Tag: Nr 51

  • Amicis qualibet hora

    Tytułem mojego tekstu jest łacińska inskrypcja, którą przeczytałam nad portalem zamku w Baranowie Sandomierskim. W tłumaczeniu na język polski oznacza: Przyjaciołom sprzyja czas.

    Nie bez racji piszę pod tym właśnie hasłem. Zjazd w Księżych Młynach miał wyjątkową atmosferę, na którą składały się miłe spotkania, serdeczne rozmowy i poczucie wzajemnej bliskości. Plusem było to, że ośrodek, w którym się spotkaliśmy, położony jest w centrum Polski i wszystkim było niedaleko ( no, chyba że ktoś mieszka w Szczecinie albo w Suwałkach!). Poza tym Zjazd odbył się w dogodnym terminie. Nie był to jeszcze czas sesji egzaminacyjnej i nasi młodzi Żółtowscy – studenci, zjechali się bardzo licznie.

    Ja przybyłam wraz z moją ekipą (którą w tym roku stanowili mój syn Michał i pies Lesio) już w środę, mogłam więc witać przyjeżdżających Żółtowskich. Moja córka Ania dojechała następnego dnia z Warszawy, korzystając z gościnności Darka Borzewskiego (bardzo dziękuję).

    Żółtowscy, jak zwykle, zjechali z całej Polski, a także z państw ościennych i egzotycznych. Wiele razy zastanawiałam się nad tym fenomenem, że jakaś magiczna siła każe nam pakować walizki i corocznie, tradycyjnie w okolicach Bożego Ciała stawić się na nasze rodzinne spotkanie. Bo chociaż nie wszystkich nas łączą bliskie więzy krwi, nie waham się nazwać nas rodziną. Obchodzą nas nasze radości i smutki, potrafimy przeżywać czyjąś chorobę, cieszyć się z sukcesów i być gotowym na pomoc w każdej chwili. I wszystko to jest autentyczne, bez fałszu i zazdrości.

    Ośrodek położony w pięknym sosnowym lesie sprzyjał naszym spotkaniom i bliskości. Byliśmy jedynymi gośćmi, więc ciągle napotykaliśmy „swoich”.

    W czwartek wypełniliśmy program zjazdowy bardzo pracowicie. Przed południem Mariusz ze Sztumu zapewnił nam ucztę intelektualną, zapraszając pana doktora Macieja Rydla – wykładowcę na wydziale ekonomicznym Uniwersytetu Gdańskiego, którego pasją jest spisywanie historii polskich dworów i dworków. Jest wszak potomkiem poety Lucjana Rydla, którego wesele z Jadwigą Mikołajczykówną w podkrakowskich Bronowicach zainspirowało do napisania sztuki samego Stanisława Wyspiańskiego.

    Pan Maciej Rydel bardzo ciekawie opowiadał o polskich dworach oraz o tym, jak różny los spotkał te dawne ziemiańskie siedziby. Przybliżył nam historię położonej niedaleko Krakowa „Rydlówki”, a w dyskusję o dworach Żółtowskich w Wielkopolsce włączyliśmy się już bardzo czynnie. Pamiętamy dobrze wycieczkę zorganizowaną na jubileuszowym X Zjeździe w Zaniemyślu. Po prelekcji mieliśmy okazję kupić książkę napisaną przez pana doktora Macieja Rydla „Jam dwór polski” z dedykacją autora.

    Mnie szczególnie podobał się wykład pana doktora, ponieważ moim hobby jest poznawanie zamków, pałaców i dworów w Polsce. Moją pasję próbuję sprzedać uczniom – niektórzy już „połknęli bakcyla” i są dobrymi historykami.

    Po południu – największa atrakcja całego zjazdu, oglądanie kwiatowych dywanów w pobliskim Spycimierzu. Od 200 lat w tej jedynej miejscowości w Polsce, aby uczcić uroczystość Bożego Ciała, układa się na asfalcie wysypanym piaskiem wielobarwne kwiatowe mozaiki z żywych kwiatów. Dzieło wielu rąk jest niezwykle piękne i bardzo ulotne. Kobierce, do których ułożenia wykorzystuje się kwiaty polne, ogrodowe i szklarniowe, sprawiają, że wieś bardziej przypomina świat z bajki niż ten rzeczywisty.

    Od wielu już lat moim marzeniem było zobaczenie tych niezwykłych kwiatowych kompozycji, ale przecież w święto Bożego Ciała byłam każdego roku zupełnie gdzie indziej – tam, gdzie właśnie odbywał się Zjazd Rodu Żółtowskich.

    Późnym czwartkowym popołudniem odbywa się najważniejszy punkt zjazdu – wybory nowego zarządu i prezesa związku na kolejną czteroletnią kadencję.

    Zebranie prowadził Wojciech z Warszawy. Ustępujący prezes Rafał z Korycina przedstawił sprawozdanie z pracy swojej i zarządu, podziękował wszystkim członkom zarządu za pracę. Za wydawanie kwartalnika prezes szczególnie podziękował Bożenie Lipińskiej z Warszawy. Poza wydawaniem gazetki organizowane są zjazdy, działa strona internetowa, w każdej chwili związek jest gotów do podjęcia innych form pracy, czy różnych inicjatyw. Po sprawozdaniu skarbnika Jarka ze Skierniewic prezes poprosił o udzielenie przez członków związku absolutorium prezesowi i zarządowi. Absolutorium udzielono jednogłośnie. Również jednogłośnie, przez aklamację dokonano wyboru Rafała z Korycina na funkcję prezesa Związku Rodu Żółtowskich. Następnie padały z sali kandydatury do zarządu. Na następną kadencję wybrano nowy zarząd. Czwartkowy wieczór upłynął na rodzinnych spotkaniach, rozmowach i snuciu planów pracy nowego zarządu.

    W piątek tradycyjnie – wycieczka. Wacław zorganizował zwiedzanie Łodzi. Wszystko było „dopięte na ostatni guzik” – dobrej klasy autokar, kompetentna pani przewodnik i mnóstwo wrażeń ze zwiedzania miasta – ziemi obiecanej wielu narodów.

    Żartowano, że wycieczki robią się monotematyczne. W tym roku dominowała przyroda. Zwiedzaliśmy palmiarnię z pięknym ogrodem, oglądaliśmy niezwykłe rośliny przy willi Herbstów, spacerowaliśmy przez park Źródliska. W planie był jeszcze Ogród Botaniczny, ale biegnący nieubłaganie czas nie pozwolił nam zrealizować tego punktu naszej wyprawy.

    Niewątpliwie najciekawsze były tereny Księżego Młyna – XIX-wiecznego kompleksu stworzonego przez „króla bawełny” Karola Scheiblera. Był to na owe czasy bardzo nowoczesny zespół, na który składały się budynki przędzalni i tkalni, oddział mechaniczny i gazownia, osiedle robotniczych domów mieszkalnych, budynek straży pożarnej, szkoła i szpital. Również mieszkanie dla właścicieli piękna willa córki Scheiblera Matyldy i jej męża Edwarda Herbsta. Obecnie w willi mieści się muzeum XIX-wiecznych wnętrz pałacowych. Chociaż eksponaty nie pochodzą z tego domu, są jednak autentykami z epoki. „Księży Młyn” stanowił samodzielny, samowystarczalny organizm, zaspokajał wszystkie potrzeby mieszkańców. Jak piszą historycy: „Niektórzy całe życie tu przeżyli i nie byli w Łodzi”.

    W opuszczonym do niedawna budynku wre praca. Wszystkie pomieszczenia zostały wykupione i po remoncie zostaną przekazane do użytku jako modne ostatnio mieszkania – lofty.

    Nasza wycieczka dobiegła końca na jednej z najbardziej znanych ulic w Polsce – Piotrkowskiej, zwanej Pietryną. Podziwiamy piękno secesyjnych kamienic i posilamy się w licznych tutaj barach, restauracjach, pizzeriach. Każdy według swoich gustów i upodobań.

    Z „Księżego Młyna” wracamy do Księżych Młynów, a tam już czeka na nas uroczysta kolacja. Eleganckie panie i szarmanccy panowie – zasiadamy przy suto zastawionym stole. Jak zwykle program przewiduje tańce. Pod nieobecność zapalonego tancerza Mieczysława ze Szczecina królami parkietu, bezspornie, zostają Leszek ze Szczecina i Piotr z Sandomierza. Wszystkim dopisują humory, bawimy się świetnie, tańczymy, śpiewamy, rozmawiamy.

    Tego nam było trzeba po całym roku niewidzenia!

    Sobotni ranek wita nas piękną pogodą. Po śniadaniu udajemy się na mszę za rodzinę do pobliskiego Siedlątkowa – najmniejszej parafii w Polsce.

    Wacław z Łodzi, nasz rodowy „minister od intencji”, zbiera pospiesznie intencje mszalne, które wygłosi w trakcie modlitwy wiernych. Przemiły ksiądz Grzegorz Czaja nie tylko odprawia mszę, ale swoją osobowością sprawia, że wszyscy w niej współuczestniczymy. Opowiada nam historię kościoła i parafii i mimo że ze względu na położenie kościoła (poniżej poziomu sztucznego zbiornika wodnego) „proboszcz jest w ciągłej depresji” tryska optymizmem i humorem.

    Po mszy kilkoro z nas postanowiło przekonać się, czy w pobliskim Uniejowie na zamku można spotkać ducha pięknej Uniejki. Jak przystało na jedno z najstarszych miast polskich (prawa miejskie ok. 1290 roku) ma Uniejów swoją legendę.

    Dawno, dawno temu ukryto tu skrzynie pełne złota i srebra. Gdy zjawili się zbóje chcący wykraść skarb, piękna Uniejka podstępem wywiodła ich z miasta, oddając w ofierze życie. Nie spotkaliśmy wprawdzie białej damy ani nie odnaleźliśmy w trawie złotych monet z licem Uniejki, ale za to zwiedziliśmy wybudowany w połowie XIV wieku zamek, wdrapaliśmy się na wieżę, aby podziwiać piękną okolicę, a w restauracji zamkowej wypiliśmy wyborną kawę i zjedliśmy smaczne lody.

    Sobotnia kolacja jest niespodzianką. Przygotowano grill – pyszne kiełbaski, kaszankę i karkóweczkę. Biesiadujemy na całego, śpiewając przy tym stosowne do sytuacji piosenki. Młodzież tańczy przy dyskotekowych rytmach grającego „na żywo” zespołu. W tan idą też nieco starsi, nogi same rwą się do tańca. Rozmowy przy ognisku przeciągają się do późnych godzin nocnych.

    Jedną z wielu zalet zjazdu w Księżych Młynach było to, że mieliśmy bardzo dużo okazji do pogadania, a to jest dla nas wszystkich bardzo ważne po całym roku rozłąki i kiedy rozmawiamy tylko przez telefon.

    Niedzielny ranek to czas pożegnań. Nie chce nam się wyjeżdżać, ale cóż – tak szybko płynie czas wśród przyjaciół. Pozostaje nadzieja.

    Już za rok kolejny Zjazd Związku Rodu Żółtowskich!

    Bogusia z Białej

    P.S. Dziękuję serdecznie:
    – moim wspaniałym sąsiadom ze Zjazdu – cioci Danusi, wujkowi Leszkowi ze Szczecina, dzięki którym mój świat zawsze staje się lepszy,
    – Andrzejowi i Markowi z Warszawy za wskazówki, co koniecznie trzeba zwiedzić w okolicach Sandomierza,
    – Basi za podpowiedź co należy zobaczyć w Skierniewicach,
    – Piotrowi za miłe spotkanie w Czyżowie koło Sandomierza, kiedy byłam tam na wycieczce z moimi uczniami,
    – wszystkim, którzy telefonowali z życzeniami zdrowia.

  • Zawiadomienie

    Rafał Żółtowski z Korycina zawiadamia, że 24 marca 2008 roku został dziadkiem.
    W Chicago urodziła się Natalia Maria Żółtowski, córka Romualda i Lidii.

    Gratulacje Rodzicom i Dziadkowi składa Zarząd

  • Nowy Zarząd Związku Rodu Żółtowskich

    Rafał Żółtowski z Korycina Prezes Zarządu Związku Rodu Żółtowskich
    Rafał Żółtowski z Korycina Prezes Zarządu Związku Rodu Żółtowskich
    Mariusz Żółtowski ze Sztumu Zastępca Prezesa Zarządu Związku Rodu Żółtowskich
    Mariusz Żółtowski ze Sztumu Zastępca Prezesa Zarządu Związku Rodu Żółtowskich
    Jarosław Żółtowski ze Skierniewic członek Zarządu, skarbnik
    Jarosław Żółtowski ze Skierniewic członek Zarządu, skarbnik
    Maciej Żółtowski z Warszawy członek Zarządu, odpowiedzialny za stronę internetową
    Maciej Żółtowski z Warszawy członek Zarządu, odpowiedzialny za stronę internetową
    Bożena Lipińska z domu Żółtowska z Warszawy członek Zarządu, redaktor kwartalnika
    Bożena Lipińska z domu Żółtowska z Warszawy członek Zarządu, redaktor kwartalnika
    Natalia Żółtowska ze Skierniewic członek Zarządu, sekretarz
    Natalia Żółtowska ze Skierniewic członek Zarządu, sekretarz
    Mieczysław Żółtowski ze Szczecina członek Zarządu
    Mieczysław Żółtowski ze Szczecina członek Zarządu
    Bogumiła Żółtowska z Białej członek Zarządu
    Bogumiła Żółtowska z Białej członek Zarządu
    Malwina Żywiecka z domu Żółtowska z Wrocławia i Michał Żółtowski z Białej członkowie Zarządu
    Malwina Żywiecka z domu Żółtowska z Wrocławia i Michał Żółtowski z Białej członkowie Zarządu
    Tomasz Żółtowski z Korycina członek Zarządu
    Tomasz Żółtowski z Korycina członek Zarządu
    Wacław Żółtowski z Łodzi członek Zarządu
    Wacław Żółtowski z Łodzi członek Zarządu
    Kalina Nowacka z domu Żółtowska z Torunia członek Zarządu
    Kalina Nowacka z domu Żółtowska z Torunia członek Zarządu
     Stefan Żółtowski z Warszawy członek Zarządu
    Stefan Żółtowski z Warszawy członek Zarządu
  • Bóg obdarzył mego syna talentem


    Wspomnienia

    Koncert Karola – 2005r.
    Koncert Karola – 2005r.

    Karolek już w żłobku, a potem w przedszkolu chętnie śpiewał, tańczył, recytował wierszyki. Dzieci wychowywałam sama. Byliśmy z mężem pracownikami budownictwa, ale nastał czas, gdy zaczęto likwidować przedsiębiorstwa. W Biurze Projektów (gdzie pracowałam) z sześciu pracowni została jedna. Wszystko doprowadzono do upadku i sprzedano. Zostaliśmy z mężem bezrobotni. Mój mąż Kazik zdecydował się w tej sytuacji na wyjazd za granicę w poszukiwaniu pracy, wyjechał „za chlebem”.

    Bałam się, czy podołam obowiązkom. Działka ogrodnicza prawie sześć arów, oddalona od bloku, gdzie mieszkamy, 11 km, dwoje małych dzieci: Milenka – nasza starsza córka – 9 lat i Karolek 5. Wesołość Karolka sprawiała, że optymistycznie patrzyliśmy w przyszłość – przy nim zapominało się o zmartwieniach. Milenka uczyła się bardzo dobrze, był to również powód do radości.

    Karolka przygoda z muzyką rozpoczęła się w wieku ośmiu lat. Pod koniec roku szkolnego 1993/94 w pierwszej klasie Szkoły Podstawowej pani od muzyki zaproponowała, by zapisać go do Szkoły Muzycznej. Z powodu nadmiaru obowiązków odłożyłam tę sprawę. Jednak Karol nie ustępował, nalegał, był uparty. Zadzwoniłam więc do sekretariatu i usłyszałam, że egzamin jest następnego dnia. Tak więc Karolek poszedł na egzamin nieprzygotowany, zestresowany. Milenka też przyszła na egzamin. Chciała zdawać do klasy fortepianu, lecz komisja nie dopuściła jej do egzaminu, ponieważ była już za duża (miała 12 lat). Komisja zaproponowała jej naukę gry na gitarze. Dzieciom niestety zabrakło kilku punktów – nie zostali przyjęci do szkoły, ale zaproponowano im kurs muzykowania. Kurs miał na celu zdobycie podstawowych umiejętności gry na instrumencie. Milenka uczyła się więc gry na gitarze, a Karol na akordeonie.

    Wkrótce Karol jako jedyny z klasy akordeonu wystąpił na koncercie z uczniami ze Szkoły Muzycznej. Byłyśmy z Milenką dumne z niego, ucałowałam jego „zdolne” paluszki.

    W maju 1995 roku przystąpił ponownie do egzaminu i został przyjęty do Szkoły Muzycznej. Profesor Karola Andrzej Kwas, który uczył go na kursie muzykowania, powiedział, że komisja egzaminacyjna była zachwycona, jak to określiła, „wybitnie zdolnym chłopcem”.

    Pan Bóg obdarzył go talentem muzycznym, a my rodzice postanowiliśmy rozwijać jego zdolności. Kupiliśmy akordeon, najpierw używany, pomyślałam bowiem, że może to tylko słomiany zapał, może nie będzie chciał grać. Nowy akordeon był dużo droższy. Karolek zdawał sobie sprawę, że czeka go ciężka praca, że codziennie będzie musiał ćwiczyć co najmniej trzy godziny, że trzeba być systematycznym, mieć silną wolę i dużo samozaparcia.

    Karolek chętnie ćwiczył. Sam pamiętał, nie musiałam mu przypominać, brał instrument i mówił: „Chodź, mój kochany, na kolanka” i ćwiczył. Latem po szkole koledzy grali w piłkę, jeździli na rowerach, a Karolek ćwiczył swoje sonaty, menuety, etiudy i przy pianinie kształcenie słuchu. Kupiliśmy nowe pianino (jako obowiązkowy przedmiot do każdego instrumentu musi być pianino). Kiedy Karol ćwiczył na pianinie, to dzieci pod balkonem tańczyły. Wtedy wynosiłam przed blok krzesło i akordeon, a on grał. To była pierwsza publiczność Karolka.

    Tak więc Karol został uczniem Państwowej Szkoły Muzycznej I stopnia im. Fryderyka Chopina w Olsztynie w klasie akordeonu. Profesor Kwas już go nie puścił, prowadził go przez cały I stopień, to znaczy sześć lat i rok kursu muzykowania. W pierwszej klasie Karol „przeskoczył jeden rok” i poszedł od razu do trzeciej klasy. W latach 1996-1998 uczęszczali z Milenką do Centrum Tańca. Szkoła zakończyła się dyplomami za uczestnictwo z wyróżnieniem w kursie tańca, w kategorii brąz, srebro i złoto.

    W 1993 roku zrobiłam prawo jazdy i kupiliśmy nowego „malucha”. Rano wiozłam Karolka do Szkoły Podstawowej, potem jechałam na działkę, a przed wieczorem po jego lekcjach, wracając z działki, zabierałam Karolka. Gdy był w Gimnazjum kupiliśmy mu skuterek, więc jeździł do szkoły już sam. Z czasem zamienił skuter na motor Kavasaki, który kupił za swoje pieniądze (ma go do dziś). Kiedy miał mniej lekcji w Szkole Muzycznej, przyjeżdżali z Milenką po szkole na rowerach z tornistrami do mnie na działkę. Tu odrabiali lekcje, potem robiliśmy grilla. Karol wszędzie słyszał muzykę. Śpiew ptaków, rechot żab, spadające krople deszczu, dzwoniące o parapet, zamieniały się w piękną muzykę.

    W Szkole Podstawowej, a potem w Gimnazjum i Liceum Ogólnokształcące uczył się jednocześnie w dwóch szkołach w systemie dziennym. Syn profesora Oskar jest rówieśnikiem Karola. Urodził się jeden dzień wcześniej w tym samym szpitalu. Matka Oskara pracowała wtedy w Filharmonii Olsztyńskiej. Ona, wychodząc do domu ze szpitala, pożegnała się ze mną i powiedziała, że w życiu na pewno się spotkamy. Okazało się, że Oskar grał na skrzypcach – i tak obaj chłopcy się zaprzyjaźnili.

    Co pół roku uczniowie grają przed komisją, która ocenia ucznia, i profesor prowadzący wystawia wspólną ocenę. Często na egzamin uczniów przyjeżdżał rektor z jakiejś Akademii Muzycznej w Polsce w poszukiwaniu najzdolniejszych muzyków. Przed egzaminami były koncerty dla rodziny, przyjaciół, tak zwany popis. Bardzo przeżywałam każdy egzamin syna. Kiedy Karol był starszy, nie chodziłam na egzaminy ani na popisy.

    Kiedyś Karol wystąpił w restauracji Staromiejska w Olsztynie. Był to popis klasy fortepianu i organów mgr. Jarosława Ciecierskiego. Syn prosił, bym nie przychodziła. Ale zamówiłam wcześniej stolik w restauracji w takim miejscu, żeby mnie nie widział. Kiedy Karol uderzył w klawisze, ja po cichutku weszłam na salę, a kiedy kłaniał się publiczności, zrobiłam mu zdjęcie. I wtedy mnie zobaczył. Podszedł do mnie i powiedział: „Mamo, jak dobrze, że jesteś”.

    Karol jest uzdolniony także plastycznie. Wszystkie jego prace ręczne w Szkole Podstawowej (rysunki czy np. palmy) były wyróżniane. Znajdowały się na wystawie. Zabrakło czasu na kształcenie tych zdolności. Karol interesuje się nie tylko muzyką i tańcem, uwielbia także motory i samochody.

    Chcąc dostać się do Liceum Ogólnokształcącego, w ostatniej klasie Gimnazjum wziął urlop roczny ze Szkoły Muzycznej. Musiał przystąpić do egzaminu ponownie, ale przez rok ćwiczył w domu: dostał cały program do przerobienia już bez kierownictwa profesora.

    Profesor Tomasz
Michalak oraz Karol z rodzicami. Recital dyplomowy - 2007r.
    Profesor Tomasz Michalak oraz Karol z rodzicami. Recital dyplomowy – 2007r.

    W II stopniu edukacją Karola zajął się mgr Tomasz Michalak, muzyk, młody człowiek. To był Wydział instrumentalny, sekcja instrumentów klawiszowych – również 6-letni cykl nauczania. Karol lubił swojego profesora, świetnie się rozumieli, profesor po lekcjach opowiadał mu o swoich koncertach w USA. Przysłał mu też nagraną swoją płytę. Karolowi potrzebny był ojciec na co dzień, do profesora mógł się zwracać ze wszystkim jak do ojca.

    Olsztyńska Szkoła Muzyczna ma wysoki poziom nauczania, więc nie wszyscy koledzy podołali obowiązkom. Do dyplomu z klasy akordeonu doszły tylko dwie osoby: Karol i jego koleżanka.

    W jego życiu były też chwile zwątpienia, załamania, zwłaszcza przed maturą. Liceum profilowane, cztery przedmioty rozszerzone: biologia, chemia, geografia i fizyka. W Szkole Muzycznej przygotowanie się do dyplomu, zaliczanie wszystkich przedmiotów z 12 lat.

    Karol wracał wieczorem do domu zmęczony (czasem o 23:00). W Filharmonii odbywały się koncerty, uczniowie mieli obowiązek na nich być, w dodatku nagrywali płyty „Oratorium do Bożego Miłosierdzia” do słów siostry Faustyny Kowalskiej. Kompozytor Zbigniew Małkowicz z zespołem Lumen. Prosiłam Karolka, żeby modlił się do Ducha Świętego o oświecenie umysłu, widziałam jak brał krzyż, który otrzymał podczas Sakramentu Bierzmowania. Często, kiedy nie mógł zostać na Mszy Świętej, wstępował do kościoła znajdującego się obok jego szkoły przed lekcjami albo przed egzaminem.

    Modliłam się, prosiłam Boga, żeby wytrzymał, a potem dziękowałam za każdy zdany egzamin.

    Jego profesor mówił, że Pan Bóg obdarzył go talentem i będzie od niego więcej wymagał niż od innych. Chodziło o słuch absolutny, nie wszyscy muzycy go mają. „Bądź silny, Karol, dasz sobie radę, nie rezygnuj!”. Karol schudł, zbladł, uczył, się, ćwiczył, zawziął się, powtarzał „nie poddam się, ja jestem Żółtowski”. Maturę w Liceum zdał, ale jeszcze został mu rok dłużej Szkoły Muzycznej.

    Karol został dowartościowany na Zjeździe Rodzinnym w Popowie Kościelnym. W Zamościu podniósł się na duchu. Wszyscy Żółtowscy przyszli na jego koncert. Dziękuję Wam za to. Szczególnie chcę podziękować Rafałowi z Korycina za świetne wyczucie sytuacji. Mam na myśli ten „koszyczek”, tu nie chodzi o pieniądze, ale o fakt. A także Bożence z Ursusa za modlitwę różańcową. Odczuł, że się nim ktoś interesuje, że nie jest nam obojętny. Dziękuję Wam za okazanie mu sympatii. To wszystko sprawiło, że podniósł się z upadku i ma ambicje uczyć się dalej muzyki.

    Będąc w klasie maturalnej w Liceum, w Szkole Muzycznej do skończenia zostały mu dwa lata, brał prywatne lekcje z kształcenia słuchu i harmonii. Profesor obiecał, że przez dwa lata spokojnie przygotuje go na studia.

    W szkole odkryli u niego jeszcze jeden talent – połączenie muzyki z elektroniką. Karol za pieniądze zarobione w Niemczech kupił głośniki – 7 sztuk, amplituner i wszystko co było potrzebne, żeby urządzić małe studio. Kupował magazyny muzyczne i zagłębiał się w to wszystko. Tu widział swoją przyszłość. Był ciekaw, czego wymagają na studiach, żeby za rok zdawać. Złożył dokumenty i pojechał do Katowic na egzamin. Złożył, świadectwo maturalne do ukończenia Szkoły Muzycznej – został mu rok.

    Było około 170 podań, a przyjęli tylko osiem osób. Wkrótce otrzymaliśmy list z uczelni z zawiadomieniem, że został przyjęty na studia. Radość niesamowita. Akademia Muzyczna im. Karola Szymanowskiego w Katowicach, Wydział Kompozycji Interpretacji, Edukacji i Jazzu. Kierunek jazz i muzyka estradowa, specjalność: realizacja nagłośnienia. Na roku studiuje z nim syn Stanisława Sojki Antoni z Warszawy. Karol ma praktykę w Radio Katowice, w telewizji, gra w uczelnianym zespole „Bigbend”.

    W 2007 roku w maju zagrał recital dyplomowy, skończył Szkołę Muzyczną I i II stopnia i dostał się na wymarzony kierunek studiów muzycznych.

    Wszyscy przyczyniliśmy się do tego, że nie zrezygnował ze szkoły, wspieraliśmy go w trudnych chwilach, okazaliśmy mu serce i miłość. To Pan Bóg daje mu moc. W ubiegłym roku na uczelni z języka angielskiego mieli studenci przygotować „na opłatek” kolędy angielskie i przywieźć swoje instrumenty. Wokalista z Warszawy słyszał, jak Karol gra na akordeonie i zaproponował nagranie płyty z jego zespołem. Karol koncertował między innymi w Klubie Jazzowym w Warszawie, na Dzień Dziecka w parku im. Sowińskiego w Warszawie na Woli, na urodziny Stanisława Sojki w Giżycku, na II Festiwalu Jazzowym w Katowicach.

    Byliśmy bezrobotni ale dzięki łasce Bożej i swojej pracowitości wyszliśmy z biedy, znalazły się pieniądze na instrumenty muzyczne, dodatkowe lekcje dla dzieci i jeszcze na budowę domu.

    Karol wyjechał na studia do Katowic, nie ma mi kto grać, zostałam sama. Jest mi smutno, przeważnie w długie zimowe wieczory. Było nas czworo, teraz każdy jest gdzie indziej. Ale już niedługo wiosna, rozpocznie się praca na działce. Przy domku choć jeszcze nie wykończony, też mam warzywa i kwiaty. No i nasze rodzinne spotkanie z Wami Kochani, już nie mogę się doczekać.

    To z Radia Maryja w 2000 roku dowiedziałam się, że delegacja z Rodu Żółtowskich jest u Ojca Świętego. Przebieg spotkania relacjonował ojciec Piotr Andrukiewicz i mówił, że w procesji z darami idzie Ród Żółtowskich. Bardzo zapragnęłam Was wszystkich poznać. Kilka lat wstecz moja mama mówiła mi, że w mojej byłej parafii w Szreńsku był student i pytał o Żółtowskich, szukał dokumentów. Teraz wiem, że był to śp. Michał z Łodzi.

    Moje marzenia się spełniły, kiedy wieczorem 13 lutego 2002 roku w środę popielcową zadzwonił telefon. W słuchawce usłyszałam męski głos, przedstawił się Rafał Żółtowski z Korycina z informacją o XI Zjeździe Rodu Żółtowskich w Pobierowie.

    Przyjechaliśmy do Pobierowa i odtąd już jesteśmy z Wami.

    Lonia Żółtowska z Olsztyna

  • Narzucanie się z Chrystusem godzi w chrześcijaństwo


    Od Autora

    To zdanie chcę uczynić mottem tego cyklu i skierować je do duchowieństwa jako polemikę z atmosferą towarzyszącą książce „Przekroczyć próg nadziei”.

    Na wstępie chcę oświadczyć, że nie przeczytałem tej książki, choć moje doświadczenia z Kościołem pozwalają na domysł jej treści. Nie sięgnąłem po nią z dwóch powodów: żeby nie być pod wpływem jej treści i żeby nie oceniać. Chcę podejść do sprawy jako człowiek wolny, wyzbyty żądzy narzucania czegokolwiek.

    Formuła cyklu oparta jest na schemacie: pytanie – odpowiedź.

    Pytania mają swoje źródło w moim doświadczeniu rzeczywistości, w centrum której zawsze stawiam drugiego człowieka, odpowiedzi zaś są odczytywaniem przeze mnie treści, jaką niesie ze sobą każdy człowiek, a która za fundamenty zawsze przyjmuje dobro.

    Nie spotkałem bowiem człowieka, który chciałby dla siebie źle. Nawet popełniając samobójstwo, człowiek czyni to dla swojego dobra, bo chce w ten sposób uwolnić się od zła, którym najczęściej jest drugi człowiek.

    W tym właśnie miejscu warto zatrzymać się i przeanalizować pojęcie „nadzieja”.

    Papież w tytule swojej książki stwierdza, że człowiek powinien przekroczyć próg nadziei, czyli nadzieja jest czymś, ku czemu człowiek podąża. Rzeczywistość pokazuje nam, jak wielu nie odnalazło tej drogi i odebrało sobie życie. Uważam, że to my jesteśmy nadzieją i gdyby wszyscy spoglądali na siebie przez pryzmat tego, czego moglibyśmy dokonać wspólnie, nikt nie pozbawiłby się życia, ale zacząłby szukać drogi spełnienia siebie, trzymając kogoś za rękę.

    Jestem przekonany, że trzeba kontynuować proces stawania się przez ciągłe zadawanie sobie pytania – dlaczego? Jest to najstarsze pytanie w dziejach rozwoju myśli ludzkiej i ono choć jest niezmienne, to prowokuje do poszukiwań wciąż nowych odpowiedzi. Żadna z poniższych odpowiedzi nie jest lekarstwem na życie, ale może stać się bodźcem do kreowania siebie we wciąż zmieniającej się rzeczywistości. Ja już uwierzyłem w to, że mam moc kreowania, czyli tworzenia i nie podchodzę do ABSOLUTU (BOGA) jak do „dobrego wujka”, który za mnie wszystko zrobi. Ja mam moc i pragnę zarazić wszystkich moją wiarą w człowieka, który jako jedyna istota obleczona jest w przejawy doskonałości. Każdy z nas w głębi swojego ducha spragniony jest RAJU, to on prowokował i prowokuje wielu. Tak więc przestańmy o nim mówić, a zacznijmy go tworzyć. Jestem przekonany, że każdy z nas jest częścią tego Raju, wystarczy znaleźć sposób, aby go uzewnętrznić.

    Na koniec chciałbym podkreślić najistotniejszą rzecz: we wszystkich odpowiedziach na postawione tu pytania jestem JA.

    Tadeusz Żółtowski

    Anno Domini 2007.12.16, Łódź

  • 1. Czy Bóg istnieje?

    Wszystko, ku czemuś zmierza: wszechświat rozszerza się ku nieskończoności, zima zmierza ku wiośnie, wiosna ku latu, lato ku jesieni, jesień ku zimie. Wschodzące słońce podąża ku zachodowi. Rośliny budzą się w ciemności, aby rozkwitnąć w promieniach słońca, do którego z całą swoją energią wyciągają liściaste ramiona. Ptaki wędrowne przemierzają tysiące kilometrów, aby trafić do tego samego gniazda, które wcześniej opuściły. I tak już trwa od zawsze. Człowiek w swojej złożoności nie odstępuje od praw, które rządzą przyrodą. Rodzi się jako niemowlę i podąża ku piersi matki. Jako przedszkolak zmierza ku bajkowej krainie, w której wszystko mieni się kolorami tęczy. Pierwsze kroki w szkole to pogoń za zaspokojeniem ciekawości świata. Okres dojrzewania to nieogarnięta żądza wejścia w lustrzane odbicie, w którym, jak jesteśmy przekonani, jest źródło informacji o nas samych. Pierwsza miłość to wędrówka do rajskiego ogrodu, by posmakować owoców dawania i przyjmowania. Dojrzałość jest kończącą się krzyżówką, w której nieustannie zmieniają się znaczenia haseł, a my szukamy do nich klucza. Starość jest ciągłym poszukiwaniem ludzi, których obecność jest szczęściem chwili przekroczenia progu nowego życia.

    Budząc się każdego dnia, zaczynam szukać, ale nie dlatego, że nie mogę znaleźć, tylko dlatego, że jestem w centrum nowego dnia, a chcąc być ze wszystkim na bieżąco, na nowo otwieram oczy, by znaleźć to, co ten nowy dzień mi daje. Dlatego nie stawiam sobie wprost pytania: czy Bóg istnieje? Bo on jest w każdym dniu, który przeżywam, w każdej informacji, którą zasłyszę, w każdym człowieku, którego zobaczę, w każdej rozmowie, którą prowadzę. Jeżeli postawię wprost pytanie; czy istnieje Bóg?, to jest na nie tylko jedna odpowiedź: TAK.

    W tym pytaniu używam pojęcia „Bóg”, każdy człowiek na ziemi używa tego pojęcia: wierzący – „jest Bóg”, niewierzący – „nie ma Boga”. Zauważmy, że jeżeli mówimy o czymś, to tylko dlatego, że to coś istnieje. Twierdzę jednak, że jest to kiepski dowód, zbyt wiele przynosi rozczarowań. Ale chyba najprościej jest sprowadzić problem do poziomu pojęcia. W takiej sytuacji zawsze znajdziemy usprawiedliwienie, bo w zanadrzu zawsze mamy „coś”, czym możemy się zasłonić, wykręcić, wytłumaczyć i tam, gdzie byliśmy, zostawiamy morze łez. Zatem jak sobie z tym poradzić? Ja osobiście przestaję pytać, czy Bóg istnieje, bo doszedłem do przekonania, że sam, zamiast dojść do konkretnej odpowiedzi, doprowadzę się do wyizolowania siebie ze społeczeństwa i wkroczę w ciemność obłędu. Wyszedłem z tym na zewnątrz, zadając innym dwa pytania:
    – czy chcesz kochać?
    – czy chcesz być kochanym?

    Jeżeli usłyszę odpowiedź twierdzącą, zamykam oczy i w ciszy mojego wewnętrznego „ja” wypowiadam życiodajne: JESTEŚ!

    Tadeusz Żółtowski z Łodzi

  • 2. Dlaczego istnieje zło?

    Nauka twierdzi, że człowiek wykorzystuje tylko od 3 do 6 procent potencjału mózgu. Co dzieje się z resztą tego potencjału? Otóż uważam, że ta reszta jest energią, która obraca się przeciwko samemu człowiekowi, to jest to zło, o którym mowa w pytaniu. Uprzedzając następne pytanie, chcę od razu odpowiedzieć, że Bóg nie ma nic wspólnego z tym złem. Trzeba sobie wprost powiedzieć, że sami sobie jesteśmy winni.

    Bóg dał nam rozum, na który składa się 99,9 procent potencjału mózgu, oraz wolną wolę, czyli możliwość sterowania tym potencjałem w skali od 0 do 99,9 procent. Dlaczego zatem stoimy w miejscu z procesem doskonalenia osoby ludzkiej, a tolerujemy panoszenie się zła, które wyniszcza? Sądzę, że kieruje nami strach przed odkrywaniem tajemnicy wszechświata, już zawczasu boimy się spotkania z istotami pozaziemskimi, których istnienia jeszcze nikt nie udowodnił. Zamykamy się w twierdzeniu hipotez, które zwiększają tylko lęk, a przecież każdy z nas jest powołany do radości, do życia w wolności. Jesteśmy obdarowani ogromnymi możliwościami. Przecież każdy z nas w marzeniach buduje swoje imperium, które ma się opierać na kochającej żonie czy kochającym mężu, wspaniałych dzieciach, z których jesteśmy dumni, pięknym domu, który zespala rodzinę, na dobrej pracy, dzięki której rodzina jest w stanie budować harmonię.

    Jak wyjść z marzeń do świata realiów?

    Ja odrzuciłem już wszystkie stereotypy, których twórcami byli lub są ludzie patrzący na świat oczami zdobywcy, u których wyznacznikiem sensowności jest ilość trofeów (ilość członków partii czy wiernych w Kościele).

    Otworzyłem wszystkie furtki niewiedzy i całą energię kieruję na proces poznawania wszystkiego, co daje mi poczucie bezpieczeństwa. Oddałem się w „niewolę” mądrości, która pozwoli mi zwiększyć okres korzystania z potencjału mózgu, aby w końcu dojść do doskonałości.

    Dla mnie złem jest niewiedza, która kryje się pod płaszczykiem lęku i tylko od nas zależy, co z tym fantem zrobimy.

    Tadeusz Żółtowski z Łodzi

  • Jestem Teściową

    Jakie to wspaniałe uczucie. I nie rozumiem, kto tworzy te wszystkie, mało śmieszne dowcipy o teściowych.

    12 kwietnia 2008 roku w urokliwym kościółku w Łęgu Probostwie nasz syn
    Marcin Żółtowski poślubił Kamilę Jankowską.

    mloda_para_4

    Państwo młodzi byli bardzo piękni i bardzo przejęci. Świadkami uroczystości byli: siostra panny młodej Jagoda i brat pana młodego Michał, który w pięknych słowach powitał Kamilę w rodzinie Żółtowskich.

    mloda_para_2

    Dedykuję moim kochanym Kamili i Marcinowi najpiękniejszy utwór, jaki powstał. Niech będzie dla nich drogowskazem na ich wspólną drogę życia.

    Hymn o miłości

    „Gdybym mówił językami ludzi i aniołów, a miłości bym nie miał, stałbym się jak miedź brzęcząca albo cymbał brzmiący. Gdybym też miał dar prorokowania i znał wszystkie tajemnice, i posiadał wszelką wiedzę, i wszelką miarę, tak iżbym góry przenosił, a miłości bym nie miał, byłbym niczym. I gdybym rozdał na jałmużnę całą majętność moją, a ciało wystawił na spalenie, lecz miłości bym nie miał, nic bym nie zyskał. Miłość cierpliwa jest, łaskawa jest. Miłość nie zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi się pychą; nie dopuszcza się bezwstydu, nie szuka swego, nie unosi się gniewem, nie pamięta złego; nie cieszy się z niesprawiedliwości, lecz współweseli się z prawdą. Wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję, wszystko przetrzyma. Miłość nigdy nie ustaje…”

    (z I listu św. Pawła do Koryntian)

    Bogusia z Białej

    Młodej Parze życzymy, aby miłość, radość i szczęście towarzyszyły Wam przez całe wspólne życie – Zarząd Związku

  • Indie


    Wojaże Żółtowskich

    Samolotem z Warszawy przez Moskwę dolecieliśmy do Delhi w późnych godzinach nocnych.

    Po odprawie celnej ku naszemu ogromnemu zdziwieniu wycieczkę przywitał organizator Jahangir Mangalia w stroju narodowym, ze swoją ekipą, która przez okres całego pobytu w Indiach (od 4 do 15 marca 2007) opiekowała się nami. Jahangir 33-letni lekarz, który ukończył studia medyczne w Polsce, zrobił na nas bardzo dobre wrażenie. Przystojny o ciemnej karnacji i miłej powierzchowności, dowcipny, bardzo dobrze mówiący po polsku.

    Założono nam na szyję pachnące wianki z czerwonych róż oraz namalowano na czole czerwone kropki. Klimatyzowanym autokarem dojechaliśmy do luksusowego hotelu. W autokarze otrzymaliśmy koperty z pięćdziesięcioma rupiami przeznaczonymi dla boyów hotelowych za wniesienie bagaży (w Indiach nigdy nie dźwigałem bagażu).

    Po krótkim odpoczynku i dość oryginalnym hinduskim śniadaniu wyruszyliśmy zwiedzać Delhi i okolice. Autokar obsługiwany był przez dwóch kierowców oraz dwóch „krawaciarzy”, którzy mieli za zadanie częstowanie nas whisky, piwem i wodą. Wszystkie napoje były doskonale schłodzone. Temperatura w Delhi 30°C. Jahangir w autokarze oraz przez cały pobyt (oprócz zwiedzania zabytkowych miejsc) opowiadał nam o historii, religiach, zwyczajach i obyczajach panujących w Indiach.

    Zwiedzamy pałac prezydencki i premiera, podążamy drogą królewską. Zwiedzamy miejsce kremacji i mauzoleum Mahatmy Gandhiego oraz świątynię sikhijską Gurudwara, meczet Dżama Maszid i minaret. Wszystkie te obiekty oglądamy chodząc boso. W starym Delhi obowiązkowa jazda rikszami. Ulica szeroka, zatłoczona, hałaśliwa, pokrzykiwania rikszarzy, chodzące i leżące święte krowy, które są najważniejsze. Przy wymijaniu obowiązkowe użycie klaksonu. W Delhi jest między innymi świątynia zbudowana z białego marmuru w kształcie kwiatu lotosu, która miała być świątynią łączącą wszystkie religie świata.

    Agra - Taj Mahal
    Agra – Taj Mahal
    Opuszczone miasto Fatehpur Sikri
    Opuszczone miasto Fatehpur Sikri

    Po obiadokolacji i integracyjnym spotkaniu przy basenie oraz nocnym odpoczynku rano wyruszamy do Agry, zwiedzać zaliczany do siódmego cudu świata Taj Mahal. Mauzoleum z białego marmuru budowane ponad dwadzieścia dwa lata. Jest to urzekający pomnik miłości dla żony Szahdżahana – Mumtaz Mahal, która zmarła przy porodzie czternastego dziecka. Obok mauzoleum zwiedzamy Czerwony Fort, przez lata służący jako koszary.

    Po pobycie w Agrze jedziemy do Jaipuru. Po drodze zwiedzamy Fatehpur Sikri (wymarłe miasto wielkich mogołów), które zostało wybudowane przez Akbara Wielkiego. Miasto nie przetrwało z powodu braku wody. Tutaj zwiedzamy niewiarygodnie wielki meczet Iama Masjid (konieczne okrycie głowy, ramion i boso). Zawiązujemy (modlitwa) czerwoną nitkę za pomyślność i szczęście na ażurowym oknie z marmuru.

    Następnie zwiedzamy obserwatorium astronomiczne Dżantar Mantar z 1700 roku władcy Dżaj Singha II z największym na świecie zegarem słonecznym (dokładność do dwóch sekund).

    Zauroczył nas Pałac Wiatrów z czerwonego piaskowca. Tutaj po raz pierwszy widzimy zaklinaczy węży, kobry sennie unoszą głowy na dźwięk fletu. Jak nam powiedział Jahangir, mają one usunięte zęby jadowe, dlatego pokusiłem się pogłaskać niejadowitą bestię by pochwalić się teraz tym „bohaterskim” wyczynem.

    Jaipur to niewielkie jak na Indie 3-milionowe miasto, w którym przebywamy przez trzy dni. Tutaj w hotelu mogliśmy oddać swoją garderobę do prania. Po kilku godzinach oddano ją nam wypraną i wyprasowaną.

    Kolejnym etapem podróży jest Mathura, miejsce narodzin Harry Kriszny. Miasto bardzo biedne, a na chodnikach i gzymsach domów pełno wrzeszczących małp. Miasto leży nad świętą rzeką, po której mamy spływ łódkami. Do tej rzeki rozsypywane są prochy zmarłych.

    W Bikanerze przed hotelem ustawione w szpalerze czekały na nas pięknie udekorowane słonie, na których (po wejściu na grzbiet po drabinkach) wyruszyliśmy na wycieczkę. Zanim wdrapaliśmy się na słonie każdemu z nas słoń trąbą zawieszał wianek z kwiatów na szyję. Mnie słoń nie chciał założyć wianka, gdyż na głowie miałem czapkę, ale po jej zdjęciu zostałem jednak udekorowany.

    W Bikanerze zostajemy przyjęci w prywatnym domu rodziców Jahangira oraz w domu jego siostry, której mężem jest lekarz. Poczęstowano nas smakołykami hinduskimi i bardzo smaczną herbatą z mlekiem i kardamonem. Zwiedzamy wytwórnię jedwabnych dywanów. Kto chciał, mógł zrobić zakupy. W sklepie z wyrobami jedwabnymi panie kupowały sari, szale, a ja bardzo skromnie tylko jedwabny krawat. Kto miał pieniądze i ochotę, mógł na miarę kupić garnitur.

    Pod Bikanerem zwiedzamy stadninę wielbłądów. Degustujemy mleko i przetwory wielbłądzie. Spróbowałem lodów – bardzo mi smakowały.

    Następnego dnia wyruszamy na pustynię na wielbłądach. Wsiadanie i ruszanie było ryzykowne. Na pustyni podczas popasu grała nam „orkiestra” i ku naszemu zdziwieniu grajkowie zagrali polską melodię „Szła dzieweczka do laseczka”. Krawaciarze polewali nam trunki, dzięki czemu pomimo burzy z piorunami powrót w strugach deszczu był całkiem przyjemny.

    Następnego dnia Jahangir każdemu wręczył tubylczą gazetę ze zdjęciami z naszej wyprawy na pustynię z dość pokaźnym opisem wycieczki z listą uczestników. Ja nazywam się tam ZLTOWSKI M.

    W Bikanerze na bryczkach zwiedzamy hacele – są to opuszczone przez bogaczy domostwa-pałace z czasów prosperity handlu jedwabiem. Najbardziej oryginalną i dla niektórych odrażającą ciekawostką jest wizyta w świątyni szczurów – my obowiązkowo boso. Widzimy mnóstwo „świętych” leniwie poruszających się szczurów. Według hinduskiej legendy są to ich potomkowie wcieleni w gryzonie do których się modlą.

    W Mandawie mieszkamy w zespole pałacowym przerobionym na hotel. W jednym z hoteli zostaliśmy zaproszeni na dwa wesela. Była to dla nas bardzo oryginalna uroczystość bogatych tubylców. Część uroczystości oglądaliśmy na telebimach. Uczestnicy naszej wycieczki złożyli życzenia nowożeńcom. Panna młoda ubrana była w czerwone sari i obwieszona mnóstwem biżuterii. Pan młody w turbanie w uroczystym białym stroju. Na ślub pan młody przyjechał na białym koniu.

    Jahangir zafundował nam także seans w kinie. Dla Hindusów kino jest jak świątynia i przychodzą tu całymi rodzinami. Poczekalnia urządzona jest z przepychem; dywany, kwiaty, żyrandole, rzeźby i malowidła na ścianach. Film trwał trzy godziny, był zrozumiały dla nas.

    Indie są krajem kastowym, brak ewidencji ludności, nie ma obowiązku uczęszczania do szkoły. Mnóstwo żebrzących i handlujących dzieci. Wielorodność religii. Głównymi bóstwami są: Kriszna, Wisznu i Sziwa. Indie podzielone są na stany. My zwiedzaliśmy Radżasthan w północnych Indiach. Wyżywienie głównie wegetariańskie. Na śniadanie i obiadokolacje obowiązkowo stół szwedzki z indyjskimi potrawami. Przez 12 dni na śniadanie jadłem tylko omlety. Inne potrawy mi nie smakowały.

    Mieczysław Żółtowski ze Szczecina