Skrzynka pamięci
Z opowiadań Mamy i Sióstr wiem, że w czasie wojny Ojciec wstąpił do Armii Krajowej i działał na terenie okręgu płockiego. Niewiele się w domu mówiło na temat akcji, w których brał udział. Dopiero w 1985 roku od mojej chrzestnej, również członkini AK, dowiedziałam się, że był wyznaczany do najbardziej niebezpiecznych akcji. Tyle mi tylko powiedziała i dodała: „A czy wiesz, że ja odbierałam od Twojego Ojca przysięgę akowską, gdy szliśmy do księdza Helenowskiego do Czermna, a stamtąd na pewną akcję?” Obiecała, że kiedy przyjadę następnym razem do Olsztyna, opowie mi więcej. Nie było następnego razu, wkrótce zmarła.
Natomiast moja pamięć sięga 17 stycznia 1945 r. Wtedy uciekaliśmy za miasto, zbliżał się front. Działo się to w małym miasteczku na Mazowszu – Gąbinie, gdzie wtedy mieszkaliśmy. Tego dnia Niemcy zarządzili zbiórkę ludności na Nowym Rynku, lecz moi Rodzice, podejrzewając coś niedobrego, skierowali się w innym kierunku. Jak żywy obraz mam w oczach moment, gdy zatrzymał nas Niemiec i kazał zawracać na Nowy Rynek. Ojciec odpowiedział, że jeszcze kogoś zabieramy ze Starego Rynku i tak udało nam się wyjść z miasteczka. To musiało być dla mnie, dziecka czteroletniego, tak stresujące przeżycie, że tylko ono utkwiło mi w pamięci, dalszej drogi nie pamiętam.
Kolejne, trochę zabawne wspomnienie wiąże się z czerwcem 1946 r. W Gąbinie odbywał się odpust. Moi Rodzice prowadzili małą restaurację przy Starym Rynku, samo centrum miasta, kościół blisko, więc ludzie przychodzili tłumnie. Miałam wtedy 5 lat i 4 miesiące i umiałam liczyć „w słupkach”. Cóż, miałam trzy starsze siostry, więc nie mogło być inaczej. Tata, chcąc się mną pochwalić gdy stanęłam za ladą, pisał rachunki i podsuwał mi do liczenia. Ja liczyłam, potem „płaciłam” sobie, podkradając pieniądze z szuflady i… szłam je wydać na karuzelę. Skończyło się tak, że już nigdy w życiu nie miałam ochoty na karuzelę, bo wtedy chyba trochę przesadziłam. Bladą beż życia zniesiono mnie na dół. Zdecydowanie za dużo musiałam sobie „płacić”.
Następnym, bardzo przykrym i smutnym, zapamiętanym przeze mnie dniem był 16 listopada 1946 r. Ciemno było, gdy do drzwi naszego mieszkania ktoś zaczął się głośno dobijać. Do mieszkania wpadło kilku milicjantów w mundurach i po cywilnemu. Była to na pewno godzina 5 rano, bo z głośnika popłynął polonez „Pożegnanie Ojczyzny” Ogińskiego. Do dziś, gdy go słyszę, przywołuje on tamte godziny lęku, strachu i niepokoju. Nas powyrzucano z łóżek, nie wolno było się ruszyć z miejsca, a oni plądrowali cały dom. Stałam przy Mamie i patrzyłam, jak robią rewizję. Wiadomo, w restauracji nawet małej, są różnego rodzaju zapasy, to wszystko zabrali, ale co najważniejsze zabrali mi Tatę. Znacznie później dowiedziałam się, że mój Tata, oprócz przynależności do AK w czasie wojny należał po wojnie do Ruchu Oporu Armii Krajowej, pseudonim „Szczerba”. W tamtym czasie zapanował ogromny strach w mojej rodzinie, Tatę zabrano i przewieziono do UB w Gostyninie, a potem do więzienia w Płocku. Przesłuchania trwały 10 miesięcy. Proces odbył się dopiero pod koniec sierpnia 1947 r. Oskarżonych, siedzących na ławach, było piętnastu, wśród nich mój Ojciec. Dziś, gdy czytam gazetę wydawaną w tamtym czasie w Płocku pt. „Jedność mazowiecka”, opisującą ten proces, ogarnia mnie wściekłość: „Na podstawie przewodu sądowego dało się bezsprzecznie ustalić, że wszyscy członkowie Ruchu Oporu Armii Krajowej, bo przynależność do tej organizacji zarzuca oskarżonym akt oskarżenia, w przestępczej swej karierze tym się różnili od zwykłych band, że oprócz działalności o charakterze rabunkowym dążyli przez działalność terrorystyczną do obalenia siłą obecnego, demokratycznego ustroju państwa”.Tyle cytat z gazety.
Po okrutnych torturach, o których nigdy Ojciec nie wspominał, (wiem o nich od Jego kolegi pana Janusza Puternickiego, który w latach 90. tylko uchylił mi rąbka tajemnicy, jakie tortury stosowano), proces zakończył się srogimi wyrokami. Mój Ojciec nie przyznał się w śledztwie do zarzucanych mu „przestępstw”, nikogo nie wydał, a wiem od Mamy, że tą postawą uratował wielu członków. Ponieważ był między innymi łącznikiem, więc miał dużo wiadomości. Tortury znosił z wytrzymałością graniczącą z cudem, a jednak wytrzymał.
Na procesie, już po przemówieniach obrońców, sąd zezwolił oskarżonym na „ostatnie słowo” i znów czytam: „(…) oskarżony Żółtowski Józef – Proszę o uniewinnienie”. Tylko tyle powiedział, a jak wiele! Dalej, w tejże gazecie piszą: „Żółtowskiego Józefa Sąd z braku dowodów przestępstwa uniewinnił. Przeciw wyrokowi Sądu odnośnie do oskarżonego Żółtowskiego prokurator wniósł protest, motywując go tym, że po zamknięciu przewodu znalazły się dowody jego winy. Sprawa Żółtowskiego będzie więc rozpatrywana ponownie prawdopodobnie w Warszawie”. Tak zakończył się proces mego Taty. Wrócił do domu we wrzeniu 1947 roku.
I rzeczywiście, wkrótce wznowiono proces. Do Najwyższego Sądu Wojskowego wniesiono skargę rewizyjną Wojskowego Prokuratora Rejonowego w Warszawie. Na posiedzeniu niejawnym Sąd postanowił uchylić wyroki i sprawę skierować do ponownego rozpatrzenia, a w stosunku do Żółtowskiego Józefa zastosować areszt tymczasowy. Jakieś dobre dusze dały znać o tym i Tata zaczął się ukrywać, pamiętny tamtych 10 miesięcy więzienia w Płocku. Mama jeździła na potajemne spotkania ze swoim Mężem, wymyślając różne sztuczki, by kapusie nie wykryli miejsca pobytu Taty. Na jedno z takich spotkań zabrała mnie. To było w Milanówku: łąka, mały stawek, pasąca się krowa – taki obraz zachowałam w pamięci. Rodzice kazali mi nazbierać kwiatków. Oddaliłam się, a Oni mogli bez świadka porozmawiać. Nam, dzieciom nie wolno było z kimkolwiek rozmawiać na te tematy i respektowałyśmy to bardzo.
Za Ojcem został rozesłany list gończy z datą 7.04.1947 roku przez Wojskowy Sąd Rejonowy w Warszawie (informacja z akt IPN, do których dotarłam w 2005 r.).
Pewnego zimowego dnia 1949 r. Tata zbliżał się w okolice Gąbina na spotkanie z Mamą w umówione miejsce. Po drodze zatrzymał się u znajomego gospodarza na wsi. Pech chciał, że przyszedł tam sąsiad – ormowiec – o czym gospodarz nie wiedział. Gdy Tata poszedł spać, sąsiedzi trochę wypili gospodarz sąsiadowi w „tajemnicy” powiedział, że Tata ukrywa się przed UB. „Gość” sąsiad wyszedł na chwilę (z relacji pana Gontarka otrzymanej po wyjściu Ojca z więzienia) by donieść na Ojca do milicji. Niewiele czasu trwało, jak przyjechali i wywlekli Go w czasie snu ze stodoły, gdzie spał. Przewieziono Go najpierw do UB w Gostyninie. Dni kilkanaście był tam przesłuchiwany, bo do więzienia w Warszawie trafił dopiero 19 stycznia 1950 roku. Z opowiadań Mamusi wiem, że nie powiadomiono Jej o aresztowaniu męża, a wręcz przeciwnie, mówiono, że taki nie został zatrzymany. Dopiero po pół roku prokurator w Warszawie zezwolił na widzenie. Wspomnę tu jeszcze o okresie ukrywania się Taty. W naszym domu były częste rewizje. Dziwne to były pory: nad ranem, późnym wieczorem, w nocy, rzadko w dzień. Pamiętam, że raz także Mamę aresztowano. Siostra Krystyna, biegła za nimi i krzyczała: „Oddajcie mi Mamę!” Jeden z nich chciał ją przekupić czekoladkami, by powiedziała, gdzie jest tatuś. Wiedziałyśmy, że jest to temat tabu, więc powiedziała, że nie wie. Usłyszała, że jak skończy 18 lat, będą wiedzieli, co z nią zrobić. Mamę przewieziona do UB w Gostyninie, była przesłuchiwana o różnych porach dnia i nocy, a że siedziała w piwnicy (była zima) zachorowała na zapalenie płuc i tylko dzięki dr. Sadownikowi, którego wezwano, została po 11 dniach wypuszczona bardzo chora na wolność. Nigdy nie mówiła o tamtym pobycie. Może, gdyby dłużej żyła, opowiedziałaby nam, ale zmarła w 1969 r. kiedy wszyscy jeszcze bali się mówić na tamte tematy.
Już wkrótce, 19 stycznia 1950 r. odbyła się „rozprawa główna” w sprawie Ojca. Wyrok został ogłoszony 23 stycznia – 6 lat więzienia. Lecz na tym się nie skończyło, bo 10 sierpnia 1950 r. znów Najwyższy Sąd Wojskowy w Warszawie uchylił wyrok i sprawę przekazał do ponownego rozpatrzenia. 9 października 1950 r. jest kolejny wyrok, tym razem, jak to orzekł Wojskowy Sąd Rejonowy w Warszawie – oskarżony Żółtowski Józef winien jest „że miał na celu zmianę przemocą ustroju Państwa Polskiego tj. popełnienie przestępstwa z art. 86 paragraf 2 KKWP…” Za to skazany został na 10 lat więzienia. Nigdy nie byłam na widzeniu w Warszawie, zawsze Mamusia jeździła sama, ale pamiętam wysyłanie paczek. Wreszcie nadszedł dzień, kiedy Mama dostała wiadomość o wypuszczeniu Taty z więzienia. Do Warszawy pojechała sama my czekaliśmy w domu. Był początek wiosny 26 marca 1954 roku. Czekałam przed domem, wychodziłam na ulicę, w końcu zobaczyłam ICH. Szli w otoczeniu grupki ludzi – to wierni Ojcu koledzy i znajomi. Radości było wiele i łez. Tata wyglądał dobrze, ale jak się miało wkrótce okazać, były to pozory. Niedługo trwał entuzjazm, bo już w czerwcu tegoż roku trafił do szpitala. I tak pobyty szpitalne powtarzały się, aż do 16 maja 1956 r., kiedy to zakończył życie. Tortury dały znać o sobie, mówiło się – wszystko poodbijane. Gdy odwiedziłam Go w szpitalu na początku maja 1956 r., powiedział do mnie i do Mamy: „Kiedy poczuje się lepiej, to Kaluniu przyjedziesz i zacznę ci dyktować książkę, o moim życiu”. Niestety, nie było takiej okazji. Tatuś zmarł 2 tygodnie po tych odwiedzinach. I jak mówiono, nie doczekał nawet Poznańskiego Października, kiedy to nastąpiły lekkie zmiany. Jest pochowany na cmentarzu w Gąbinie. Z pogrzebu pamiętam orkiestrę grającą „W mogile ciemnej śpisz na wieki…” i naszą rozpacz. Miał tylko 49 lat.
Kiedy w latach dziewięćdziesiątych starałam się o unieważnienie wyroku, odwiedziłam szpital w Gostyninie, by dotrzeć do historii chorób. Niestety, nie zachowała się dokumentacja z tamtych lat, ale znaleziono księgi wpisów i wypisów chorych. Policzyłam dni spędzone przez Tatę w szpitalach po wyjściu z więzienia w Polsce Ludowej – były to 424 dni na dwa lata życia! Dla wielu ludzi 49 lat to pełnia życia, a dla Niego to był koniec tragicznego życia!
Dziś, gdy jestem już dużo starsza niż trwało Jego życie, mam tę satysfakcję, że kiedy nadeszły czasy przemian w Polsce, doprowadziłam do unieważnienia tamtego wyroku. Odbyło się to 23 czerwca 1992 roku w Sądzie Wojewódzkim w Płocku, który na mój wniosek stwierdził nieważność wyroków wydanych wobec mego Ojca Józefa Żółtowskiego, represjonowanego za działalność na rzecz niepodległego bytu Państwa Polskiego.
Kiedy pierwszy raz spotkałam dowódcę AK z okręgu Ojca pana Stańczaka na spotkaniu opłatkowym w Gąbinie w styczniu 1996 roku, spytałam, czy pamięta pseudonim Taty. Wtedy nie mógł sobie przypomnieć, ale obiecał, że sprawdzi i mi go poda. Na tym spotkaniu byłyśmy trzy córki Józefa Żółtowskiego: Sabina, Kalina, Zosia (najmłodsza już nie żyje). Wysłałam zdjęcia panu Stańczakowi ze spotkania, wkrótce dostałam od niego list, który chciałabym dołączyć do tych wspomnień, bo to jest świadectwo niezaprzeczalne o moim Ojcu, noszącym nazwisko ŻÓŁTOWSKI.
A wymieniona w liście Kalina Hepke to moja chrzestna, to Ona w zagajniku za Gąbinem – jak mi mówiła – odbierała przysięgę akowską od Taty.
Lata dziewięćdziesiąte wiążą się jeszcze z kolejną satysfakcją dla mnie i sióstr. Interesujący się tamtym okresem i zbierający dokumenty pan Zdzisław Nowakowski urządził w Gąbinie wystawę poświęconą podziemiu działającemu na tamtym terenie w czasie okupacji. Odwiedziłyśmy tę wystawę – cztery córki Naszego Ojca: Henia, Saba, Kalina, Zosia, (Krysia mieszka w Stanach, więc jej nie było). Na wystawie znajduje się Ojca legitymacja orderowa. Order przyznano Ojcu pośmiertnie w latach dziewięćdziesiątych. Obok jest kartka, na której napisano, jaką funkcję pełnił w czasie okupacji: „Odpowiedzialny za bezpieczeństwo magazynów broni w mieście i na wioskach. Członek Komendy Obwodu”. Tę wiadomość przeczytałam po raz pierwszy w życiu.
Pisząc to jestem dumna, że miałam takiego Ojca i chciałabym wspomnienia o Nim „ocalić od zapomnienia”.
Na zakończenie przytoczę fragment listu dowódcy mego Taty pana Stańczaka, który dostałam od niego w lutym 1996r.
„(…) Pozostanie mi długo w pamięci spotkanie z Panią i Siostrą (…) ujęła mnie Pani szczególnie swoją głęboką, serdeczną miłością, przywiązaniem do swojego Ojca, którego i ja tak bardzo i mocno cenię. Ojciec P. zachował się godnie jak prawdziwy Polak, patriota. Zdał wielki, najtrudniejszy egzamin swego życia. Pozostał wierny przysiędze żołnierskiej i akowskiej do końca swego niezłomnego tragicznego życia. To był prawdziwy bohater.
Zasłużył sobie na najwyższe uznanie, szacunek, cześć. Może być Pani z Niego dumna, a On z Pani… To są te wielkie, głębokie, cenne wartości moralne, nieprzemijające.”

Kalina Nowacka (Żółtowska) z Torunia