Miłość do gór zaszczepili we mnie moi rodzice – Mirella i Mariusz ze Sztumu, z którymi od wczesnego dzieciństwa, w każde wakacje wyjeżdżałam na południe kraju. Pierwsze wycieczki i zdobywanie górskich szczytów zaczęłam w wieku trzech lat na plecach taty, który mnie dzielnie nosił w ciężkim, stelażowym, turystycznym nosidle. Tamten czas bardziej kojarzę z rodzinnych opowiadań i zdjęć, podobno marudziłam, że w nosidle trzęsie, a tata ma nie chodzić po kamieniach Jedyne co pamiętam z tego czasu to chodzenie w lodowatym strumieniu, zapach siana w siennikach u gospodarzy u których mieszkaliśmy, duże ilości jedzenia, które nam przygotowywali na obiad oraz małe latające robaczki – świetliki, które mama mi pokazywała wieczorem na łące.
Później, gdy pojawiło się moje młodsze rodzeństwo – Piotr i Marta, na własnych nogach chodziłam po coraz dłuższych trasach (najmłodsza Marta zajęła miejsce w nosidle), zdobywając m.in. szczyty w Beskidzie Żywieckim – Babią Górę (1725 m), Policę, Wielką Raczę, Halę Rysiankę, szczyty w Beskidzie Śląskim – Skrzyczne, Baranią Górę oraz tatrzańskie doliny- Kościeliską, Chochołowską, Dolinę Pięciu Stawów. Mój brat Piotrek, jako jedyny nie korzystał z nosidła, tylko zawsze dzielnie, jeszcze z pieluchą chodził wszędzie samodzielnie. Pamiętam, że bardzo chciałam spotkać na szlaku niedźwiedzia, miałam nawet dla niego przygotowane w plecaku kanapki. Na szczęście nigdy nie stanął na naszej drodze, za to widzieliśmy inne ciekawe zwierzaki np. żbika, czarne wiewiórki, salamandrę plamistą, żmiję, oraz głuszca, który uciekając przed nami narobił tyle hałasu co niedźwiedź.
Na szczyty górskie powyżej 2. tys. metrów nadszedł czas dopiero na studiach, gdzie wraz z przyszłym mężem Maćkiem, bratem Piotrkiem i grupą naszych znajomych jeździliśmy w Tatry Słowackie, głównie ze względów finansowych, gdyż było tam znacznie taniej niż u nas, w sam raz na niewielki studencki budżet a trasy były dużo mniej oblężone przez turystów. Mieszkaliśmy w domu u Cyganów w miejscowości Nowa Leśna, codziennie wstawaliśmy o piątej rano i dojeżdżaliśmy na szlaki słynną, słowacką „elektriczką”. W Tatrach Słowackich zdobyliśmy dwukrotnie Rysy, idąc od Szczyrbskiego Jeziora przez Dolinę Mięguszowiecką, pośród rumowisk skalnych w pobliżu Żabich Stawów Mięguszowieckich, krótkim odcinkiem z łańcuchami i klamrami, dość łatwymi technicznie. Po drodze na szczyt chwilę odpoczęliśmy w Chacie pod Rysami – najwyżej położonym schronisku w Tatrach (2250 m), zjadając pyszną kwaśnicę z pajdą chleba za 30 koron słowackich (ok. 5zł). Od schroniska była jeszcze niecała godzina podejścia do celu. Ze szczytu roztaczał się wspaniały widok na stawy (Morskie Oko i Czarny Staw) oraz całe Tatry Wysokie, który dodał nam dużo pozytywnej energii i sił do zejścia w dół. Jedną z ciekawszych wycieczek był także Krywań (2495m) – święta góra Słowaków, trasa bardzo długa, w pełnym słońcu i 30 stopniach Celsjusza, wymagająca niezłej kondycji, natomiast łatwa technicznie, bez większej ekspozycji, bez klamr i łańcuchów. Po drodze spotkaliśmy spore stadko kozic w oddali i malutkiego świstaka w całkiem bliskiej odległości od nas. Bardzo podobało mi się także dojście do Czerwonej Ławki (2305 m), której niestety nie zdobyliśmy, ponieważ zbliżała się burza i zaczynało się robić groźnie, a były tam dość trudne łańcuchy do przejścia, więc lepiej było w burzy zejść jak najszybciej do schroniska Teryho Chata. Mam nadzieję, że jeszcze w najbliższej przyszłości tam wrócę.
Odkąd pojawiły się nasze dzieci – Madzia i Wojtek, staram się nie rezygnować z górskich planów. każdego roku jeździmy zimą na narty z dziećmi oraz latem – w czerwcu z samymi koleżankami i w wakacje z całą rodzinką. Pisząc wersję próbną na kartce tego artykułu właśnie siedzę w pensjonacie na Jaszczurówkach, na piątej z kolei naszej „babskiej wyprawie”, po zdobyciu Koziego Wierchu (2291m). Jest to najwyższy szczyt całkowicie leżący po polskiej stronie, stanowi jeden z wierzchołków na trasie Orlej Perci. Bardzo nam zależało na zdobyciu tej góry, ponieważ szlak za trzy dni będzie zamknięty z powodu remontu. Podeszłyśmy od Doliny Pięciu Stawów podziwiając po drodze wyniosłe turnie, pionowe ściany i dolinki ze stawami w oddali oraz cudowną roślinność Tatr Wysokich: goryczki, sasanki alpejskie, dzwonki alpejskie. Samo podejście wymagało niezłej kondycji, trzeba było uważać, bo sypały się spod nóg kamienie, natomiast nie było zbyt trudne technicznie, nie ma żadnych łańcuchów, znacznie trudniejszy był dla mnie Kościelec. Dzień wcześniej przeszłyśmy całe Czerwone Wierchy z początkiem w Kuźnicach i zejściem do Doliny Kościeliskiej. W polskich Tatrach jesteśmy z dziewczynami drugi rok z rzędu, wcześniej chodziłyśmy po Beskidach z dużymi plecakami i spaniem w schroniskach. Są to wspaniałe wyprawy bez mężów i dzieci, w ciszy i spokoju możemy podziwiać górską przyrodę, piękne widoki, a wieczorami pić winko planując trasę na kolejny dzień. Ładujemy nasze baterie na kolejny rok pracy, z niecierpliwością czekając na kolejne wyjazdy.
W okresie wakacyjnym przynajmniej na tydzień jeździmy w góry z dziećmi. Wojtek i Madzia, podobnie jak ja kiedyś także zaczynali swoją przygodę z górami podróżując w turystycznym nosidle na taty plecach. Było to bardziej „wypasione” nosidło niż to sprzed trzydziestu lat, wyposażone w daszek chroniący przed słońcem, pokrowiec wodoodporny, przewijak dla dziecka i kilka kieszeni na jedzenie i pampersy. Później dzieci dawały radę pokonywać coraz dłuższe odcinki na własnych nóżkach, zaczynając od dolin – Kościeliskiej, Chochołowskiej, Doliny Białego, Małej Łąki, Lejowej i Strążyskiej. Najczęściej jeździmy w góry wraz rodziną mojej przyjaciółki Danki (która bierze też udział w naszych „babskich wyprawach”). Ma ona trójkę dzieci w zbliżonym wieku do moich łobuziaków. Stacjonujemy zazwyczaj w Zubrzycy Górnej u tych samych górali, do których trzydzieści lat temu jeździłam z rodzicami. Codziennie wieczorem ustalamy ze starszymi dziećmi trasę na następny dzień, sprawdzamy na mapie czas przejścia i skupienie poziomic. Rano dzieciaki pakują plecaki – każdy niesie swój, obowiązkowe wyposażenie oprócz wody i kanapek to żelki, gumy mamby i czekoladowe batoniki. Madzia zabiera ze sobą na każdą wycieczkę pluszowego królika Lulusia, z którym nigdy się nie rozstaje, podobno on też bardzo lubi górskie wędrówki. Po drodze dzieci zbierają różnokolorowe kamienie, moczą nogi i budują tamy w górskich strumieniach. Odpoczywają na kocu na polankach, wycieczki z nimi trwają cały dzień. Z większych osiągnięć Magdy i Wojtka to zdobycie Babiej Góry trzy lata temu (Madzia miała niecałe pięć lat) oraz Dolina pięciu Stawów od Palenicy Białczańskiej przez malowniczą Dolinę Roztoki, z postojem nad wodospadem Wielka Siklawa. Z niższych górek – Sarnia Skała – z pięknym widokiem na Giewont, Nosal oraz Gęsia Szyja od Rusinowej Polany z zejściem przez Rówień Waksmudzką – gdzie spotkaliśmy po drodze, w szczycie sezonu tylko sześć innych osób. W ostatnim czasie doliny zaczęły się dzieciakom trochę nudzić, bo jest za płasko i zbyt dużo ludzi, więc zaczęliśmy chodzić razem po jaskiniach. Staramy się wybierać na trasę do jaskiń po godz. 17, tak żeby było jak najmniej turystów. Byliśmy już w Jaskini Raptawickiej, Mylnej i Smoczej Jamie. Jeździmy także na jednodniowe wycieczki w Tatry Słowackie. Najpiękniejszy szlak, na którym byliśmy całą rodziną to Rohackie Stawy, położone w malowniczym rejonie Tatr Zachodnich oraz Dolina Prosiecka i Kwaczańska w Górach Choczańskich. Obie doliny są przepięknie położone, występują tam skalne kaniony, liczne wodospady, mostki, drabinki, a w zabytkowych młynach na Obłazach atrakcja dla najmłodszych- stadko kózek, podkradające jedzenie z plecaków.
Z niecierpliwością czekamy na tegoroczny Zjazd Żółtowskich, ponieważ z dziećmi w Bieszczadach jeszcze nie byliśmy. Mamy nadzieję na ciekawą górską wycieczkę z dziadkiem Mariuszem, który jeszcze nigdy latem w górach z wnukami nie był.
ANNA BURDYNOWSKA