Zapiski z rejsu dookoła świata. Część V – rajskie wyspy

Port w Papeete, stolicy Tahiti, położony jest na większej z dwu wysp połączonych wąskim przesmykiem i liczy ok. 20 tys. mieszkańców. Nad miastem góruje wygasły wulkan Orohena (2241 m. npm), którego zbocza porośnięte są gęstą, tropikalną roślinnością. Budynki toną wśród kwiatów, a w powietrzu unosi się mdławy zapach kopry i oleju kokosowego.
Po zacumowaniu zeszliśmy na ląd i już na nabrzeżu mieliśmy okazję podziwiać tancerzy ubranych w stroje regionalne z nieodzownymi wieńcami z kwiatów, ćwiczących charakterystyczny taniec polinezyjski przy dźwiękach bębnów i ukulele. Spacerując uliczkami dotarliśmy do postoju taxi, gdzie kilkoro aktualnie bezrobotnych taksówkarzy śpiewało przy akompaniamencie gitary. Ponieważ w naszym gronie też było kilku grajków, przyłączyliśmy się do wesołej kompanii. Po około kwadransie podjechała jeszcze jedna taksówka i wysiadł z niej niewysoki, lecz potężnie zbudowany mężczyzna. Kciukiem uniesionym ku górze nasi nowi znajomi dali znać, że jest znakomitym wykonawcą. Wyjął z bagażnika ukulele, które praktycznie zniknęło w jego potężnych dłoniach i dał nam unikalny koncert śpiewając tak miękkim i aksamitnym głosem, o jaki byśmy go nigdy nie podejrzewali.


Wiele lat później na filmie produkcji amerykańskiej, którego akcja toczyła się na Hawajach, miałem okazję zobaczyć tego samego człowieka – grał naczelnika wioski i oczywiście śpiewał przy akompaniamencie gitary. W trakcie dobrej zabawy pojawił się podchmielony konsument z pobliskiej restauracji i wsiadł do pierwszej taksówki. Ku naszemu zdziwieniu, nikt się nie ruszył, a przecież tego dnia najpewniej jeszcze niczego nie zarobili. Po kilku minutach zniecierpliwiony klient wysiadł z taksówki i podszedł do naszej grupy informując, że chciałby jechać. W odpowiedzi usłyszał od tubylców, że teraz nie mogą, bo mają gości, a następny postój taxi jest za rogiem. Nasze spotkanie zakończyło się o 22.00 przyjazdem żandarmerii francuskiej, która kontrolowała respektowanie ciszy nocnej. Kolejnego dnia dalszy ciąg zwiedzania miasta. Sklepy świetnie zaopatrzone, głównie w towary francuskie i równie drogo jak w Paryżu. Szklanka piwa (jak się okazało, japońskiego) w cenie 1/3 dniówki skutecznie zaspokoiła moje pragnienie.
W pięć osób wynajęliśmy samochód Peugeot 205 i ściśnięci jak sardynki w puszce, ruszyliśmy na zwiedzanie wyspy. Już w następnej przecznicy „złapaliśmy gumę”, ale szybko wymieniliśmy koło i wjechaliśmy na drogę wzdłuż wybrzeża. Po kilkunastu kilometrach zatrzymaliśmy się przy plaży pokrytej czarnymi, wulkanicznymi kamykami. Krystalicznie czysta woda oraz wysoka temperatura powietrza zachęcały do kąpieli. Szukaliśmy oryginalnych muszli, nurkowaliśmy z „fajką”, co zemściło się poparzeniem słonecznym skóry na plecach. Po krótkim pikniku ruszyliśmy do muzeum Gauguina, odnosząc wrażenie, że cały czas znajdujemy się w jakimś gigantycznym ogrodzie botanicznym, gdzie dominowały bananowce, palmy kokosowe, drzewa chlebowe i mango. Pogoda w kratkę, w końcu to pora deszczowa. Mokniemy w strugach tropikalnego deszczu, by za chwilę wyschnąć w prażącym słońcu. Muzeum Gauguina nie zwiedzamy, gdyż cała ekspozycja pojechała na wystawę do Europy. Dojeżdżamy do przesmyku łączącego obie wyspy, przeciętego przez niezbyt szeroką rzekę. W jej wodach wpadających do oceanu, szybko poruszają się stworzenia długości ok.1,5 metra podobne do węgorza z wystającymi dwoma zębami, ochota na kąpiel przechodzi nam błyskawicznie. Czy były to niezwykle jadowite węże morskie, nie potrafię odpowiedzieć. Podziwiamy surferów, świetnie radzących sobie na wysokich falach. Pod wieczór docieramy do wysokich na 300 metrów wodospadów. Spadająca woda, rozbijająca się w pył, nie pozwala podejść bliżej niż na 100 metrów. W tej odległości postawiony jest domek pokryty palmowymi liśćmi, dający nam schronienie przed wodą, ale nie przed komarami, które najwyraźniej uznały, że nadeszła pora kolacji. Uczestnicy wycieczki szczerze mi podziękowali, że zmuszałem ich do przyjmowania leków przeciwko malarii.
Następnego dnia ulewa opóźnia prace przeładunkowe i korzystając z chwilowego przejaśnienia funduję sobie wycieczkę rowerową na Przylądek Wenus, gdzie z wieży widokowej podziwiam okolicę. Moje zachwyty przerywa ulewa, która pojawia się nie wiadomo skąd. Ostro pedałuję z powrotem i zanim dotarłem na statek, byłem już suchy. Jako miłośnik gór postanawiam zdobyć Orohenę, lecz po przejściu kilkuset metrów w błocie po kolana wraca mi rozum i jak niepyszny rejteruję. Po czterech dniach nadszedł czas pożegnania „rajskiej wyspy” . Po wyjściu z Papeete mijamy w odległości 2 mil morskich Mooreę, malowniczą wulkaniczną wysepkę. Mocno kołysze, gdyż dopadła nas „martwa fala” wywołana przez wiejący z siłą ok. 205 km/godz. cyklon „Ofa”, który przeszedł trzy dni drogi od nas – płyniemy w jego kierunku. Leje deszcz i z nudów rysuję karykatury uczestników rejsu. Idzie mi kiepsko i psuję kilkanaście kartek papieru, by dojść do wniosku, że lepiej idzie mi pisanie, więc na osłodę układam wierszyk o Tahiti. Biorę udział w turnieju tenisa stołowego i zajmuję IV miejsce (całkiem nieźle).


Zbliżamy się do Nowej Kaledonii, wyspy liczącej ok. 150 tys. mieszkańców, z czego 60 tys. żyje w stolicy – Numei. Wejście do portu prowadzi pomiędzy górami pokrytymi soczystą zielenią , spod której przebija złotawo-rdzawa barwa skał zawierających bogactwo metali kolorowych. Na miejscu zwiedzamy katedrę św. Józefa i oglądamy pomnik Joanny D’Arc (Nowa Kaledonia, podobnie jak Tahiti to protektorat francuski).W mieście spotykamy rodaka, emigranta z 1980 r., byłego współpracownika Radia Wolna Europa, obecnie mieszkańca Australii, który przypłynął na wycieczkowcu. Bardzo się wzruszył zobaczywszy polską banderę i zapragnął napić się polskiego piwa. Zaproszony na statek, do późnych godzin nocnych długo rozmawiał o Ojczyźnie. Żegnając się, podarował mi książkę swego autorstwa „Ciemna jest noc”.


Następnego dnia zwiedzamy ogród botaniczny oraz akwarium z licznymi egzotycznymi okazami fauny i flory morskiej. Na koniec docieramy do osiedla bloków jakby przeniesionych z epoki Gierka. Dowiadujemy się, że to slumsy. Nocą, przy ostrej poświacie księżyca, opuszczamy tę bajeczną wyspę i bierzemy kurs na Nową Zelandię.
Cdn.

                                MARIUSZ  ze Sztumu

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *