Zapiski z rejsu dookoła świata

cz. VI -Nowa Zelandia.

Do portu Auckland w Nowej Zelandii dotarliśmy bez większych atrakcji, nie licząc wymyślnych prób ukrycia gołębia przygarniętego przez najstarszego z marynarzy, który na rufie statku zbudował dla niego specjalną klatkę. Wykrycie obecności ptaka przez służby celne groziło konsekwencjami finansowymi. Dwa tygodnie wcześniej armator statku, z którego podczas przeładunku spadł na nabrzeże snopek słomy, musiał zapłacić kilkadziesiąt tysięcy dolarów kary.

Odebrałem list od Mirelli, zawierający informacje o tym co się dzieje w domu.
Na nabrzeżu czekali na nas przedstawiciele emigracji oferujący swoje towarzystwo i pomoc w poznawaniu ich nowej ojczyzny. Przed wyjściem do portu ostrzeżono nas, by nie zabierać ze statku żywności ze względu na surowe przepisy sanitarne. Ruszyliśmy na zwiedzanie największego nowozelandzkiego miasta, zachowując szczególną ostrożność podczas przechodzenia przez ulice, ze względu na ruch lewostronny. Zrozumiałe zainteresowanie wzbudził bajecznie kolorowy China Market – u nas wówczas podobnych sklepów, gdzie można kupić dosłownie wszystko, jeszcze nie było,
Zaraz po śniadaniu wybraliśmy się na zwiedzanie muzeum podwodnego, założonego przez słynnego nurka Kelly’ego Tarltona. Bilet kosztował całe siedem dolarów, ale warto było. Przed naszymi oczami w ogromnym akwarium zbudowanym na zasadzie luster weneckich w scenerii złożonej z bajecznie kolorowych koralowców, przepływały majestatycznie rekiny, płaszczki, barakudy, a pomiędzy skałami czaiły się mureny, wysuwając ze swoich kryjówek jedynie fragment uzbrojonego w zęby jadowe pyski. Zwiedzający stali na ruchomym chodniku, który okrążał akwaria, dzięki czemu nie było tłoku. Zostawiwszy podwodny świat udaliśmy się do Muzeum Historii Naturalnej (tym razem za darmo).

Szczególnie interesujący okazał się dział ukazujący kulturę Aborygenów. Podziwialiśmy m.in. łódź zrobioną z wypalonego pnia drzewa, mogącą pomieścić stu wojowników. Moją uwagę przykuł jednak inny, dość makabryczny artefakt – był to widelec do wyjadania oczu używany przez kanibali (!). Różnił się od zwykłego widelca tym, że cztery ząbki ułożone były w dwu szeregach, a nie w jednym. Kiedy wracaliśmy wieczorem do portu, usłyszeliśmy dochodzącą z kamienicy głośną muzykę, jak się okazało, odbywało się właśnie przyjęcie weselne. Po krótkiej wymianie zdań zostaliśmy zaproszeni przez gościnnych gospodarzy, ale niestety czekające obowiązki kazały nam się wymówić.
Jest niedzielny poranek i na nabrzeżu pojawiły się samochody z polonusami, którzy zawieźli nas na mszę do polskiego kościoła, którą odprawiał ksiądz pochodzący z Nowego Sącza. Po mszy św. krótkie spotkanie przy kawie w Domu Polskim, po którym poszczególne rodziny „porwały” nas na obiad do swoich domów. Oczywiście rozmowy dotyczyły głównie tego co się działo w ostatnim czasie w Ojczyźnie. Po obiedzie spacer, którego ukoronowaniem było wdrapanie się na szczyt wygasłego wulkanu o nazwie Eden. Wróciliśmy na statek pod ogromnym wrażeniem serdeczności z jaką przyjęli nas rodacy z antypodów.
Po skończonym załadunku popłynęliśmy w kierunku południowej wyspy i po kilkunastu godzinach rzuciliśmy kotwicę na redzie portu Lyttelton. Musieliśmy poczekać na wejście do portu. Z nudów zaczęliśmy łowić na improwizowane wędki niewielkie rekiny kręcące się wokół statku. Wywołało to nerwową reakcję kucharza, który z tasakiem w dłoni wyskoczył z kambuza i zagroził, że nam zaraz obetnie ręce trzymające wędki. Jak się okazało, istnieje stary, marynarski przesąd mówiący, że obecność rekina na statku (z wyjątkiem rybackiego) wróży nieszczęście. Konflikt został zażegnany przez stadko delfinów, które przegnały rekiny z naszego sąsiedztwa. Mięsa rekina oczywiście spróbowałem, było słodkawe i nie bardzo przypadło mi do gustu. Ktoś z załogi stwierdził, że smakuje podobnie jak ludzkie (?!) – takie tam – „morskie opowieści”. Przyszłe wypadki miały przyznać rację kucharzowi. Postój na redzie zapowiadał się na trzy dni, ale pojawił się istotny problem. Jeden z pasażerów, niemłody już człowiek, zaczął wysoko gorączkować, bolały go stawy, puchły nogi, samopoczucie się pogarszało. Kilka dni wcześniej upadł na rafie przewrócony przez wysoką falę i mocno podrapał sobie plecy, a świeże rany obsiadły jakieś muchy. Objawy nie pasowały mi jednak do żadnej choroby tropikalnej. Zastosowane przeze mnie antybiotyki nie dały efektu. Zdecydowaliśmy się zasięgnąć porady lekarza portowego, dysponującego laboratorium analitycznym. Kapitan uzyskał zgodę na spuszczenie szalupy i wraz z chorym udaliśmy się na ląd. Przyjął nas bardzo miły młody lekarz, który po zbadaniu pacjenta i wykonaniu dostępnych badań laboratoryjnych, bezradnie rozłożył ręce – nie wiedział jaka to choroba. Skierował nas do kliniki uniwersyteckiej w Christchurch, gdzie udaliśmy się taksówką. Na miejscu już czekano na nas, a pacjentem natychmiast zajął się starszy lekarz o profesorskim wyglądzie. Po kilku godzinach intensywnej diagnostyki on również rozłożył ręce i stwierdził, że chory musi pozostać w szpitalu, gdyż nie potrafią postawić diagnozy. Moje ego odetchnęło z ulgą. Wysoko postawiona medycyna Nowej Zelandii okazała się równie bezradna jak ja.
Powrót szalupą na statek okazał się dość emocjonujący, gdyż kapitan posadził mnie za sterem, a wraz z przeciwnym wiatrem pojawiły się dość wysokie fale. Stary dieslowski silnik kaszlał i prychał, a nikomu nie uśmiechało się siadanie do wioseł.


Po dwu dniach statek opuścił redę i dobił do nabrzeża Lyttelton, miasteczka liczącego ok. 2500 mieszkańców. Oczywiście od razu udałem się na zwiedzanie. Drewniane, w większości parterowe domy z gankami, tonące w zieleni ogrodów, otoczone górami Port Hills, przywodziły na myśl scenografię z westernów. Ponieważ nigdzie nie było widać policji, zaintrygowani tym faktem, zasięgnęliśmy języka u mieszkańców. Dowiedzieliśmy się, że jest jedna policjantka, ale nie ma nic do roboty. Jest nawet więzienie, ale bez klucza, bo kilka lat wcześniej ktoś go zgubił. W odległej przeszłości było raz wykorzystane, gdy marynarze rosyjscy po nadużyciu lokalnych wyrobów spirytusowych wdali się w burdę z miejscowymi. Od tego czasu właściwie przestępstw nie ma. Niestety nasz pobyt w miasteczku był bardzo krótki. Wieczorem powrócił ze szpitala nasz pasażer z rozpoznaniem „agresywnego zapalenia stawów” i zaleconą terapią sterydową. Przyczyny zachorowania nigdy nie poznałem. W nocy odcumowaliśmy od brzegu pozostawiwszy w
pamięci niezwykłą serdeczność z jaką się spotkaliśmy ze strony mieszkańców.

  MARIUSZ ze Sztumu

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *