Tag: Nr 58-59

  • „Nikim jest ten, co nie ulepsza świata”

    Tegoroczny XIX Zjazd Związku Rodu Żółtowskich odbył się w dniach 2-6 czerwca na Pojezierzu Drawskim w miejscowości Wąsosz, położonej wśród lasów między Złocieńcem a Czaplinkiem. Ta kraina geograficzna, obejmująca szeroki pas jezior ciągnący się na południowy zachód od górnej Gwdy po środkową Drawę, od północy osłonięta jest potężnym wałem morenowym. W krajobrazie przeważają wielkie połacie lasów, a między nimi ciche, senne miasteczka. Historia tych ziem jest nieco zawiła, przechodziły one różne koleje losu.

    Ziemia drawska od XIII w. była obszarem ścierania się wpływów Brandenburgii, Krzyżaków, Szwedów, władców Polski i książąt pomorskich, a w 1945 roku stała się terenem walk o przełamanie Wału Pomorskiego. Wielokrotnie niszczona ogniem i żelazem utraciła wiele zabytków. Pozostały jednak malownicze krajobrazy i nieskażona natura. Przepięknie meandrująca rzeka Drawa, prawobrzeżny dopływ Noteci, szczyci się tym, że szlakiem kajakowym płynął w młodości późniejszy papież Jan Paweł II. Do dziś obok kościoła Wszystkich Świętych w Starym Drawsku stoi kajak oznaczający początek Szlaku Drawy im. Karola Wojtyły.

    Na rodowe spotkanie wybraliśmy gościnne progi pałacu, pełniącego obecnie rolę hotelu, którego gospodynią jest przemiła pani Anita Śledź-Szczepaniak. Urok i kultura osobista pani Ani, jej dbałość o wygodę gości sprawiły, że czuliśmy się bardzo dobrze przez cały czas pobytu. Żółtowscy zjeżdżali się od wczesnych godzin południowych w środę aż do soboty.

    Od wielu już lat ramowy program naszych spotkań jest ustalony, tylko czasami ulega drobnym modyfikacjom, no bo przecież „panta rei”.

    Poranek czwartkowy to obchody święta Bożego Ciała. W tym roku uczestniczyliśmy w uroczystościach kościelnych w Złocieńcu. Odprawiający mszę ksiądz Krzysztof Mazur wspomniał o naszym Związku i przywitał przebywających na zjeździe rodzinnym Żółtowskich.

    Dalsza część świątecznego dnia zeszła na powitaniach przybywających uczestników zjazdu, wycieczkach po okolicy, a także na błogim leniuchowaniu i opalaniu.

    W czwartkowy wieczór odbyło się ogólne zebranie wszystkich członków Związku Rodu Żółtowskich. Zebranie rozpoczęto uczczeniem minutą ciszy pamięć zmarłego w grudniu ub.r. Seniora Rodu Michała z Lasek. Prezes Rafał przedstawił sylwetkę tego wspaniałego człowieka, który, niestety, nigdy już nie przemówi do nas swoim łagodnym, cichym głosem.

    Nadal jednak będą przemawiać do nas słowa napisanych przez Niego książek, które gromadziliśmy z wielkim pietyzmem i wiele z nich jest w naszych rodzinach z autografem i dedykacją Autora.

    Prezes Rafał przekazał pozdrowienia nadesłane od osób, które z różnych powodów nie mogły uczestniczyć w tegorocznym spotkaniu. Pozdrowienia i życzenia wspaniałego spotkania rodzinnego nadesłali: Anna Nowotna- Laskus z Brzegu, Malwina z Wrocławia, Lonia z Olsztyna, Celina i Ryszard z Suwałk, Romek i Tomek z Chicago, Bogdan syn Jacka z Łodzi, Stefan z Warszawy i Maciej z Warszawy.

    Na zebraniu dyskutowano o przyszłości Związku, o zmodyfikowaniu i upowszechnieniu informacji o nas, aby zachęcić więcej osób do przyjeżdżania na Zjazdy i uczestniczenia w działalności Związku Rodu Żółtowskich..

    Często bywa, że jeśli ktoś nowy przyjedzie na Zjazd, to już z nami zostaje na dłużej. Blisko dwudziestoletnia historia Związku świadczy o tym, że robimy coś dobrego i pożytecznego. Nasza młodzież dorastała razem ze Związkiem. Są już dorośli, kończą studia, pracują, mają wspaniałe plany na przyszłość, zawierają związki małżeńskie, rodzą im się dzieci.

    Jesteśmy z nich wszystkich bardzo dumni.

    Tylko po tych naszych młodych widać upływ czasu, bo kiedy zaczynali przyjeżdżać na Zjazdy, byli dziećmi. A my…? A my się wcale nie starzejemy!

    Na skutek różnych niefortunnych zdarzeń nie odbyła się piątkowa wycieczka. Będzie to dla zarządu i innych organizatorów zjazdów cenna lekcja. „Jutro jest zawsze wolne od błędów” – jak mawiała Ania Shirley.

    Poszczególne grupy zorganizowały fakultatywne wycieczki po okolicy. Część Żółtowskich udała się do Połczyna Zdroju. Z Czaplinka do Połczyna Zdroju prowadzi urokliwa droga, trudna jednak dla kierowcy, ponieważ wije się wśród pięknych jezior i lasów i trudno skupić się na prowadzeniu samochodu. Bardzo lubię oglądać różne miasta sanatoryjne, podziwiać ich zabudowę, parki zdrojowe i kosztować leczniczych wód.

    Połczyn Zdrój leży w najbardziej malowniczym zakątku Pojezierza Drawskiego, na terenie nazywanym Szwajcarią Połczyńską. Chociaż to niewielkie, 10-tysięczne miasteczko, ulokowane w zacisznej kotlinie pośród zalesionych wzgórz i czystych jezior, ale jest największym uzdrowiskiem północnej Polski. Swe zdrowotne walory zawdzięcza łagodnemu mikroklimatowi doliny Wogry i źródłom wody mineralnej leczącej schorzenia reumatyczne. Podobnie jak w innych miastach uzdrowiskowych nieodzownym elementem i ozdobą w nim jest wspaniały kompleks parkowy. Źródła historyczne podają, że wiosną 1688 roku Wogra się spieniła, wydzielając zapach siarki. Przerażeni połczynianie sądzili, że biesy usiłują wykopać tunel z piekła na powierzchnię. Światły karczmarz uspokoił ludzi, że to tylko woda lecznicza trysnęła z ziemi. Tak odnaleziono pierwsze źródło szczawy żelazistej. Park zdrojowy – w części w stylu ogrodu francuskiego i w części ogrodu angielskiego – zachęca do spaceru i wypoczynku. Jest tu amfiteatr, muszla koncertowa, gigantycznych rozmiarów szachownica i źródełko wody leczniczej przy pijalni wód Joasia.

    Kolejna grupa Żółtowskich wybrała inną trasę, a mianowicie pojechała do Czaplinka, gdzie na skraju miasta powstał „Sławogród”. To współczesna rekonstrukcja średniowiecznego grodu zbudowana przez mieszkańca Czaplinka Michała Ulińskiego. Mogliśmy przenieść się w te odległe czasy – pokazano nam jak mieszkali, jakich sprzętów używali ówcześni ludzie. Mogliśmy strzelać z łuku (co mnie ostatnio pasjami zajmuje), rzucać włócznią do celu, sami wybijać monety w pracowni mincerza, a także własnoręcznie wyrabiać ciasto i piec podpłomyki. Najwięcej emocji wzbudzał mecz pięcioosobowych drużyn, rozegrany przy użyciu drewnianych pałek i kilku drewnianych klocków. Moja córka Anna udokumentowała ten mecz „ukrytą kamerą”. Na filmie widać zaciętą walkę oraz „krew, pot i łzy zawodników”. Ktoś z przegranej drużyny, chcąc zmniejszyć gorycz porażki, rzucił od niechcenia: „Eee tam, głupia gra!”

    Z Czaplinka piękną drogą wśród lasów i jezior pojechaliśmy do „miasta, które przeszło do cywila” – Bornego Sulinowa. Najpierw od lat 30. XX w. ćwiczyli na miejscowym poligonie Niemcy – artylerzyści i czołgiści. To dla nich zbudowano koszarowe miasteczko Gross Born (wielkie źródło). Kolejnym po Wehrmachcie użytkownikiem poligonu i miasta została Armia Radziecka. Polacy nie wiedzieli o istnieniu Bornego Sulinowa, nie było go na mapach ani w dokumentacji ewidencji gruntów. Nie podlegający polskiemu prawu obszar obejmował ponad 18 tys. ha. Teren tej militarnej enklawy był pilnie strzeżony. Gdy w końcu 1992 r. wyjechał ostatni transport żołnierzy – już rosyjskich – okazało się, że naszej ojczyźnie przybyło całkiem spore miasto. Obecnie Borne Sulinowo ma już około pięciu tysięcy cywilnych mieszkańców przybyłych tu z całej Polski.

    O tym wszystkim powiedział nam w Muzeum Militarno-Etnograficznym historyk pan Andrzej Michalak, który przybył do Czaplinka ze Śląska. Zna on najbardziej mroczne epizody z historii garnizonowego miasta i wspaniale potrafi o nich opowiadać. Pokazywał nam rzeczy zbierane przez lata w tym pełnym tajemnic mieście. Pan Andrzej mówił o losach Bornego Sulinowa, kiedy był tutaj obóz dla jeńców wojennych, najpierw Francuzów, a potem Polaków. Organizowali oni ucieczki z obozu, nawiązywali kontakty z AK, prowadzili nawet własny bank. Więźniami obozu byli m.in. Aleksander Gieysztor i mjr Henryk Sucharski. Mnie najbardziej utkwiły w pamięci słowa, które pan Andrzej zacytował za wielkim Polakiem i patriotą Janem Nowakiem Jeziorańskim. Legendarny „kurier z Warszawy” mówił do młodzieży na otwarciu nowej szkoły w dawnym „mieście duchów”: „Waszym obowiązkiem jest szukanie szczęścia. Szczęścia nie znajduje się w majątku, karierze, ale w służeniu innym. Sobie służy się najlepiej, gdy służy się innym”.

    Pozwoliłam sobie zacytować tę myśl moim uczniom, absolwentom kończącym szkołę podstawową. Moglibyśmy słuchać pana Andrzeja jeszcze na pewno bardzo długo (podobno zajęcia z nim na terenie muzeum i miasta trwają około 6-7 godzin), ale już na dawkę historii czekała następna grupa zwiedzających. Spacerowaliśmy po tym niezwykłym mieście, w którym domy rozlokowane w pięknym sosnowym lesie klimatem przypominają miejscowości nadmorskie nad Bałtykiem. Mieliśmy także wrażenie, że zaraz skończy się las i zobaczymy morze. Zawędrowaliśmy jednak nad brzeg jeziora Pile, gdzie po królewsku nakarmiono nas w restauracji ośrodka „Marina” (można wziąć pod uwagę ten ośrodek na organizację któregoś z kolejnych zjazdów?).

    Syci wrażeń wróciliśmy do pałacu w Wąsoszy, podzieliliśmy się wrażeniami z uczestnikami innych tras wycieczkowych i wyszło tak, jakby wszyscy byli w tych miejscach.

    Mieliśmy chwilę „czasu wolnego”, aby przygotować się do uroczystej kolacji. I ponownie należą się słowa uznania dla pani Anity Śledź-Szczepaniak, która zadbała o to, aby piątkowa kolacja miała wyjątkowo uroczysty charakter. Były bardzo smaczne, pięknie podane dania. Niewątpliwą atrakcją wieczoru (po raz pierwszy nas tak uhonorowano) był tort – niespodzianka od właścicielki ośrodka z napisem „XIX Zjazd Związku Rodu Żółtowskich” i ze stosowną liczbą świeczek, które gremialnie gasiliśmy. Nie muszę dodawać, że tort był przepyszny i smakował wybornie.

    Świetnie, że wróciliśmy do dobrego zwyczaju licytacji przywiezionych przez Żółtowskich przedmiotów. Dochód przeznaczony jest na cele Związku. Jak zwykle dowcipnie i fachowo prowadzili licytację prezesi Związku – Rafał z Korycina i Mariusz ze Sztumu. Zebrana kwota ponad tysiąca złotych świadczy o tym, że w czasie licytacji nie tylko dobrze się bawimy, ale także leży nam na sercu dobro i przyszłość naszego Związku. Już teraz radzę uczestnikom przyszłorocznego zjazdu, żeby rozejrzeli się wokół i pomyśleli, co zabiorą ze sobą na następną licytację. Ja postanowiłam konsekwentnie kolekcjonować kryształy, tym bardziej, że na ostatniej wycieczce szkolnej miałam okazję zobaczyć, jak są wytwarzane w hucie szkła kryształowego „Sudety” w Szczytnej.

    Na tarasie przy sali bankietowej w przerwach imprezowania dyskutowano, chwalono się sukcesami, była też chwila na oglądanie archiwalnych zdjęć ze wszystkich zjazdów. Młodzież urządziła sobie „kolację bis” w wieży pałacowej, w której zamieszkał mój syn Michał. Ze względu na niezwykle wytworny charakter tego miejsca muszę stwierdzić, że mój syn „ma nosa” do zajmowania najlepszych pokoi zjazdowych. Udany wieczór zakończył się w późnych godzinach nocnych.

    W sobotę przed południem w pobliskim kościele filialnym w Bobrowie uczestniczyliśmy we mszy świętej w intencji członków Związku Rodu Żółtowskich. Ksiądz Krzysztof Mazur bardzo pozytywnie odniósł się do naszych działań, stwierdził, że nasze idee, cele i zamierzenia służą ogólnemu dobru, na chwałę Bogu i na pożytek ludziom. Nie co dzień wszakże spotyka się grupę ludzi tak pozytywnie zakręconych, którym się chce pracować dla Związku, spotykać co roku, przemierzając niejednokrotnie setki kilometrów.

    W oprawę liturgiczną mszy zaangażowani byli: Bogusia z Białej i Agnieszka z Wrocławia (czytania), Piotr z Sandomierza (taca) i nasz rodowy „minister od intencji” Wacław z Łodzi (modlitwa wiernych). Na zakończenie mszy świętej wspólnie odśpiewaliśmy „Te Deum”.

    Po mszy świętej wszyscy ci, którym mało było piątkowej wycieczki pojechali do Starego Drawska, gdzie na wysokim wzniesieniu, na przesmyku między jeziorami Drawsko i Żerdno podziwiać można ruiny zamku Drahim – jedną z większych atrakcji turystycznych w tej części Pomorza. Od VII w. znajdował się tu słowiański gród. Około 1345 r. właścicielami tego strategicznego miejsca zostali templariusze. Strategicznego – bo właśnie tędy wiodła droga, którą ciągnęli zachodni rycerze na krucjaty organizowane przez Krzyżaków w Prusach. Po templariuszach zapanowali tu inni rycerze – zakonnicy – joannici. W połowie XIV w. wznieśli na miejscu grodziszcza murowany zamek. W 1407 r. zajęły go wojska Władysława Jagiełły. Umocniony bastion należał do Rzeczypospolitej aż do 1668 r.

    Obecnie z potężnego gotyckiego zamku został tylko kwadrat kurtynowych murów, grubych na dwa metry i wysokich na dziesięć metrów, otaczający zarośnięty trawą dziedziniec, na który prowadzą dwie furty. Po palatium, zajmującym 1/3 powierzchni zamku, pozostały fragmenty murów i lochu. Legenda głosi, że w 1422 r. na wieść, iż do miasta zbliża się silny oddział Krzyżaków, załoga Drahimia umknęła do lasu. Nieprzyjaciel zajął opustoszały zamek, nie wiedząc, że w piwnicach ukrył się pachołek Piotr. Nocą, kiedy wszyscy posnęli, chłopak za pomocą rybackiej sieci wciągnął na mury polskich rycerzy, którzy bez trudu pokonali wroga. W nagrodę król Jagiełło nadał Piotrowi szlachectwo. A może to wcale nie legenda, ale historyczna prawda?

    To właśnie na zamkowym dziedzińcu odnalazłam myśl, która jest tytułem mojego tekstu. Bo my wszyscy, cały Związek Rodu Żółtowskich, staramy się każdego dnia pracą, nauką, działalnością społeczną ulepszać siebie i świat.

    Dzięki staraniom obecnego kasztelana ruin średniowiecznej fortecy pana Zbigniewa Mikiciuka – właściciela Muzeum Motoryzacji i Techniki z podwarszawskich Otrębusów – w ostatnich latach do Drahimia powróciło życie. Na dziedzińcu wzniesiono utrzymane w średniowiecznym stylu budynki, w tym niezwykle oryginalną szachulcową wartownię.

    Soboty to na zamku czas zabaw i jarmarku.

    Zażółciło się na zamkowym podwórcu, bo obowiązkowo wybraliśmy się na zdobywanie warowni w naszych żółtych koszulkach z herbem Ogończyk.

    Serwowano średniowieczne przekąski tudzież napitki, my, białogłowy, mogłyśmy nabyć ozdoby i ozdóbki wszelakie, a nasi wojowie strzelać z łuku do tarczy i dać się zakuć w dyby, no i oczywiście sponsorować nasze zachcianki kulinarne.

    Do pałacu w Wąsoszy wróciliśmy na pyszny obiad. Sobotnie popołudnie upłynęło na spalaniu tych wszystkich „świeżo nabytych” kalorii. Młodzież oddała się sportom wodnym na jeziorze Drawsko w Czaplinku, część z nas „łapała opaleniznę” przed wakacjami w Egipcie, niektórzy toczyli rozpoczęte wcześniej dyskusje, a mnie Ela z Kutna namówiła na wycieczkę rowerową przepięknym szlakiem wiodącym wśród lasów obok jezior. Zważywszy, że nie jeździłam na rowerze prawie od piętnastu lat, była to z mojej strony niezwykła odwaga. Basia ze Skierniewic cierpliwie i niestrudzenie zbierała składki członkowskie oraz zachęcała do kupowania, gadżetów zjazdowych.

    Powoli dobiegał końca ostatni zjazdowy dzień… Przypomniał mi się piękny fragment z „Pana Tadeusza”:

    „Słońce już gasło, wieczor był ciepły i cichy, Okrąg niebios gdzieniegdzie chmurkami zasłany, U góry błękitnawy, na zachód różany; Chmurki wróżą pogodę, lekkie i świecące, Tam jako trzody owiec na murawie śpiące, Ówdzie nieco drobniejsze, jak stada cyranek. Na zachód obłok na kształt rąbkowych firanek, Przejrzysty, sfałdowany, po wierzchu perłowy, Po brzegach pozłacany, w głębi purpurowy, Jeszcze blaskiem zachodu tlił się i rozżarzał, Aż powoli pożółkniał, zbladnął i poszarzał: Słońce spuściło głowę, obłok zasunęło I raz ciepłym powiewem westchnąwszy – usnęło”.

    W niedzielny poranek obudziliśmy się ze smutną myślą, że trzeba będzie się żegnać i wracać do domów, do obowiązków. Te kilka dni zjazdowych minęły, jak sen jaki złoty. Najpierw odjeżdżają ci, co mają najdalej: Łódź, Płock, Wrocław, Sandomierz, Warszawa. Olsztyn, Toruń i Szczecin jeszcze się ociągają, żegnają wszystkich. Tym razem mają niedaleko do domu. Trzymajcie się, dobrego roku i do zobaczenia na następnym zjeździe Związku Rodu Żółtowskich!

    A Zarząd już się zabiera do pracy, żeby znaleźć odpowiednie miejsce na Zjazd 2011.

    Bogusia z Białej

    P.S. Bardzo dziękuję Zbigniewowi z Warszawy za przysłanie mi płyty ze zdjęciami oraz za konsultację merytoryczną dotyczącą spraw zjazdowych. Oczekuję na płyty ze zdjęciami od innych uczestników robiących fotki na Zjeździe.

  • Epitafia

    Tu spoczywa nadobna podwika, bliźnim nie szczędziła, ostrego języka gdy raczyła się obiadem, ugryzła się w język – padła struta własnym jadem.

    ***

    Tu leży ideolog, za życia wierzył święcie, że ludziom według potrzeb, że wszystkim równo – I co z niego pozostało?…

    Anna Nowotna-Laskus z domu Żółtowska

  • Tytuły hrabiowskie u Żółtowskich w Wielkopolsce

    W jednym z poprzednich numerów Biuletynu Związku Rodu Żółtowskich przeczytałam z zainteresowaniem wypowiedź pana Stefana Ż. na temat ogólnie mówiąc, historii rodu oraz tytułów, które przysługiwały różnym jego członkom. Ponieważ z wieloma tezami, tam zamieszczonymi nie mogę się zgodzić, pozwalam sobie wyrazić swój pogląd na ten temat.

    W Polsce przedrozbiorowej ustawowo nie było tytułów honorowych takich jak: hrabia, baron, czy książę. Używane tytuły książęce albo wzięły się od ruskich kniaziów akceptowanych przez Unię Lubelską, albo były nadane przez cesarstwa obce i w drodze wyjątku akceptowane przez sejm. W okresie rozbiorowym tytuły hrabiowskie zaczęli nadawać Polakom władcy Austrii i Prus, celem skaptowania sobie szlachty, lub po prostu za pieniądze. To ostatnie dotyczyło zwłaszcza zaboru austriackiego. Szlachta używała wielu tytułów, ale były to tytuły związane z piastowanym urzędem lub funkcją np. podkomorzy sochaczewski, wojewoda ruski. W naszej rodzinie był miecznik wschowski i nie był to tytuł wysoki.

    Z tytułem hrabiowskim w mojej gałęzi Żółtowskich sprawa miała się tak:

    W roku 1840, gdy rząd pruski starał się pozyskać przychylność Polaków, przy wstąpieniu na tron króla Fryderyka IV, który miał tendencje liberalne – Jan Nepomucen Żółtowski, założyciel linii, ojciec Franciszka – dostał dziedziczny tytuł hrabiowski (datowany Królewiec 10 IX 1840) z prawem pierworództwa z prawego, szlacheckiego małżeństwa, przywiązany do dóbr rycerskich Jarogniewice.

    Jan Żółtowski z Czacza we wspomnieniach tak pisze na ten temat:

    Dwukrotnie w ciągu stulecia rząd robił starania, by naszą rodzinę do siebie zbliżyć. W roku 1840, gdy Fryderyk Wilhelm IV wstąpił na tron z tendencjami liberalnymi, posypał się na Polaków deszcz odznaczeń. Nasz pradziad Jan Nepomucen dostał dziedziczny tytuł hrabiowski, Marceli z Czacza (jego syn) został mianowany szambelanem. Na tym skończyła się ta sielanka. Różnice pojęć dążeń i tradycji były zbyt głębokie, by mogło nastąpić zbliżenie.

    Drugą próbę zrobiono w czasie tzw. ery Capriviego, w latach 1890-1892. Wówczas Teodor z Nekli został szambelanem. Marceli z Czacza dostał order Korony drugiej klasy.

    I ta próba została bez jutra i miała epilog zupełnie nieprzewidziany. Gdy w roku 1909 cesarz Wilhelm miał przyjechać do Poznania, niemal nazajutrz po uchwaleniu wniosku rządowego o wywłaszczeniu Polaków z ich ziemi, grupa polskich posłów do sejmu prowincjonalnego uchwaliła powstrzymać się od wszelkiego udziału w uroczystościach z tym przyjazdem związanych.

    Wkrótce po tym Teodor Żółtowski, który był naówczas wicemarszałkiem sejmu prowincjonalnego otrzymał od mistrza ceremonii oficjalne zapytanie, jak godzi zajęte stanowisko z obowiązkami wynikającymi z urzędu szambelańskiego. Odpowiedź była taką, jaka tylko być mogła, to jest, że stanowisko raz zajęte uniemożliwia mu jakiekolwiek od niego odchylenia.

    Na skutek tego Teodor został pozbawiony szarży dworskiej i zażądano od niego zwrotu insygniów. Nie potrzeba dodawać, że stanowisko jego spotkało się w całym społeczeństwie polskim – nie tylko naszej dzielnicy – z jak najżywszym uznaniem, i że na chwilę stał się on jedną z popularniejszych osobistości w Polsce. Po tej dygresji dotyczącej przyjmowania tytułów z rąk pruskich wracamy do Jana Nepomucena i jego syna Franciszka. W formule nadania tytułu było słowo „primogen”, które oznaczało, że tytuł może nosić tylko najstarszy syn Jana Nepomucena lub jego najstarszy potomek, właściciel majątku Jarogniewice. Franciszek, jako czwarty syn tego tytułu nie miał. Zwyczajowo jednak zmarła żona Franciszka w nekrologu tytułowana jest hrabiną Żółtowską. Natomiast stryj Ludwik w historii rodziny pisze: Franciszek za swe zasługi poniesione w czasie kulturkampfu dla Kościoła zaszczycony został dziedzicznym tytułem primogen Hrabia Rzymski (Rzym 1877), a za fundowanie bursy przy Instytucie Polskim w Colegium św. Stanisława w Rzymie, komandorią orderu papieskiego św. Grzegorza.

    Tak więc od roku 1877 Franciszek był już „legalnym” hrabią i to nie z nadania pruskiego, tylko papieskiego, a po nim tytuł ten odziedziczył najstarszy jego syn Stanisław, dziedzic Niechanowa. Jego brat, Marceli a mój dziadek tego tytułu już nie miał. Natomiast w roku 1901 otrzymał papieski tytuł primogen Hrabia Rzymski, o który wystarali mu się bracia bonifratrzy, którym Marceli fundował klasztor i szpital w swoich dobrach w Marysinie. Po Marcelim tytuł hrabiego mógł używać jego najstarszy syn Andrzej, a już jego pięciu młodszych braci nie. Na co dzień jednak tytułowano wszystkich członków tej rodziny „panie hrabio” i nawet ojciec mój żartował, że był hrabią „z woli ludu”, bo tak go kelnerzy z restauracji w poznańskim hotelu tytułowali.

    Jak z powyższych uwag wynika w XIX wieku, na terenach dawnej Polski, hrabią zostawało się w drodze indywidualnego przywileju, a nie z powodu przynależności do pewnej warstwy społecznej, co jak rozumiem było tezą artykułu pana Stefana.

    Izabela Broszkowska

  • Informacje

    Szczęśliwymi dziadkami dwojga wnucząt zostali
    Liliana i Marek Żółtowscy z Tomaszowa Mazowieckiego,
    którzy będą czuwać nad ich szczęśliwym i beztroskim dzieciństwem.

    Rodzicami Mateusza urodzonego 16 czerwca 2010 r. są
    Mariusz i Małgorzata Żółtowscy zamieszkali w Łodzi.

    Marzena z Żółtowskich i Dariusz Pązik
    zamieszkali w Tomaszowie Mazowieckim
    są rodzicami Mai urodzonej 8 sierpnia 2010 r.


    Mam zaszczyt poinformować, że 12 czerwca 2010 r.
    ja, Karol Żółtowski urodzony 14 sierpnia 1978 r. w Sandomierzu,
    syn Piotra i Krystyny, wstąpiłem w związek małżeński
    z Katarzyną Kanią, urodzoną 25 października 1983 r.
    Ślub odbył się w parafii św. Józefa w Sandomierzu.

  • Tekst z oryginału zapisków z pamiętnika

    Tekst z oryginału zapisków z pamiętnika

    Dnia 1 lipca piątek

    Dzisiaj mamy wyjechać do Szeromina na wesele panny Heleny i pana Bolesława Rymgajllo, więc rano wyszliśmy na pociąg który odjeżdżał o godz. 8.30 z dworca Kowelskiego. Pojechaliśmy dorożką na dworcu długo czekaliśmy, kupiłem tam sobie pocztówkę. W wagonach nie było wcale tłoku i siedzieliśmy wygodnie i dobrze. Przejeżdżaliśmy koło Modlina gdzie 14 i 15 maja spędziliśmy miłe bardzo chwile. Jedziemy koleją może 2 godziny gdy pociąg stanął bo to była stacja Nasielsk a od Nasielska do Płońska trzeba jeszcze jechać kolejką. W czasie gdy pan …. dawał tragarzowi pieniądze myśmy odpoczywali w zajeździe bardzo nieapetycznym bo na poręczach ganku wisiały zażółcone piernaty i poduszki i ten widok zniechęcał podróżnych do wstąpienia na piwo czy herbatę z sacharyną. Ale myśmy wstąpili i piliśmy herbatę mętną , z oczami tłuszczu , pewno te szklanki były używane do tłuszczu a nie do herbaty. Po biesiadzie w zajeździe poszliśmy na stacje kolejki , a w wagonie dobrze się ulokowaliśmy, i czekaliśmy na ruszenie. Po 3 kwadransach nudnego czekania, pociąg ruszył trzęsąc bardzo. Ja od wielu lat nie jeździłem kolejką wiec wydawało mi się to nowością, bardzo lubię jechać kolejką i patrzeć na widoki które mijają przez okno. Na stacji Płońsk były już konie, z Szeromina i niemi prędko i wygodnie dojechaliśmy do Szeromina. Dworek Szerominski leży przy drodze kończącej się, leży ku południowo wschodowi a za dworkiem jakie pół kilometra płynie rzeczka Płonka bardzo płytka i wolno biegnąca. Koło niej znajdują się pokłady torfowe sięgające prawie ku dworowi, ziemia jest tan bardzo urodzajna, lecz w ostatnich dniach była tam susza, teraz wyniszczyła przepiękne urodzaje. Gospodarstwo jest tam wyśmienite, cale tabuny koni gnają przez łąki, całe stada krów najrasowszych hodują się świetnie, krowy są piękne, rasowe, rogi ku dołowi, skóra pokryta łatami czarnymi i białymi, jedna jest podobna do drugiej, jak się zobaczy stado to się pomyśli że to jedna krowa. Zaraz na nasze spotkanie wyszli wszyscy, i bardzo się nami ucieszyli. Ojciec ich jest bardzo stary i ślepy, już od dwudziestu lat czy więcej, jutro rodzice ich będą obchodzili 50 lecie swego życia małżeńskiego, uroczystość to bardzo rzadka. Zaraz gdyśmy przyjechali był obiad, taki: zupa grzybowa, jajka ze śmietaną, po obiedzie poszliśmy na maliny, pannę Helenę ugryzła pszczoła w powiekę, fatalnie się złożyło Potem ja z tatusiem i panem Bolesławem pojechaliśmy do Baboszowa, wioski parafialnej, w której miął się odbyć ślub. Wielki tam stoi kościół i z piękna wieża ale zniszczony przez Rosjan i tymczasem nabożeństwa odprawiają się w kaplicy do której pojechaliśmy aby wydać rozkazy jak ubierać należy do ślubu. Gdyśmy jechali śliczny był zachód słońca, gdy spojrzałem na tarcze słońca oczy bardzo bolały. Przyjechaliśmy w nocy do Szeromina byli już niektórzy goście i jedli kolacje. Nam dano pokój, gabinecik, a reszta gości spała w osobnych domkach w ogrodzie; ja spałem z Tatusiem bardzo nie wygodnie mnie było, ale spałem.

    Dnia 2 lipca, sobota 1921 roku

    Dzisiaj o 5 rano Tatuś pojechał do Baboszowa aby ubrać kościół, bo ślub miął się odbyć o 11 rano. Raniej niż wszyscy pojechali karetą. Starzy Żołtowscy aby się wyspowiadać, ja z nimi też jechałem na koźle. Gdy kareta przyjechała do kaplicy dwoje gapi przyglądało się nam z ciekawością każdy chłopak spoglądał się na mnie z pode łba, a ja zrobiłem minę ironiczną. Długo czekaliśmy na resztę orszaku, aż gdy w ostatniej chwili nadjechał, rozpoczęło się wesele. Ksiądz dając znak laski parze weselnej, mówił, aby się podpierali tymi laskami przez całe życie a krzyż który zakończał laskę przypominał aby dobrze czynili przez cale życie. Ksiądz rozdał obrączki, i przemawiał z wielkim przejęciem, następnie odbył się obrzęd ślubny młodej pary, i zakończył to ksiądz przemową. Starzy państwo Żołtowscy rozpłakali się. Następnie pojechaliśmy karetami i powozem do Szeromina, stół ustawiony był w podkowę. Obiad był taki: zupa rakowa lub rosół, ryby, pieczeń, kurczaki, lody, a jeszcze zapomniałem było wino, piwo. Wypiłem 6 kieliszków wina przewybornego. Potem chodziliśmy po ogrodzie i tak dalej, potem była kolacja z rybami, lodami, pieczeniami itp. winami, piwami. Tej nocy dobrze spałem bo wyjełem z Tatusiem oparcie z kanapy i na tym spałem.

  • Leda


    Wspomnienia o moim Ojcu Julianie Żółtowskim

    Była pięknym zwierzęciem, wzbudzała podziw ale i też respekt. Przypominała lwicę, która zna swoją wartość i siłę. Była wielkim płowym dogiem.

    Pewnego letniego dnia, a może nocy uległa wypadkowi, została potrącona przez ciężki pojazd. Jakie były okoliczności tego zdarzenia, nikt nie widział. Nie wiadomo było też, skąd przyszła i kto był jej właścicielem.

    Było to po II wojnie, najkrwawszej, najokrutniejszej ze wszystkich wojen świata. Czasy były niespokojne, ludzie jak i zwierzęta szukały swego miejsca do życia, towarzyszył im strach i niepewność, ale i nadzieja na lepszą, stabilną przyszłość.

    Zwierzę było ciężko okaleczone, nieprzytomne – dogorywało. Pan Julian postanowił zaopiekować się psem, wbrew opinii weterynarza, który przekonywał usilnie o konieczności uśpienia go. Tłumaczył, że obrażenia są bardzo poważne i nie dawał żadnej szansy na przeżycie. Ale pan Julian był uparty; czuwał przy konającym zwierzęciu, poił, zmieniał opatrunki, pielęgnował, walczył o życie psa. Nie dbał o swoje potrzeby, nieogolony, niewyspany, wzbudzał wielkie zdziwienie. Jakże to tak? Tyle zachodu, tyle udręki, a przecież to tylko pies! Ale są też odmienne opinie, pełne podziwu i zrozumienia.

    Człowiek podejmuje walkę z „ostatecznością” w przekonaniu, że jeżeli pozwoli sobie na chwilę słabości, na zwątpienie – to śmierć zwycięży.

    Wydaje się, że to zmierzenie się z nieznaną siłą ma swoje uzasadnienie, w przekonaniu, że ona nie wytrzyma naszego oporu. „Ostateczność” wykonuje krok wstecz, ale czeka z niebywałą obojętnością, obserwuje, bowiem dysponuje „czasem”.

    I tak się właśnie stało. Zwierzę wbrew jakiejkolwiek logice i wiedzy lekarskiej nie umierało. Stan był stabilny, ale z przewagą na poprawę, która następowała wprawdzie wolno, ale z każdym dniem zwierze odzyskiwało siły i przyłączyło się do walki o życie.

    Pan Julian nadał jej imię „Leda” i został jej jedynym Bogiem. Przy swej masie i sile, była niewiarygodnie łagodna, pozwalała dzieciom na pieszczoty, a gdy uważała, że wystarczy karesów – odchodziła. Nikomu nigdy nie wyrządziła najmniejszej krzywdy.

    To nie wzbudzało zdziwienia, ponieważ w domu Pana Juliana było dużo zwierząt i wszystkie żyły w zgodzie ze sobą i ludźmi. Dla nich Pan Julian był najważniejszy, szanowały go i kochały, chociaż był wymagający i surowy, ale niezmiernie dobrotliwy i wyrozumiały.

    Leda szybko zaadoptowała się w naszym środowisku, wydawała się leniwa, godzinami odpoczywała na kanapie w pokoju stołowym, ale był to czas rekonwalescencji. Gdy zupełnie odzyskała siły, towarzyszyła Panu Julianowi wszędzie, kąpała się w jeziorze, w morzu, które wydawało się, że było jej kiedyś znane. Zawsze wiedziała, gdzie przebywa jej Pan, bez najmniejszego trudu odnajdywała Go. Nikt nie próbował stawać na jej drodze, wchodziła do restauracji, czy kawiarni, napierała siłą swoich mięśni na portiera i wchodziła, gdy znalazła pana Juliana, kładła się u jego stóp. Nie zwracała uwagi na nikogo, nikt też dla niej nie istniał, poza jedną osobą – jej Bogiem.

    Domownicy zaakceptowali obecność dużego psa, który z początku wzbudzał w nich lęk, ale z czasem pokochali Ledę, za jej oddanie i łagodność.

    Minęło wiele miesięcy w bezpieczeństwie i szczęśliwości. Wydawało się, że nikt nie może zmącić spokoju w domu pana Juliana, a życie będzie toczyło się dalej swoim torem.

    Niestety, nastąpiło szereg tragicznych wydarzeń, które zmieniły diametralnie życie domowników, ludzi i zwierząt. Leda nie potrafiła już odnaleźć swego Pana, nie wiedziała gdzie on się znajduje, ale instynktownie czuła, że stało się coś bardzo złego.

    W tym czasie została matką, nie chciała jeść, nie miała pokarmu, nie miała czym nakarmić szczeniąt, obojętny był los jej potomstwa. Nie chciała żyć.

    W krótkim czasie straciła siły. Ten sam lekarz weterynarii wydał diagnozę: pies umiera z tęsknoty, nie ma dla niej, ani dla jej szczeniąt żadnego ratunku.

    Ostatnim wysiłkiem doczołgała się do pokoju swojego Pana, wydała cichy skowyt i serce jej przestało bić. „Ostateczność” upomniała się nie tylko o zwierzę, ale też o jej Boga.

    Anna Nowotna-Laskus

  • Początek roku szkolnego w Laskach


    Wyjątkowa uroczystość

    3 września 2007 r. uroczystą mszą św. w Kaplicy Zakładowej pod wezwaniem Matki Boskiej Anielskiej rozpoczął się kolejny rok szkolny w Ośrodku Szkolno-Wychowawczym im. Matki Róży Czackiej. Kierownictwo ośrodka, personel pedagogiczny oraz dzieci i młodzież, zebrali się w sali koncertowej Domu Dziewcząt, gdzie po wprowadzeniu sztandaru i powitaniu gości odbyła się szczególna uroczystość wręczenia panu Michałowi Żółtowskiemu Krzyża Komandorskiego Orderu Odrodzenia Polski. Dekoracji w imieniu Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej dokonał kierownik Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych, minister Janusz Krupski.

    Przytoczę w całości przemówienie na cześć dekorowanego, jakie z tej okazji wygłosiłem. Oto treść laudacji:

    „Przeżywamy dziś radość uczestniczenia w uroczystości dekoracji pana Michała Żółtowskiego jednym z najwyższych odznaczeń – Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. Przypomnijmy, że Order Polonia Restituta ustanowiony został przez Sejm Rzeczypospolitej Polskiej w dniu 4 lutego 1921 roku. Przyznaje go Prezydent RP za szczególne zasługi dla kraju, w tym za utrwalanie suwerenności. Order posiada pięć klas: I – Krzyż Wielki, II – Krzyż Komandorski z Gwiazdą, III – Krzyż Komandorski, IV – Krzyż Oficerski oraz V – Krzyż Kawalerski, który przyznawany jest najczęściej. Krzyż Komandorski jest wyjątkowym wyróżnieniem przyznawanym za szczególne zasługi.

    Michał, syn hrabiego Jana Żółtowskiego i Ludwiki z Ostrowskich, urodził się 21 maja 1915 roku w Lozannie, w Szwajcarii. Rodzinnym majątkiem Żółtowskich był Czacz w Ziemi Kościańskiej w Wielkopolsce. Ojciec Michała należał do Polskiego Komitetu Narodowego reprezentującego Polskę przy podpisywaniu w dniu 28 czerwca 1919 r. w Paryżu Traktatu Wersalskiego. W latach 1934-1937 Michał Żółtowski studiował na wydziale prawa Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie, a w 1938 ukończył Szkołę Podchorążych Rezerwy Kawalerii w Grudziądzu z przydziałem do 15. Pułku Ułanów w Poznaniu. Podczas wojny służył w kawalerii na terenie Lubelszczyzny. Wzięty do niewoli przez Armię Czerwoną, zbiegł i przez zieloną granicę powrócił na Lubelszczyznę. W 1943 r. złożył przysięgę Armii Krajowej, współpracował z formacją „Tarcza”, o czym napisał pracę źródłową, którą opublikowało wydawnictwo „Znak”.

    Do Lasek przybył 31 stycznia 1950 r. Po kilku miesiącach zapadł na gruźlicę i dopiero w 1953 r. podjął regularną pracę w Zakładzie. Zetknął się wtedy z Henrykiem Ruszczycem, z którym wiele lat współpracował w zakresie szkolenia zawodowego niewidomych. W latach 1969-1987 był sekretarzem Zarządu Towarzystwa Opieki nad Ociemniałymi. Brał udział w pracy społecznej na rzecz młodych pracowników Zakładu, między innymi jako organizator, a następnie Prezes Ochotniczej Straży Pożarnej. Ostatnie dwadzieścia lat poświęcił niemal całkowicie pracy pisarskiej; wydał, między innymi, fundamentalne monografie poświęcone Henrykowi Ruszczycowi i Matce Elżbiecie Róży Czackiej. Jego wkład w życie Dzieła Lasek jest ogromny, ale i zasługi dla Polski wielkie, czego dowodem jest dzisiejsze odznaczenie.

    Z tej okazji, Drogi Michale, w imieniu kierownictwa Zakładu i wszystkich zebranych na tej sali składam Ci gorące gratulacje.”

    Michał Żółtowski, dziękując za to wyróżnienie, powiedział między innymi:

    „Na ręce Pana Ministra składam gorące podziękowanie Panu Prezydentowi, dziękuję moim wspaniałym Rodzicom, którzy nauczyli mnie miłości Ojczyzny, dziękuję środowisku Lasek, które nauczyło mnie serdecznego stosunku do drugiego człowieka, a w tym miłości do niewidomych.” Gratulacje Michałowi Żółtowskiemu złożyło kierownictwo Towarzystwa, Dyrekcja Ośrodka i młodzież.

    Na zakończenie uroczystości zaśpiewano panu Michałowi wojskową piosenkę „Przybyli ułani pod okienko”.

    Władysław Gołąb

  • Norwegia – cuda natury


    Dziennik podróży

    Kalina Nowacka z Torunia

    Wyjazd do Norwegii zaproponowała składająca mi wizytę kuzynka Marzena ze Stanów. Kiedy pada pytanie: pojedziesz?, zawsze i każdemu odpowiadam: tak! Rozpoczęłyśmy przygotowania: zakup map, przewodników, kompletowanie ekwipunku, wreszcie zakup biletów lotniczych. Nasz cel podróży to przede wszystkim przyroda i fiordy zachodniej Norwegii. Wyleciałyśmy z Gdańska późnym wieczorem do Bergen. Na lotnisku w Bergen wylądowałyśmy około 21.30. Kuzynka odebrała z wypożyczalni samochód – srebrne Suzuki z automatyczną skrzynią biegów. Ja w tym czasie zajmowałam się bagażami. Noclegi miałyśmy zarezerwowane na campingu w Nesttun/Midtun.

    Dzień pierwszy – 30 czerwca 2010 roku

    Śniadanie, pakowanie rzeczy na ewentualny późny powrót, a nawet nocleg „gdzieś tam”, wyjazd w kierunku Voss. Marzena jest kierowcą (ma za sobą wiele takich wyjazdów w Stanach), ja przyjmuję na siebie rolę kronikarza i kucharza.

    Droga niezwykle kręta i górzysta. Jedziemy, przestrzegając lokalnych przepisów ruchu drogowego. Pierwszy odcinek drogi do Voss to niesamowicie piękne widoki gór, fiordów, zieleni i różnej wielkości wodospadów. Zatrzymujemy się kilka razy, by zrobić zdjęcia. Drogę urozmaicają krótsze i dłuższe tunele. Do Voss dojeżdżamy około 15.00. Wysiadamy i ruszamy na zwiedzanie miasta. Nasze zainteresowanie wzbudza kościół zbudowany z kamienia. Podobno pierwszy stojący na tym miejscu był budowlą drewnianą, a ten kamienny powstał w XIII wieku. Zaświadcza o tym list gratulacyjny od króla Magnusa Prawodawcy z 1271 r. W czasie II wojny światowej kościół ocalał, choć całe miasto legło w gruzach. Idziemy pod wyciąg narciarski. Rezygnujemy z kolejki linowej – choć kusi. Nasycone widokiem miasta i okolic ruszamy w drogę powrotną, ale inną trasą. Gdy już zostało tylko 60 km, wpadamy na pomysł, żeby liczyć tunele. Jest ich mnóstwo. Na odcinku 60 km naliczyłyśmy 19, o różnej długości: od 30 do 2,8 km. Do miejsca zakwaterowania przyjechałyśmy około 19.00. Rozpakowanie, kolacja i planowanie trasy na następny dzień.

    Dzień drugi /trzeci – ½ lipca 2010

    Pobudka o godz. 4.30, wyjazd w kierunku północnym – Ǻlesund. Po drodze mijamy miasteczka o nazwach: Knarvik, Matre, Ytre Oppedal i tu przeprawiamy się promem przez Sognefjorden do Lavik. Sognefjorden to najdłuższy fiord Norwegii, rozciąga się na długości 204 km, a głębokość sięga 1308 m. Jedziemy przez Góry Skandynawskie, które mają niesamowity urok. Najpierw chcemy dotrzeć do najsłynniejszego norweskiego fiordu Geirangerfjorden. Po drodze kolejna przeprawa promowa. Dalsza eskapada to dojazd do Grov. Decydujemy się jechać drogą prowadzącą przez wysokie partie gór, a korzystać z niej można tylko od maja do października. Jest to wąska, szrutowa, ciągnąca się przez 28 km wyboista droga. Nosi też nazwę Narodowego Szlaku Turystycznego, wiedzie przez lądolód, sieć oczek wodnych, małych i większych wodospadów. Tuż przy drodze leży śnieg. Wychodzimy z samochodu, by deptać go i cieszyć się jak dzieci jego chłodem. Dostrzegamy wyciągi narciarskie. Zaskoczeniem jest widok narciarzy zjeżdżających z gór w środku lata. Zatrzymujemy się i robimy sobie z nimi zdjęcia. My w bluzkach, oni w kombinezonach narciarskich. W końcu docieramy do Geirangerfjorden. Idziemy na taras widokowy, by podziwiać ten fiord wcinający się w wysokie, skaliste ściany gór. Pływają po nim pełnomorskie statki pasażerskie. Fiord został odkryty w XIX w. a pierwsze rejsy po nim odbyły się już w 1869 r. Natomiast w 2005 r. został wpisany na listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO. Norwegia to kraj z niezwykle dużą liczbą fiordów i wodospadów. Oba te cuda przyrody dodają uroku ich górom. Jest piękna pogoda, słońce grzeje mocno, w dole widzimy ogromny statek z turystami, a przy nas na tarasie stoją Japończycy, Polacy i inne nacje. Ruszamy w dalszą drogę. W miasteczku Sytle wjeżdżamy na drogę nr 63 noszącą nazwę Złota Droga. Droga niezwykle malownicza, dwa jej odcinki mają nazwy: Drabina Trolli i Droga Orłów. Jest godzina 21.40 słońce świeci prosto w oczy. W Ǻlesund jesteśmy o dziesiątej wieczorem. Parkujemy naprzeciwko portu jachtowego i ruszamy w miasto. Zabudowa miasta jest w stylu secesyjnym. Każdy budynek przykuwa naszą uwagę. Co prawda, jest zbyt późno, by zwiedzać zabytki, cieszymy jednak oko pięknem uliczek, które wznoszą się i opadają w dół. W porcie stoi ogromny statek, mający kilkanaście pięter, o nazwie Aurora. Dokładnie o 23.42 robimy zdjęcia …zachodu słońca! Ruszamy w drogę powrotną – stan licznika 670 km. W miejscowości Sølevåg przedostajemy się na drugą stronę fiordu Hjorundfjorden. Jest północ, a tak widno, jak w dzień, jesteśmy tym urzeczone – białe noce. Do bazy w Midtun docieramy rano następnego dnia, po prawie 28 godzinach podróży. Krótka toaleta, śniadanie i spać!!!

    Dzień czwarty – 3 lipca 2010

    Po wczorajszym wysiłku pozwalamy sobie na odpoczynek i śpimy do 9.00. Śniadanie i ruszamy do Bergen. Portowa Starówka Bryggen wpisana jest na listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego UNESCO. Bryggen to zabytkowa dzielnica Bergen, rozciągająca się wzdłuż północnej części zatoki Vågen. Idąc główną, spacerową ulicą tej dzielnicy, podziwiamy wspaniały gotycki kościół. Wstępujemy na targ rybny przy nabrzeżu Torget. Można tu kupić kanapki z mięsem renifera oraz najrozmaitsze ryby i owoce morza. Wąskie uliczki wyłożone są drewnem. Od hanzeatyckich kupców, którzy tu przybywali głównie z Niemiec, dzielnica zyskała nazwę – Niemieckie Nabrzeże. Dochodzimy do naziemnej kolejki linowej. Decydujemy się skorzystać, by ze wzgórza Floyen (320 m n.p.m.) podziwiać wspaniałą panoramę miasta i okolic. Robimy zdjęcia i tu przygoda: ja wysilam się mówić po angielsku, by stojąca przy mnie kobieta zrobiła mi zdjęcie, i słyszę, że ona zwraca się do swojej koleżanki po polsku. Wybuchamy obie śmiechem. Jest późne popołudnie, decydujemy się na powrót do Midtun. Późny obiad i plany na jutro – może Stavanger?

    Dzień piąty – 4 lipca 2010

    A jednak Stavanger. Pobudka o 4.00, wyjazd z kampingu 4.30, by zdążyć na prom o 5.30 Ledwie zdążyłyśmy ujechać kilka kilometrów, gdy zatrzymuje nas kolejka samochodów. Okazuje się, że korek powstał z powodu wypadku. W tej sytuacji nie zdążymy na prom. Co robić? Marzena podchodzi więc do policjanta i mówi piękną angielszczyzną: „ A ja specjalnie przyjechałam z Ameryki, by zobaczyć Stavanger i muszę zdążyć na prom o 5.30 w Halhejm”. Poskutkowało! Policjant daje pozwolenie i ruszamy – jako jedyne – z peletonu oczekujących samochodów. Odpływamy zgodnie z planem, przeprawiając się przez Bjornafjorden. Przed nami 114 km do kolejnego promu i najdłuższy – jak do tej pory – tunel 7860 m, robi wrażenie! Jesteśmy w Mortavika, to już blisko, tylko 33 km do Stavanger. To czwarte co do wielkości miasto w Norwegii. Centrum obsługi wydobycia ropy naftowej i gazu ziemnego. Stąd turyści mogą dojechać do słynnego Lysefiordu i półki skalnej Preikestolen.

    Najpierw zwiedzamy starą część miasta, brukowane uliczki wiodące w górę i w dół, bielące się drewniane domy, o tej porze roku pięknie ukwiecone. Następnie średniowieczną katedrę, której architekci pochodzili prawdopodobnie z Anglii, dlatego zbudowana jest w stylu anglo-normandzki. A jej wnętrze wykonane jest w stylu gotyckim. Po zwiedzeniu starego Stavanger przeprawiamy się przez fiord i docieramy do Tau, a stamtąd do Preikestolen. Chcemy wejść na półkę skalną nad Lysefiordem. Pniemy się po kamieniach w górę, serce bije w tempie szalonym. Dochodzimy do pierwszego tarasu widokowego, podziwiamy krajobraz, odpoczywamy i dajemy za wygraną. Ruszamy w drogę powrotną, która okazuje się o wiele trudniejsza. Umęczone wsiadamy do samochodu i ruszamy. Na kampingu jesteśmy o 21.00. Jak na dziś mamy dość!

    Dzień szósty – 5 lipca 2010

    Nasz cel to miejscowość Flåm. O godz. 9.00 ruszamy w drogę. Jadąc między górami, podziwiamy rwące rzeki oraz tu i ówdzie spływające z wysokich zboczy gór wodospady. Cały czas pada. Zastanawiamy się, jaka będzie pogoda we Flåm, ponieważ chciałyśmy podziwiać widoki z kolejki, którą miejscowe przewodniki polecają jako atrakcję turystyczną. Marzeniem mojej kuzynki od lat było dojechać do Flåm, wsiąść do kolejki Flåmsbana i przebyć nią trasę 20 km. Wreszcie docieramy do Flåm. Szybko zabieramy aparaty, kamerę, kupujemy bilety i zadowolone, trochę zdyszane wsiadamy do kolejki. Kolejka Flåm to chyba największe dokonanie norweskich inżynierów. Bezpieczeństwo zapewnia pięć niezależnych od siebie systemów. Prace przy budowie trwały 20 lat. Trasa kolejki wiedzie od Flåm do Myrdal, które leży 866 m n.p.m. Podziwiamy piękne widoki liczne wodospady spadające kaskadami, a wśród nich największy Rjoandefossen, rwące potoki, ośnieżone górskie szczyty, a także pojedyncze domostwa. W dolinie widać małą osadę i śliczny, mały kościółek. Słowem, przyroda w całej krasie. Kończy się wspaniała podróż i teraz możemy pochodzić po miejscowości Flåm, która znajduje się na końcu Auslandfjorden, jednego z najbardziej malowniczych fiordów Norwegii. Następnie wsiadamy do samochodu i ruszamy w kierunku Auslandu, skąd prowadzi najdłuższy, liczący 24,5 km tunel ułatwiający połączenie Oslo z Bergen. Nie decydujemy się jechać tym tunelem – wracamy. Po drodze ciekawość naszą wzbudzają domy z dachami porośniętymi trawami. Nie są to opuszczone domostwa, lecz zadbane, ładnie pomalowane domy. Wreszcie docieramy do naszej bazy w Midtun późnym wieczorem.

    Dzień siódmy – 6 lipca 2010

    Leje! Dopiero o 10.30 ruszamy w trasę. Planujemy zobaczyć Hardangerfjorden. Nadal jest pochmurno, odbiera nam to nadzieję na oglądanie pięknych widoków. Od Nordheimusend widać już fiord. Mijając Kvamskogen widzimy znów wiele domków z dachami pokrytymi trawą, a nawet rosną na nich kwiaty – dziwi nas to po raz kolejny. Napotkana po drodze Norweżka, zapytana przez Marzenę, dlaczego na dachach rośnie trawa, odpowiada lakonicznie: bo tak jest ładniej. A my byłyśmy przekonane, że ma to może związek z jakąś tradycją lub czemuś służy. Dojeżdżamy do miasteczka Ǿystese. Miasteczko prześlicznie położone: z jednej strony góry, z drugiej fiord, a na nim jakby pływały wysepki porośnięte piękną zielenią. Z kolei Granvin urzeka kolorytem. Domy są bordowe, pomarańczowe, białe, co w połączeniu z zielenią tworzy bajkowy plener. Fiord o nazwie Hardangerfjorden jest bardzo duży i urokliwy. Jadąc, podziwiamy go z różnych wysokości. Woda niesamowicie szmaragdowa, a miejscami turkusowa. Późnym wieczorem wracamy do swojego „gniazdka”.

    Dzień ósmy – 7 lipca 2010

    Tego dnia obudziłyśmy się dopiero po 9.00. Dziś jadłyśmy na śniadanie norweską zupkę – polskie nam się skończyły. Zbliża się 13.00 ruszamy w drogę, by dotrzeć na wąski cypelek, do miejscowości Hellesøy. Podziwiamy dzisiaj fiord Hjeltefjorden. W miejscach o łagodniejszych zboczach pojawiają się porciki jachtowe, a na wzgórzach przepiękne dacze z malutkimi ogródkami. Zbliżamy się do Toftoj. Na zboczach skał śliczne białe, pomarańczowe, granatowe i bordowe domy, a w dole znów mały porcik. Ten piękny widok tworzą domy wrośnięte w skały – nie mogę wyjść z podziwu. Mamy jeszcze 3 km do Hellesøj. W tym miejscu widzę po raz pierwszy kościółek zbudowany w innym stylu niż dotychczas – ostry dach i obok dzwonnica tak ostra jak strzała. Dojeżdżamy na sam cypelek, robimy zdjęcia i wracamy. Zatrzymujemy się przy kościółku, robimy zdjęcia, spotkani tam Czesi robią to samo. Do naszego „gniazdka” dojeżdżamy na 18.40 – to wyjątkowo szybko jak na nas.

    Dzień dziewiąty /ostatni/ – 8 lipca 2010

    Pobudka o siódmej, pakowanie bagaży i śniadanie (jajecznica). Kolejny raz ruszamy w nieznane. Mamy jeszcze dużo czasu do odlotu, który planowany jest na 22.15. Jedziemy zatem najpierw wzdłuż Fanafjorden. Podróżujemy wśród wysokich gór, ze skał wyrastają drzewa – przewaga iglastych. Na fiordzie liczne wysepki skalne, do jednej przycumowany jest jacht. Robimy przystanek na zakręcie (są takie miejsca, gdzie można zjechać) i co widzimy? Całą polanę poziomek. Nacieszywszy po raz ostatni wzrok pięknymi widokami, kierujemy się w stronę lotniska Flesland. Wreszcie wsiadamy do samolotu. Szczęśliwie lądujemy w Gdańsku, gdzie czekają na nas Iza i Barnaba. Jedziemy do nich do Gdyni. Przygoda z Norwegią skończona. Jestem zachwycona tym krajem i jego cudami natury.