Zapiski z rejsu dookoła świata. Cz. IX – powrót do domu

Ocean Indyjski był gładki jak toń jeziora w bezwietrzny dzień, podobnie Morze Czerwone, na które wpłynęliśmy pełni obaw. Dwa tygodnie wcześniej piraci porwali tam załogę polskiego statku „Bolesław Chrobry”- jej los był nieznany. Szczęśliwie zacumowaliśmy na redzie Suezu. Mając kilkanaście godzin do dyspozycji postanowiliśmy w kilka osób udać się na zwiedzanie Kairu. Przez radio wezwaliśmy wodną taksówkę, która miała nas odstawić na ląd. Stateczek pojawił się zaskakująco szybko. Podczas drogi do portu podpłynęła kolejna taksówka i między szyprami doszło do gwałtownej wymiany zdań. Okazało się, że nasz przewoźnik podebrał klientów koledze. Sytuacja wyglądała groźnie do momentu, gdy do dyskusji włączył się nasz pasażer Andrzej, który przebywając kilka lat w Libii na kontrakcie, nauczył się arabskiego. Wypowiedział kilka słów w tym języku i zapadła głucha cisza. Wkrótce przewoźnicy się dogadali (kilka banknotów) i popłynęliśmy dalej. W porcie straciliśmy cenną godzinę, gdyż celnik poszedł się pomodlić do meczetu (był Ramadan). Wynajętą taksówką w niespełna półtorej godziny dotarliśmy do Kairu. Po drodze mijaliśmy liczne bazy wojskowe. W Kairze, metropolii liczącej wówczas ok. 16 mln mieszkańców wynajęliśmy przewodnika o imieniu Hassan, absolwenta socjologii na Uniwersytecie w Aleksandrii. Po studiach nie mógł znaleźć pracy w swoim zawodzie, więc nauczył się angielskiego i żył z oprowadzania turystów. Najpierw udaliśmy się do piramidy Cheopsa. Gospodarza nie zastaliśmy w domu – przebywał w British Museum. W ramach rekompensaty podczas zwiedzania zgaszono światło co wywołało pewne wrażenie. Po wyjściu z piramidy obowiązkowe zdjęcie na jej tle. Ani się spostrzegłem, jak za mną ustawił się sprytny Arab (przepraszam: Egipcjanin) i za pozowanie wraz z wielbłądem zażyczył sobie dolara. Dolara odmówiłem ale na otarcie łez dostał pudełeczko kremu Nivea i był zachwycony. Sfinks w opłakanym stanie był w trakcie remontu i wejście na teren budowy było zabronione. Sprytny miejscowy przewodnik za drobną opłatą przeprowadził nas przez dziurę w płocie i jeszcze stworzył możliwość obejrzenia rekonstrukcji statku, jakim spławiano kamienie z Sudanu na budowę piramid. Tu trzeba nadmienić, że dawniej ściany piramid były gładkie, obłożone płytami z alabastru. Z tego alabastru wybudowano później największy meczet w Kairze. Ponieważ podczas zwiedzania zgłodnieliśmy, udaliśmy się do przyzwoicie wyglądającej restauracji. Na posiłek musieliśmy jednak poczekać, gdyż podczas Ramadanu wolno jeść dopiero po zmroku. Umowny zmrok nastąpił o godz. 17.00 i mogliśmy posilić się kurczakiem z ryżem. Na przystawkę podano nam coś zapieczonego w liściach z winogron, co zapewne wcześniej biegało a może i fruwało – wolałem nie dociekać. Po obiedzie udaliśmy się na ogromny bazar – gdyby nie przewodnik zapewne byśmy się zgubili. Można było kupić absolutnie wszystko. Po zmroku wjechaliśmy na wieżę widokową o wysokości 160 metrów – wokół morze świateł, od których odcinał się ciemny obszar z błyskającymi pojedynczymi ognikami. To był stary Kair – „miasto umarłych”. Panował tam wielopokoleniowy zwyczaj chowania zmarłych właścicieli w piwnicach ich domów, nie pozostawały one jednak niezamieszkałe, gdyż zasiedlała je biedota. Podróż taksówką przez tę dzielnicę wywołała gęsią skórkę. Na statek wróciliśmy o 1.00 w nocy. Towarzyszący nam do końca Hassan mimo Ramadanu dał się skusić na piwo (i to niejedno), twierdząc, że o tej porze Allah już śpi. W rzeczywistości przyznał, że jest niezbyt religijny. Zwierzył się, że bardzo mu zależy na pieniądzach, gdyż chce kupić sobie żonę. Zaintrygowani tym wyznaniem zapytaliśmy dlaczego się żonę kupuje i ile kosztuje? Wyjaśnił nam, że jest zwyczaj zapłaty ojcu dziewczyny za jej wychowanie. Ceny są różne. Żona z „dobrego domu”, ładna i wykształcona to koszt ok.5-6 tys. dolarów, natomiast niezbyt urodziwa, bez wykształcenia i z ubogiej rodziny kosztuje ok. 4 tys. Zasugerowaliśmy mu, że warto „dozbierać” na bardziej atrakcyjną. Hassan był innego zdania. Stwierdził, że ta biedna i mało atrakcyjna z pewnością na zawsze pozostanie przy mężu, natomiast posiadająca liczne atuty już niekoniecznie, a pieniądze przepadną. Na pewno usłyszelibyśmy inne ciekawe opowieści, ale o 2.30 podnosiliśmy kotwicę i czas było się pożegnać z sympatycznym Egipcjaninem. Podróż przez Kanał Sueski i Morze Śródziemne przebiegła bez istotnych wydarzeń. W Zatoce Biskajskiej jak zwykle sztormowo 8st. w skali Beauforta i nikogo to nie dziwiło, ale kapitan wydawał się być wyjątkowo niespokojny. Zapytałem o co chodzi? Powiedział, że pod pokładem mamy wyjątkowo niebezpieczny ładunek, a mianowicie ciężkie lokomotywy do układania torów – gdyby któraś z nich zerwała mocujące liny, to wyjechałaby nam przez burtę. Po 4. miesiącach rejsu przybiliśmy do Rotterdamu. Podczas cumowania miała miejsce niezwykle niebezpieczna sytuacja – pękła jedna z cum rufowych, na szczęście wszyscy zdążyli się cofnąć. Lina taka bez trudu jest zdolna przeciąć człowieka na pół. Oczywiście cook nie omieszkał wypomnieć nam połowu rekinów i klątwy, którą on niesie. Po spuszczeniu trapu natychmiast pojawiła się „czarna brygada” i nie interesowała się papierosami ani alkoholem, a jedynie koralowcami. Niczego nie znaleźli. Ładownie z koprą, które napełniano na Wyspach Salomona przez 4 dni zostały opróżnione za pomocą gigantycznego „odkurzacza” w ciągu 4 godzin. Wyokrętowaliśmy zabierając bagaż podręczny oraz zakupiony w Azji sprzęt elektroniczny. Reszta rzeczy w zaplombowanym kontenerze innym statkiem popłynęła do Gdyni. Na granicy celnik zorientowawszy się, że ma do czynienia z marynarzami wracającymi po wielu miesiącach do domu, nawet nie spojrzał na bagaż. Powróciłem do mojej dzielnej żony, która w czasie rejsu opiekowała się dwójką maluchów. Po kilku dniach otrzymałem wiadomość o przybyciu kontenera do Gdyni i udałem się po odbiór reszty rzeczy. Było tego niewiele i odprawiający celnik ze zdumieniem zapytał czy w rejsie byłem po raz pierwszy? Faktycznie, po raz pierwszy i jak dotąd ostatni.
Rejs ten był swoistym fenomenem, gdyż wielu członków załogi rozstając się ze sobą uroniło łzę, to się normalnie ludziom morza nie zdarza. Znajomość, a nawet ośmielę się stwierdzić – przyjaźń z kapitanem zachowałem do czasu jego odejścia na wieczną wachtę. Zażyłość z II oficerem Marianem (od wielu lat kapitanem) i jego żoną Małgosią trwa do dziś, widujemy się przynajmniej raz w roku i im zawdzięczamy Zjazd Rodu Żółtowskich, który miał miejsce w Szaflarach. Tak więc wartością tej przygody są nie tylko piękne wspomnienia ale także, a może przede wszystkim więzi międzyludzkie. Pewien kapitan żaglowca stwierdził kiedyś: „nie ważne dokąd ale z kim żeglujesz”.

                                                                                                MARIUSZ ze Sztumu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *