog drewna), który ma dwóch synów – Janusza (ur.1965 – mgr inż. obecnie biznesmen w Poznaniu) i Piotra (ur.1971 mgr ekonomii – bankowiec w Warszawie).
Ci z kolei mają synów – Janusz -Jana (ur. 1992 – mgr inż. w Europejskiej Agencji Kosmicznej w Holandii) oraz Wojciecha (ur. 1996 – studenta informatyki na Politechnice Poznańskiej, Piotr – nieletniego syna Stanisława.

Czy ojciec opowiadał o swoich przodkach?
Byłem wówczas chłopcem i nie przypominam sobie, aby opowiadał mi o swoich przodkach. Przypuszczam, że jego wiedza o nich była podobna do mojej, wszak, kiedy zginął jego ojciec, miał dopiero 12 lat. A może był oszczędny w słowach, bo nawet o jego losach wojennych dowiedziałem się nie od niego, lecz z dokumentów i zeznań świadków.

Jaki był Twój rodzinny dom?
Mój dom rodzinny nie odbiegał raczej od wielu katolickich domów. O dom i dobrą w nim atmosferę dbała głównie mama – Zofia z d. Ciżewska. Ojca często nie bylo, znikał na różne manewry, ćwiczenia wojskowe i szkolenia zawodowe. Często bywał w Warszawie, skąd przywoził mi łakocie i różne zabawki. Wspominam huśtawkę w drzwiach, swoisty sposób mamy uczenia mnie pływania w rzece, ślizganie na łyżwach, majówki, na które rodziny wojskowe wyruszały autokarami, czy ciężarówkami. Troskliwość rodziców podczas choroby, troskę mamy o piękne ubieranie synów, która posiadała umiejętności krawieckie. W domu nie było awantur rodzinnych, nie piło się mocnych trunków, nie paliło się papierosów, nie przeklinało się.
Tę sielankę przerwał wybuch wojny. Ojciec zniknął z domu na długie 6 lat. Kiedy w roku 1939 wyjeżdżał na front byłem jeszcze dzieckiem, trzymał mnie na kolanach i tulił do siebie, głaskał po główce. Gdy wrócił, puszczał mi się już wąs, a Ojciec wydał mi się obcym człowiekiem. Musiało nieco czasu upłynąć, zanim mogłem się do niego przytulić. Trwał proces scalania rodziny, ale nie na długo. 4 lata później wyfrunąłem już z domu na studia prawnicze w Poznaniu, wkrótce po mnie także mój brat – Waldemar i rodzice pozostali osamotnieni w Zielonej Górze do roku 1958, kiedy przenieśli się na dobre do Poznania, aby być bliżej synów. Przeżyli ze sobą w związku małżeńskim 58 lat.

Czy często wspominasz przeszłość?
Raczej nie. Wspominanie przeszłości jest przywilejem zaawansowanego wieku, a ja mam przecież dopiero … 88 lat. Ale jeśli już, to najczęściej staje mi przed oczyma obraz Mamy z siwymi włosami siedzącej na kanapie, otulonej białym lub czerwonym szalem wełnianym, cieszącej się z mojego przyjazdu i błogosławiącej mnie podczas pożegnania i odjazdu.

Jak trafiłeś do Warszawy ? Twoje dalsze losy?
Życiem moim często rządził przypadek na przekór powiedzeniu, że “człowiek jest kowalem własnego losu”. Przypadek zrządził, że trafiłem do Warszawy, że zacząłem wyjeżdżać za granicę, kiedy o paszport było trudno, przypadek uczynił mnie członkiem-założycielem naszego Związku Rodowego.
W latach 1949-1952 studiowałem prawo na wydziale prawno-ekonomicznym Uniwersytetu Poznańskiego. Traf chciał, że na jednym z końcowych egzaminów, z prawa międzynarodowego publicznego, egzaminował mnie sam profesor-kierownik katedry, który normalnie wykłady i ćwiczenia pozostawiał swemu asystentowi – adiunktowi Krzysztofowi Skubiszewskiemu, późniejszemu ministrowi spraw zagranicznych. Czy to spodobały się profesorowi moje wynurzenia na temat relacji między prawem międzynarodowym a prawem naturalnym, czy zaważyły moje oceny w indeksie (5 celujących i 38 bardo dobrych), dość, że zaproponował mi stanowisko swojego asystenta. Byłem zaszokowany niespodziewaną propozycją, ale chętnie ją przyjąłem. Widziałem w niej Palec Boży, bo jaka rysowała się moja przyszłość? Zgodnie z obranymi specjalizacjami nie miałem nadziei na ciekawą pracę, a do tego wisiała nad moją głową groźba wcielenia mnie do służby bezpieczeństwa na podstawie obowiązujących absolwentów nakazów pracy. Absolwenci kuszeni byli do podjęcia pracy i otrzymywali ponętne oferty w służbach: w mundurze lub bez, szlify oficerskie, miejscowość do wyboru, wywiad, kontrwywiad itp., jakby na kilometr nie było widać, że nie mam żadnych zadatków na Jamesa Bonda. Obcesowa odmowa mogła utrudnić życie zawodowe już na starcie, więc trzeba było lawirować, kręcić, wić się jak piskorz. Pamiętajmy! Był rok 1952, stalinizm w Polsce w pełni rozkwitu, (Stalin umrze dopiero za rok).
Wobec dwustopniowości studiów musiałem dla zrealizowania propozycji profesora odbyć wcześniej studia magisterskie w Warszawie, gdzie w dwunastoosobowym gronie magistrantów z całej Polski tylko jedno miejsce przypadało dla Poznania. Mimo silnej konkurencji – około trzydziestu kandydatów – profesor mi to miejsce zapewnił. Będąc w Poznaniu niekiedy odwiedzam jego grób na tamtejszym cmentarzu.

Jak potoczyła się Twoja kariera zawodowa?
Po obronie pracy magisterskiej ” Suwerenność państwa w przestrzeni powietrznej” naturalnym miejscem pracy było ministerstwo spraw zagranicznych, ale w tajemniczy sposób tylko czwórka z dwunastu została w nim zatrudniona. Reszta pozostała na pastwę Komisji Przydziału Pracy, która wydawała 3-letnie nakazy pracy do wskazanej przez siebie jednostki. Do Poznania z braku etatu dla mnie nie mogłem wrócić, a do proponowanego etatu w obcym mi Lublinie nie paliłem się. Życie jednak nie znosi próżni, zatem dostałem nakaz pracy do pozornie pokrewnego resortu handlu zagranicznego, do centrali handlu zagranicznego. Zacząłem zgłębiać teoretyczne podstawy handlu zagranicznego, stosować je w praktyce, szlifować języki obce, powoli zacząłem wyjeżdżać służbowo za granicę, awansować, ale tylko do stanowiska kierownika działu. Wyższe stanowiska były już objęte nomenklaturą partyjną, zatem dla mnie niedostępne.
W handlu zagranicznym przepracowałem 19 lat, po czym przez 22 lata kontynuowałem „karierę zawodową” w wystawiennictwie krajowym i zagranicznym. Przez cały ten okres byłem sekretarzem Komitetu Wystawców przemysłu ciężkiego, maszynowego i hutnictwa i w znacznym stopniu byłem odpowiedzialny za organizację i obsługę jego ekspozycji, głównie na licznych imprezach na terenach Międzynarodowych Targów Poznańskich zajmującej nawet połowę całej ich powierzchni, ale także w znacznie mniejszej skali za granicą – w NRD, NRF, ZSRR, CSRS, na Węgrzech, w Rumunii, na Białorusi czy Litwie.
Łabędzim śpiewem mojej działalności wystawienniczej przed przejściem na emeryturę był znaczący udział jako zastępcy kierownika pawilonu polskiego w organizacji ekspozycji na Wystawie Światowej EXPO’93 w mieście Taejon w Korei Południowej oraz samodzielnie polskiej ekspozycji na Targach Międzynarodowych w Bazylei-Szwajcaria w roku 1994.
Nie pozwolono mi jednak długo odpoczywać, bo wkrótce na 9 lat objąłem stanowisko kierownika Ośrodka Informacji Naukowej i Współpracy z Zagranicą w Instytucie Szkła i Ceramiki w Warszawie.
Pracowałem 10 lat ponad wiek emerytalny, ale rekordu ojca – 20 lat – nie pobiłem.

Wiem, że zaangażowany byłeś w działalność społeczną?
Ponoć już Arystoteles mawiał, że („homo animal sociale est”) człowiek jest istotą społeczną. Ta przypadłość dopadła także mnie. Już w szkole podstawowej udzielałem się społecznie – deklamowałem wiersze na akademiach okolicznościowych, grałem w Jasełkach. W gimnazjum kwestowałem na różne cele społeczne, grałem w teatrze, celem zebrania funduszy na sztandar szkolny, w liceum byłem przewodniczącym samorządu szkolnego, prezesem Sodalicji Mariańskiej, prowadziłem koło ministrantów, a na studiach kierownikiem Zespołu d/s Pomocy w Nauce. W okresie działalności zawodowej prowadziłem prasówki, byłem też krótko wiceprzewodniczącym rady zakładowej, odwołanym za naruszenie kierowniczej roli partii. a równolegle przez 20 lat prezesem Oddziału Warszawskiego Towarzystwa Polska-Ameryka Łacińska. Na różnorodnych imprezach organizowanych dwa razy w tygodniu, często przy udziale ambasadorów krzewiłem wiedzę o ludziach i kulturze państw tego regionu paradoksalnie nigdy tam nie będąc. Meksyk śladami konkwisty zwiedziłem dopiero 20 lat później już długo po ustaniu działalności z powodu utraty lokalu i braku środków finansowych.
Teraz na emeryturze uczestniczę w niektórych w imprezach klubów osiedlowych „Panorama” i „As”, w wycieczkach przez nie organizowanych, dzielę się wspomnieniami z moich wypraw zagranicznych.

Skąd wzięła się u Ciebie pasja do podróżowania, do poznawania świata?
Zaczęło się w czasach studenckich od tak „wielkich” wypraw jak w polskie i słowackie Tatry i na Śnieżkę, która przecież w części jest czeska. Tak naprawdę o pasji podróżowania można mówić dopiero na emeryturze, kiedy na nią było więcej czasu, granice coraz bardziej otwarte, ułatwienia w podróżowaniu większe, a wcześniej pozyskane oszczędności pozwalały na realizację coraz śmielszych fantazji. Lubiłem podróże dalekie, objazdowe, ale nie zaniedbywałem też poznawania kraju podczas zjazdów rodowych i wycieczek klubu osiedlowego. W ten sposób odbyłem co najmniej 50 wycieczek krajowych. Teraz muszę z żalem już pasować, bo nogi zaczynają protestować.
Natomiast trudno zaliczyć podróże służbowe do pasji, to był po prostu obowiązek służbowy, choć przy okazji udało się co nieco zobaczyć.

Zwiedziłeś prawie cały świat. Proszę, abyś w pigułce opowiedział jakie kontynenty I kraje zwiedziłeś?
Prawie cały świat, to gruba przesada. Podróże służbowe ograniczały się głównie do Europy i Azji. Europę zjeździłem prawie w całości, natomiast w Azji obie Koree – Północną i Południowa, Chiny, Pakistan, Indie, Cejlon, obecnie Sri Lanka.
„Rozszalałem się” na dobre dopiero na emeryturze. Wówczas doszły Filipiny, niektóre wschodnie i zachodnie stany USA wraz z Hawajami, Ziemia Święta wraz z greckimi wyspami Patmos, Rodos, Cyprem i Kretą, Tunezja, Liban, Kair z piramidami, Tybet, Nepal, Zjednoczone Emiraty Arabskie, Oman i Meksyk. W niektórych krajach byłem tylko raz, w innych wielokrotnie. Kąpałem się w trzech oceanach: Atlantyckim, Indyjskim i Spokojnym. Dotarłem do pierwszej bazy wspinaczkowej na Mount Everest na wysokości 5300 m n.p.m.
Ogólnie odbyłem co najmniej 110 podróży zagranicznych, po połowie służbowych i turystycznych, przebywając za granicą prawie 5 lat i oblatując kulę ziemską kilka razy.

Co Cię najbardziej zafascynowało, a co zaskoczyło w zwiedzaniu świata?
Spoglądałem na świat z wieży Eiffla, kopuły Bazyliki św. Piotra, wieży Ostankino, z helikoptera nad Wielkim Kanionem, ze 124. piętra drapacza chmur Burj Khalifa i Burj al Arab, wież World Trade Center i Empire State Building, ale najbardziej mnie urzekł szpaler ośnieżonych i skrzących w słońcu czterech ośmiotysięczników himalajskich widzianych z przełęczy Taxizon w Tybecie – Makalu, Lhotse, Mt. Everest i Cho Oyu, a podziw wzbudziły Zjednoczone Emiraty Arabskie, gdzie rzeczywistość przerasta wyobraźnię, gdzie wszystko musi być największe, najwyższe i najdłuższe w świecie.

Są miejsca do których lubisz wracać?
W zasadzie nie lubię wracać do miejsc, w których raz już byłem, chyba że upłynął znaczny okres czasu. Powroty ograniczają możliwości poznawania nowych i ciekawych miejsc. Jeżeli już, chętnie wracam do Francji i Włoch, bo w moim odczuciu są bliskie mentalnie Polakom.

W czasie pobytów na Zjazdach zauważyłam, że wszystko dokumentujesz. Czy Twoją pasją jest także filmowanie I fotografowanie miejsc?
Można tak powiedzieć. Zaczęło się we wczesnej młodości od prostego aparatu fotograficznego typu „camera obscura”, później używałem już bardziej „nowoczesnych” – marki Druh i Start, małoobrazkowych Fenix, wreszcie rosyjskich Fed i Zorkij. Filmy małoobrazkowe miały 36 klatek, zmuszały zatem do umiaru przy robieniu zdjęć początkowo czarnobiałych, później kolorowych, Naświetlone filmy wywoływało się i robiono odbitki w zakładach fotograficznych. Później te czynności wykonywałem samodzielnie w ciemni łazienkowej na sprzęcie przywiezionym z Moskwy. Z nastaniem ery aparatów i kamer cyfrowych umiar prysł. W ten sposób dorobiłem się kilkunastu tysięcy zdjęć i kilkunastu filmów nagranych na płytach CD i DVD, po które poza mną nikt pewnie nie sięgnie.

Czy masz jeszcze inne hobby?
Miałem zainteresowania wielokierunkowe, zatem próbowałem różnych zajęć. Uczyłem się gry na pianinie i mandolinie, samodzielnie języków obcych, łaciny, próbowałem kajakarstwa, łyżwiarstwa, zbierałem banknoty i etykiety zapałczane, kolekcjonuję polskie znaczki pocztowe, trochę numizmatyki, ale jakiegoś wyraźnego „bzika” nie miałem, czego żałuję.

Jak myślisz, czy warto realizować swoje marzenia?
Każdy ma niewątpliwie marzenia i pasje mniejsze lub większe, które są motorem jego działania. Trzeba je mieć i dążyć do ich realizacji. Muszą jednak zawierać jakieś źdźbło realizmu, w przeciwnym przypadku mogą zrodzić tylko frustracje, a nawet doprowadzić do głębokiej depresji.

Zbyszku! Od jak dawna przyjeżdżasz na Zjazd Związku Rodu Żółtowskich i jakie w związku z tym masz wspomnienia?

W przeddzień zjazdu założycielskiego 6 września 1992 roku zjawił się u mnie w Warszawie w drodze na zjazd mój bratanek – Piotr, wówczas jeszcze student Wyższej Szkoły Ekonomicznej w Poznaniu, który pomagał Michałowi z Łodzi zbierać w urzędach stanu cywilnego i parafiach dokumenty genealogiczne dotyczące mojej rodziny, o czym wcześniej nie wiedziałem. Mimo wczesnej jesieni, pogoda tego dnia była okropna. Niebo zalegały ciemne chmury, padał deszcz, dął nieprzyjemny wiatr. Żal mi się go zrobiło, aby przy takiej pogodzie wlókł się do Skierniewic środkami komunikacji publicznej, postanowiłem zatem zawieźć go tam samochodem – przepraszam, maluchem, i zaczekać na niego w samochodzie do zakończenia obrad. Deszcz zacinał, trudno było tyle czasu wytrzymać w samochodzie. Schroniłem się więc w willi Zbigniewa, a kiedy to uczyniłem … stałem się przypadkowo jednym z 36 członków-założycieli Związku. Od tej pory uczestniczyłem we wszystkich zjazdach z wyjątkiem czterech wcześniejszych (w Zajączkowie, Rucianem-Nidzie, Ciechocinku i Wigrach).

Co dają Ci te coroczne spotkania?
Poczucie dumy z przynależności do rodu o nobliwym pochodzeniu, możliwość spotkania i konfrontacji przeżyć innych z własnymi, niekiedy nowych pomysłów na życie. Coroczne spotkania stwarzają ponadto okazję do poznania jakiegoś nowego pięknego zakątka kraju, wspólnej zabawy przy ognisku lub uroczystej kolacji, choć wiek i dolegliwości pooperacyjne nie pozwalają mi już brykać na parkiecie.

Co Cię w życiu cieszy, a co denerwuje?
Z natury mam usposobienie łagodne, więc nie narzekam, cieszy mnie, budząca się wiosna, zdrowie, które w miarę jeszcze dopisuje a nawet … rewaloryzacja emerytury, choć doświadczam, że z wielu zachcianek muszę już rezygnować.
Denerwuje zaś powszechne i publiczne plugawienie języka polskiego wulgaryzmami, bezkarność grafficiarzy mażących na elewacjach budynków, na ławkach w parkach, peronach, tunelach, niechlujstwo palaczy papierosów, którzy rzucają pety, gdzie popadnie, „miłośnicy” zieleni zadeptujący trawniki w parkach, złodzieje i łobuzy, którzy powodują, że strach wyjść wieczorem na ulicę czy iść przez park, że niczego nie można na chwilę pozostawić w miejscu publicznym bez obawy o zniknięcie, że z ich powodu wszędzie musi być ochrona, kamery, płoty, szlabany.
Marzy mi się partia. która programowo podejmie walkę z tymi plagami.

Z czego jesteś dumny?
Dumny jestem, że udało mi się przeżyć w miarę ciekawe życie, choć często trudne, w dobrej rodzinie, w zgodzie z własnym sumieniem i pryncypiami, że pracę miałem ciekawą, urozmaiconą, nie nudną i bez przesady przydatną także dla gospodarki narodowej, bo w każdym ważnym obiekcie przemysłowym tkwiła, a może jeszcze tkwi, cząstka mojej pracy.
Dziękuję za rozmowę, życzę zdrowia I realizacji dalszych podróżniczych pasji.

Ze Zbigniewem z Warszawy rozmawiała
ELŻBIETA ŻÓŁTOWSKA

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *