Tag: Nr 60

  • „Exegi monumentum”

    Jutro popłyniemy daleko, jeszcze dalej niż te obłoki, pokłonimy się nowym brzegom, odkryjemy nowe zatoki; nowe ryby znajdziemy w jeziorach, nowe gwiazdy złowimy w niebie, popłyniemy daleko, daleko, jak najdalej, jak najdalej przed siebie. Starym borom nowe damy imię, nowe ptaki znajdziemy i wody, posłuchamy, jak bije olbrzymie, zielone serce przyrody.

    Ten fragment „Kroniki olsztyńskiej” Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego należy do moich ulubionych, bo właściwie oddaje moją „duszę podróżnika”.

    Gdybym tylko miała warunki, mogłabym przez 365 dni w roku być w drodze. Pierwszeństwo w zwiedzaniu będzie zawsze miała dla mnie nasza piękna Polska.

    Słońce nad ziemią nisko, chłodny wieczór wcześnie. Rozpalimy wesołe ognisko, zaśpiewamy wesołe pieśni. Nasz płomień nie zgaśnie, drogę do gwiazd odszuka i nad gwiazdami błyśnie. Pierwsza pieśń o przyjaźni, o obowiązku druga. A trzecia – o ojczyźnie.

    Staram się wykorzystać każdą nadarzającą się okazję, by wybrać się w podróż. Pod koniec sierpnia wybrałam się na pielgrzymkę śladami Prymasa Tysiąclecia Stefana Wyszyńskiego i błogosławionego księdza Jerzego Popiełuszki. Droga wiodła na Podlasie. Najpierw Zuzela – miejscowość, w której urodził się, był ochrzczony, chodził do szkoły kardynał Stefan Wyszyński. Dalej Suchowola – niedaleko stąd w Okopach urodził się ksiądz Jerzy. W Suchowoli msza święta, a potem zwiedzanie Izby Pamięci Jerzego Popiełuszki. Wśród portretów księdza Jerzego, w centralnym punkcie muzeum, uwagę przykuwa najpiękniejszy z nich, najlepiej oddający łagodny charakter twarzy kapłana. To praca autorstwa Stefanii Żółtowskiej z Korycina. Jestem bardzo wzruszona, wszystkim opowiadam o niezwykłej autorce portretu. Tytuł mojego artykułu jest cytatem z „Ody” Horacego, ale odnosi się do tego, co stworzyła „nasza Stefania”. Ona nigdy nie powiedziałaby tak o swojej pracy. Była bowiem osobą bardzo skromną. Niech mi więc będzie wolno chociaż w ten sposób oddać Jej hołd i wspomnieć Ją w tym niezwykłym czasie – zbliżającego się Święta Zmarłych. Dalsza część pielgrzymki – spotkanie z Matką księdza Jerzego Popiełuszki w rodzinnym domu w Okopach, modlitwa przed niespotykanej urody obrazem Matki Bożej w Różanymstoku oraz odwiedzenie sanktuarium w Świętej Wodzie niedaleko Białegostoku – upłynęła mi pod wrażeniem obrazu namalowanego przez Stefanię, który na zawsze będzie świadczył o jej talencie. Wracam do domu z podróży, zaczynam powoli przygotowywać się do pracy w nowym roku szkolnym.

    Gdy trzcina zaczyna płowieć, a żołądź większy w dąbrowie, znak, że lata złote nogi już się szykują do drogi. Lato, jakże cię ubłagać? prośbą jaką? łkaniem jakim? Tak ci pilno pójść i zabrać w walizce zieleń i ptaki? Ptaków tyle. Zieleni tyle. Lato, zaczekaj chwilę.

    Bogusia z Białej

  • Sprawozdanie z zebrania Zarządu Związku Rodu Żółtowskich


    9 października 2010 r.

    Jak co roku jesienią zarząd zebrał się, by wybrać miejsce kolejnego zjazdu, tym razem jubileuszowego, bo już XX. Na spotkanie przyjechali: prezes Rafał, Jarosław ze Skierniewic z Basią, Bogusia z Białej, Wacław z Łodzi, Bożena Lipińska z Warszawy z Jerzym, Natalia ze Skierniewic z Edwardem i piszący te słowa Mariusz ze Sztumu z Mirellą.

    Spotkaliśmy się w ośrodku wypoczynkowym „Ryte Błota” nad jeziorem Zbiczno (położonym 3 km od miejscowości o tej samej nazwie w powiecie Brodnickim), mającym ok. 200 miejsc o standardzie turystycznym, z łazienką w każdym pokoju. Zaoferowano nam cenę 85 zł od osoby za dobę plus 90 zł za uroczystą kolację. Sprzęt pływający za dodatkową opłatą. Cena i otoczenie wydały się atrakcyjne. Nie wszystkich jednak członków zarządu zadowoliły „walory architektoniczne” obiektu i postanowili nocować w hotelu w Brodnicy. Pozostali uczestnicy spotkania spędzili na pogawędkach miły wieczór i, wbrew obawom, w nocy nie zmarzli.

    Nazajutrz po śniadaniu odbyło się zebranie zarządu prowadzone przez prezesa, który przedstawił koncepcję organizacji najbliższego zjazdu. Wśród propozycji znalazło się m.in. urządzenie wystawy obrazującej dwudziestolecie funkcjonowania Związku, w tym wszystkie wydania kwartalnika, zdjęcia, książki wydane staraniem Związku. Jak co roku też ma się odbyć licytacja. Prezes zamierza zaprosić media nie tylko krajowe, ale i zagraniczne. Na jubileuszowy zjazd będą wysłane indywidualne zaproszenia, ze szczególnym uwzględnieniem założycieli Związku. Byłaby to znakomita okazja do odznaczenia medalami osób zasłużonych dla Związku Rodu Żółtowskich.

    Rafał przedstawił prośbę „Towarzystwa Kościańskiego” o wyrażenie zgody na przedruk niektórych tekstów z kwartalnika, zwłaszcza dotyczących postaci Michała z Lasek (Czacza). Jednocześnie dodał, że może zaproponować muzeum w Kościanie, aby poświęciło jedną gablotę rodzinie Żółtowskich – obie propozycje uzyskały akceptację zarządu. Basia ze Skierniewic przedstawiła stan konta, które na 30 września br. zamyka się kwotą 16 146 zł. Jarosław ze Skierniewic zobowiązał się przygotować film z ostatniego zjazdu w Wąsoszy oraz zaproponował, że może zmontować film będący wyborem dokumentacji filmowej dwudziestu lat funkcjonowania Związku. Zaproponował też ufundowanie nagrody im. Michała Żółtowskiego, która corocznie byłaby wręczana osobie wybijającej się w pracy dla Związku. Zarząd poparł propozycję. Prezes Rafał rzucił pomysł wcześniejszych wyborów w 2011 roku, ale pomysł został jednomyślnie odrzucony.

    Redaktor kwartalnika Bożena poprosiła o zakup drukarki. Nie będzie to jednak konieczne, gdyż skarbnik Jarosław, stojąc niezłomnie na straży finansów, przekaże dla Związku nieodpłatnie własną drukarkę. Po zebraniu spotkaliśmy się z zarządzającą ośrodkiem panią Moniką Rozwadowską, aby omówić szczegóły techniczne. Rozstaliśmy się jednak nie do końca przekonani co do wyboru ośrodka „Ryte Błota” i postanowiliśmy jeszcze poszukać ciekawszego obiektu, zlokalizowanego na obszarze północnego Mazowsza.

    Mariusz ze Sztumu

  • Potrzeba matką wynalazku, czyli jak zostałem producentem teatralnym

    Nie ukrywam, że z mieszanymi uczuciami przyjąłem prośbę naszej nieocenionej Pani Redaktor Naczelnej Bożenki Lipińskiej, żebym napisał o moich skromnych dokonaniach na polu artystycznym, o których wspomniałem jej podczas ostatniego zjazdu w Złocieńcu. To oczywiście truizm, ale wiecie sami, że niełatwo pisze się o sobie, swoich pasjach czy drobnych sukcesach. Trudno. Dałem się namówić, a zatem posłuchajcie.

    Teatr był bliski mojemu sercu od najmłodszych lat. Już w szkole podstawowej z chęcią odwiedzałem trójmiejskie sceny, a zwłaszcza lubiłem klimat Teatru Wybrzeże. Czasami, goszcząc u wuja Tadeusza Wejcherta w Warszawie, miałem także okazję oglądać wybitnych aktorów grających w stołecznych teatrach. To działało na wyobraźnię. Tak bardzo, że po zagraniu Papkina w „Zemście” Aleksandra Fredry w ósmej klasie (godzinne przedstawienie, stroje teatralne itd.) i zdobyciu pewnej lokalnej popularności, postanowiłem zostać aktorem. W szkole średniej występowałem w kabarecie, a później w zespole teatralnym działającym przy Pałacu Młodzieży, który prowadził aktor Teatru Wybrzeże. Z tym zespołem wyjeżdżaliśmy na festiwale i konkursy ogólnopolskie, odnosząc spore sukcesy. Chociaż, mimo prób, aktorem zawodowym nigdy nie zostałem, to doświadczenia tamtych lat niewątpliwie ugruntowały mój serdeczny stosunek do teatru, a także pomogły mi w zawodowych wyzwaniach, przed którymi stawałem pracując przez kilkanaście lat jako dziennikarz i prezenter gdańskiej telewizji, a czasami także ogólnopolskiej (prowadziłem w różnych latach 3 programy w TVP 1).

    Drugą moją pasją było i jest kino, dla którego zdradziłem teatr na wiele lat. Skończyłem specjalizację filmoznawczą na Uniwersytecie Gdańskim, a w telewizji lokalnej przez lata prowadziłem autorskie programy poświęcone kinu: „Co jest grane?” i „Kino polskie”. Od dawna jestem także związany z Festiwalem Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, na którym mam przyjemność zapowiadać obrazy biorące udział w konkursie Kina Niezależnego oraz Młodego Kina (filmy studenckie), a także moderować dyskusje twórców z publicznością. Prowadziłem również wiele filmowych premier zarówno w Gdańsku, jak i w Warszawie. Bardzo przyjemne zajęcie, dzięki któremu miałem szansę poznać takich reżyserów, jak: Volker Schloendorff, Krzysztof Zanussi, Andrzej Żuławski, Jerzy Hoffman, Wojciech Marczewski, Jerzy Stuhr, a także całą plejadę popularnych aktorów.

    Wybaczcie mi ten nieco przydługi wstęp, ale opisane powyżej pasje nierozerwalnie związane są z kolejną, którą odkryłem u siebie stosunkowo niedawno. Jest nią pisanie. Nie jest to klasyczna literatura. Nigdy w życiu nie popełniłem choćby drobnej nowelki. Nie stworzyłem żadnego wiersza. Zacząłem jednak, z jakiejś wewnętrznej potrzeby zapewne, pisać scenariusze filmowe. Jeden jest już gotowy. Drugi coraz bliżej końca. Mam już pomysł na kolejny.

    I w tym miejscu właśnie kino splecie się z teatrem. W jaki sposób? Otóż, kiedy gotowa była pierwsza wersja scenariusza filmowego „Oferta”, zgłosiła się do mnie pani, która w latach 90. ubiegłego wieku zajmowała się produkcją tzw. spektakli zaangażowanych dotyczących np. problemu narkomanii. Pani ta wiedziała, że napisałem scenariusz filmu fabularnego i koniecznie chciała, żebym zrobił coś dla niej. Postawiła twarde warunki: spektakl ma poruszać kwestie przemocy w rodzinie, alkoholizmu i narkomanii. Trzy w jednym. Jakby tego było mało, zażyczyła sobie nie więcej niż trojga aktorów na scenie. Sztuka nie mogła trwać dłużej niż 45 minut (godzina lekcyjna). Uznała, że dwa tygodnie to wystarczająco dużo czasu, żeby stosowną rzecz napisać. Wyśmiałem ją z całego serca i zaproponowałem, że przez dwa tygodnie napiszę do niej 100 maili. Pomimo licznych oporów podjąłem jednak wyzwanie. Termin oddania gotowej sztuki wydłużył się do dwóch miesięcy. I tak zacząłem pisać „Majowe konwalie”. W trakcie pracy nad sztuką odnowiłem kontakt z zaprzyjaźnionym aktorem Teatru Miejskiego w Gdyni Darkiem Siastaczem (we wrześniu tego roku przeszedł do zespołu Teatru Powszechnego w Warszawie), który okazjonalnie zajmował się także reżyserią. Opowiedziałem mu o idei spektaklu i moich pomysłach. Wstępnie wyraził zgodę na realizację tego przedstawienia. Po jakimś czasie zaproponował mi troje aktorów scen trójmiejskich, których widziałby w naszej sztuce. Trzy dni przed upływem dwóch miesięcy „Majowe konwalie” były gotowe.

    Pani producent, zajęta swoimi sprawami, nie miała czasu przeczytać zrealizowanego zamówienia, ale dała nam wolną rękę w kwestii pracy nad spektaklem. W lipcu 2009 roku rozpoczęliśmy próby. Było to dla mnie wielkie przeżycie. Po latach oddalenia od teatru znowu czułem zapach sceny, a w dodatku aktorzy mówili moim tekstem. Byłem na pierwszej próbie czytanej, a później jeszcze kilkakrotnie obserwowałem kolejne fazy realizowanego przedstawienia. Praca aktorów i reżysera szła sprawnie, ale jakieś fatum zawisło nad spektaklem. Zaczęło się od audycji w Radiu Gdańsk. Reżyser Darek Siastacz i ja zostaliśmy zaproszeni w pewną wrześniową niedzielę do programu kulturalnego, żeby opowiedzieć o „Majowych konwaliach”. Tuż przed audycją w pośpiechu cofając samochodem uderzyłem obudową koła zapasowego mojej terenówki w słupek i niestety plastik pękł. Darek w ogóle nie dojechał do radia. Wieziony przez znajomą miał kolizję z autem wyjeżdżającym ze stacji benzynowej na pograniczu Gdańska i Sopotu. Pani producent zaczęła przesuwać planowaną pierwotnie na koniec września premierę. Rozmowy z nią utrudniał fakt, że większość czasu przebywała daleko od Polski. Ostatecznie 6 listopada 2009 roku na małej scenie Teatru Wybrzeże (tzw. Malarnia) doszło jednak do premiery „Majowych konwalii”. Byliśmy na niej całą rodzinką. Oprócz mnie Agatka, Amelka i Tomisław. Ze Sztumu przyjechał też mój brat Mariusz. Wśród zaproszonych gości nie zabrakło osób zawodowo związanych z teatrem. Był m.in. Ingmar Villqist, dyrektor Teatru Miejskiego w Gdyni, reżyser, ale przede wszystkim jeden z najgłośniejszych obecnie polskich dramaturgów, wystawiany w całej Polsce z Warszawą i Krakowem na czele. Ocenił nasz spektakl bardzo pozytywnie. Potem pojawiła się ciepła recenzja „Majowych konwalii” w Radiu Gdańsk. No i oczywiście znajomi obecni na premierze, którzy gratulowali nam serdecznie. Rozbawił mnie mój brat Mariusz, który z dziwną miną zapytał, skąd czerpałem inspiracje (w końcu spektakl ukazuje rodzinną patologię).

    Po udanej premierze moja rola związana ze sztuką „Majowe konwalie” powinna się w zasadzie zakończyć i tu dochodzimy do wyjaśnienia tytułu powyższego tekstu. Ideą pani producent było granie przedstawienia w szkołach, domach kultury i tym podobnych jednostkach dla młodzieży, przede wszystkim z województwa pomorskiego. „Majowe konwalie” są adresowane do gimnazjalistów i uczniów szkół ponadgimnazjalnych. Pani producent jednak ponownie wyjechała za granicę i nie kwapiła się do realizacji gotowego spektaklu. Po kilku miesiącach oczekiwania, monitowany przez aktorów, postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce. Było mi żal pracy artystów, którzy naprawdę grają świetnie. Wymyśliłem wówczas, że założę agencję i sam będę produkował moją sztukę. I tak też się stało. Nieco z przypadku stałem się producentem teatralnym. Jeżdżę po gminach, załatwiam kontrakty na realizację „Majowych konwalii”, wożę aktorów na przedstawienia. Gramy od maja tego roku. Tworzymy małą teatralną „rodzinę”. Jeździ z nami także pani psycholog, specjalistka terapii uzależnień, która po każdym spektaklu rozmawia z młodzieżą. Zaczęliśmy od małych, często wiejskich gmin. Powoli wkraczamy do Trójmiasta. Graliśmy już

    w Sopocie, niebawem mamy występować również w Gdyni i Gdańsku. W większości miejsc byliśmy przyjmowani świetnie. To wielka satysfakcja dla mnie i aktorów, że młodzi ludzie chcą nas słuchać. To nadaje sens, poza stroną materialną, naszym „pielgrzymkom”. Nigdy nie zapomnę reakcji pewnego pana w średnim wieku, który po jednym ze spektakli powiedział, że jest niepijącym od kilkunastu lat alkoholikiem, któremu ta sztuka przypomniała wiele faktów z jego życia. Był poruszony, głos mu drżał, a później podszedł do mnie, uścisnął mi mocno dłoń i powiedział: „Zero fałszu. Gratuluję”. O lepszej recenzji nie mógłbym nawet marzyć.

    Tomasz z Gdańska

  • Wydarzenia

    1 września 2010 roku przyszedł na świat Wojciech, pierwszy wnuk wiceprezesa Związku Rodu Żółtowskich Mariusza ze Sztumu, syn Anny Żółtowskiej Burdynowskiej i Macieja Burdynowskiego. Wojtuś po urodzeniu ważył 3750 i mierzył 56 cm. Ma niebieskie oczka i długie ciemne włoski

  • List elektroniczny do Zarządu Związku z 28.09.2010

    Szanowni Państwo,

    Szczegółowo zapoznaliśmy się ze wszystkimi numerami elektronicznego wydania „Kwartalnika”. Jesteśmy zaskoczeni ogromem pracy, jaki Autorzy i Redakcja wkładają w to jakże pożyteczne i głęboko patriotyczne dzieło. Tak się składa, że nasz niezależny miesięcznik „Wiadomości Kościańskie” posiada podobny profil do „Kwartalnika”, a obejmuje obszar południowo-zachodniej Wielkopolski, a więc także Czacz, Głuchowo, Ujazd, Godurowo itd.

    Prosimy serdecznie o zezwolenie na przedruk niektórych tekstów na naszych łamach. Z uwagi na kontakty, jakie nasi dziennikarze utrzymywali ze śp. Michałem Żółtowskim z Czacza i Lasek, zamierzamy Jemu w znacznej części poświęcić świąteczne wydanie „WK” na tegoroczne Boże Narodzenie.

    Pismo nasze prowadzi red. Teresa Masłowska – autorka m.in. książki o red. Macieju Morawskim z Paryża, która doskonale zna przyjacielskie więzy, jakie łączyły Żółtowskich z Morawskimi, o czym m.in. pisał ambasador Kajetan M. w „Tamtym brzegu”.

    Zależy nam także na fotografiach śp. Michała i innych członków rodu (o parametrach przydatnych do drukowania), bowiem – niestety – nie posiadamy ich w naszym, reakcyjnym archiwum.

    Podziw nasz jest tym większy, że wiele rodzin ziemiańskich próbowało wydawać swoje pisma rodowe, ale często poprzestawało na kilku zaledwie numerach; przeto trwałe już kontynuowanie wydania „Kwartalnika” zasługuje na wielki szacunek.

    Z poważaniem w imieniu redakcji „WK”
    red. Jerzy Zielonka

  • Pamiętajmy o tych, którzy odeszli

    Tradycyjnie w dniu zmarłych odwiedzamy groby bliskich, aby pomodlić się i pomyśleć o życiu i śmierci. Stojąc nad grobem mojego Ojca Zdzisława, rozmyślałem o jego życiu. Był Człowiekiem z poczuciem humoru, otwartego serca, reprezentujący dobre maniery i ideały, pielęgnujący tradycje i dobre obyczaje. Zawsze chodził dostojnie z dumnie podniesioną głową. Tata utrzymywał więzi rodzinne zarówno z bliską, jak i dalszą rodziną. Mnie nauczył, jak powinien postępować szlachetny człowiek. Dbał o mnie, interesował się tym, co robię, pytał, jak było w szkole, czy dobrze poszło na klasówce, jakie mam relacje z kolegami. Często razem jeździliśmy na wakacje, zabierał mnie na ryby i uczył wędkowania.

    Kiedy miałem 16 lat, przyszło mi się zmierzyć z bolesnym doświadczeniem jakim było odejścia Taty, którego tak bardzo kochałem i bez którego nie wyobrażałem sobie dalszego życia. Nie można pokonać smutku, nie mierząc się z bólem i nie przeżywając intensywnego cierpienia i tęsknoty związanych z doczesną utratą kochanej osoby.

    Śmierć Taty przyszła za wcześnie. Miał zaledwie 51 lat, gdy Bóg nam Go zabrał.

    Odejście Ojca wywołało we mnie bunt, odczuwałem dezorientację życiową i agresję, ucieczkę w samotność, niezdecydowanie, chaos. Młodemu człowiekowi nie jest łatwo zająć dojrzałą postawę wobec śmierci osoby, którą się kocha.

    Co roku przeżywam kolejne rocznice Jego śmierci. Przychodzę na cmentarz, aby pomodlić się, przypomnieć sobie chwile, które już nie powrócą.

    Wśród żywych nie ma też dziadka Leona i babci Anny. Nie ma również mojej cioci (siostry mego ojca) i chrzestnej Janiny i mojego stryja Ludwika, a także brata stryjecznego Ryszarda. Nie byli ludźmi bogatymi, nie mieli majątków, ale posiadali inne skarby. Byli ludźmi bardzo życzliwymi, szlachetnymi i porządnymi. Kochali rodzinę i utrzymywali z nią kontakty, obdarzali się czułością i wzajemnym szacunkiem.

    Więzi rodzinne pomiędzy rodzeństwem Janiną, Zdzisławem i Ludwikiem były bardzo silne.

    Istniała między nimi silna więź emocjonalna. Przeczuwali wszelkie sytuacje. Gdy jednemu z nich coś się działo, pozostali odczuwali wewnętrzny niepokój. Nie pozwalali na mówienie źle o członkach rodziny. Szlachetnym człowiekiem był też Ryszard Żółtowski, który zmarł 25 września 2010 r., syn stryja Ludwika. Z wielkim szacunkiem mówił o swojej Matce Karolinie. Była dla niego wielkim autorytetem moralnym, osobowym i najlepszym rodzicem. Ojciec jego Ludwik dawał mu przykład, jak być odpowiedzialnym ojcem. Z czułością braterską Ryszard odnosił się do sióstr Barbary, Teresy i Mirosławy. Kochał bardzo ich dzieci i często opiekował się nimi (nie był żonaty). Niemniej jednak wiedział, jakie ma obowiązki względem rodziny. Był przykładem kochającego wujka, brata, syna.

    Dziś nie ma wśród nas ś.p. Michała Żółtowskiego z Lasek. Wiem, że na pewno w dniu święta zmarłych wśród rodziny, członków Związku Rodu Żółtowskich, dzieci z Lasek panuje smutek i tęsknota za tak wielkim autorytetem moralnym i społecznym.

    Odeszli też od nas Zbigniew Żółtowski ze Skierniewic i Michał Żółtowski z Łodzi.

    Michała z Łodzi poznałem w 1989 r. Byliśmy wówczas członkami Polskiego Towarzystwa Heraldycznego w Warszawie. Każdego miesiąca spotykaliśmy się na zebraniu Towarzystwa, w jego siedzibie w Kamienicy Książąt Mazowieckich na Rynku Starego Miasta w Warszawie. Rozmawialiśmy o naszym wspólnym zamiłowaniu do heraldyki i genealogii. Interesowała nas historia Rodu Żółtowskich. Chcieliśmy dokładnie poznać korzenie naszej rodziny. Pragnęliśmy znać wszystkich naszych przodków. Pamiętam, jak pojechaliśmy wraz z ojcem „Małego Michała” Wacławem do Poznania, gdzie Michał wygłosił prelekcję o Rodzie Żółtowskich. Opowiadał o przedstawicielach całego Rodu zarówno z odnogi mazowieckiej, jak i wielkopolskiej.

    Ponieważ w tamtych czasach można było uzyskać najwięcej informacji o Żółtowskich wielkopolskich, prelekcję swoją szczególnie ukierunkował na tak zasłużoną dla Wielkopolski i zarazem całej Ojczyzny odnogę wielkopolską Rodu Żółtowskich. Pamiętam, jak podkreślał zebranym, że Żółtowscy są jednym rodem i wszyscy mają to samo pochodzenie społeczne. Wszyscy mają te same korzenie szlacheckie, wywodzące się z Żółtowa koło Sierpca.

    Przez epoki przodkowie żyjących dzisiaj Żółtowskich i tych zmarłych, których wspominam, byli sobie równi zarówno wobec prawa, jak i pochodzenia. Byli braćmi krwi, byli rodziną, braćmi genealogicznymi i heraldycznymi.

    Razem ze ś.p. Michałem Żółtowskim z Łodzi myśleliśmy o stworzeniu organizacji rodowej o zasięgu ogólnopolskim, a nawet ogólnoświatowym, która by skupiała wszystkich udokumentowanych Żółtowskich. Dlatego też „Mały Michał” jeździł po całej Polsce od domu do domu, od parafii do parafii, od archiwum do archiwum i gromadził dane o Żółtowskich. Był wielkim fascynatem. Mógł mówić o Żółtowskich godzinami. Ś.p. Michał z Łodzi poświęcił się swemu zamiłowaniu. Studiował na Uniwersytecie Łódzkim historię, aby osiągnąć cel, zwieńczony napisaniem „Genealogii Rodu Żółtowskich”. Niestety, okrutny los zabrał go nam zbyt wcześnie i nie dokończył swego dzieła. Wielu Żółtowskich nie może do dziś znaleźć powiązań z pozostałymi krewnymi czy kuzynami, ponieważ nie ma pomocy ze strony Michała.

    Dzień 1 listopada to taki dzień, w którym wspominamy bliskich, którzy zmarli. Tych z, rodziny najbliższej, jak mój Tata, stryj, ciocia, brat stryjeczny, dziadek, babcia, a także dalszych krewnych, jak Michał z Lasek, Michał z Łodzi, Zbigniew ze Skierniewic. Pozostawmy o nich jak najlepsze wspomnienia.

    Stefan Żółtowski

  • Nekrolog

    25.09.2010 r. w wieku 55 lat zmarł nagle mój brat stryjeczny RYSZARD ŻÓŁTOWSKI Pogrzeb odbył się 28.09.2010 r. w Radzyminie. Spoczął w grobie razem ze swoimi rodzicami Karoliną z Malickich i Ludwikiem Żółtowskimi. Wybrał „ wolność” kawalerską, mimo to był człowiekiem bardzo kochającym rodzinę, serdecznym , opiekuńczym, życzliwym, przyjacielem wielu osób. We mszy św. i ceremonii pogrzebowej uczestniczyli krewni, znajomi, przyjaciele i sąsiedzi. Spoczywaj w pokoju Ryszardzie. Niech Bóg miłosierny obdarzy Ciebie życiem wiecznym. Twój brat stryjeczny Stefan Żółtowski – Członek Zarządu Związku Rodu Żółtowskich oraz siostry Barbara, Teresa, Mirosława z rodzinami.

  • Co zawdzięczam wychowaniu w rodzinie

    Dziś, gdy model rodziny przewiduje posiadanie jednego lub dwojga dzieci, niełatwo zrozumieć, że dawniej mogło być inaczej. Urodziłem się jako piąte z kolei dziecko, mając ogółem pięć sióstr i trzech braci. Jeden z nich, Jerzy, był o cztery lata ode mnie starszy i bardzo mi imponował. Po nim siostra Teresa, z którą razem się uczy­łem i najlepiej rozumiałem. Dalej było jeszcze dwóch braci i dwie najmłodsze siostry. Starsi zaraz po I wojnie światowej zaczęli chodzić w Poznaniu do szkoły, średni i najmłodsi zostali na wsi przy rodzicach i tam się uczyli. Do szkoły poszedłem dopiero mając trzynaście lat. Czacz, majątek moich rodziców, leżał o godzinę drogi koleją od Poznania, w obecnym województwie leszczyńskim.

    Gdy teraz spoglądam wstecz, na tamte lata, usiłuję dociec, jakie wartości wyniesione z domu pomogły mi przebrnąć przez różnorodne koleje losu. Wówczas nikt nie przewidywał możliwości jeszcze jednej wojny światowej ani nie przygotowywał dzieci na taką ewentualność. Chociaż, przypominam sobie, że nasza matka miała wyraźne co do tego przeczucia. Podczas pogadanek religijnych wtrącała nieraz tajemnicze i niepokojące zdania: „Kiedy przyjdzie reforma rolna …”, oznaczało to, że stracimy cały majątek i trzeba będzie mieć zawód, który zapewni utrzymanie. Albo mówiła: „Kiedy przyjdą bolszewicy … ”, lub: „Kiedy będą prześladowania religijne … ” i rzeczywiście, wszystko to się sprawdziło.

    Jakie więc wynieśliśmy wartości z domu? Po pierwsze – mówienie prawdy i odpowiedzialność za słowa, po drugie – poważny stosunek do obowiązków, po trzecie – solidne podstawy religijne. Nie pamiętam, by ktoś z rodzeństwa kiedyś skłamał, ojciec nie lubił przesady nawet w mówieniu. Domownicy, o których będę dalej pisał, służyli nam naprawdę za wzór prawości i sumienności.

    W szkole w Poznaniu nie korzystałem nigdy ze ściągawek, bryków, podpowiadania. Sumienie mi na to nie pozwalało. W Czaczu domowi nauczyciele stawiali nam wysokie wymagania. Byliś­my codziennie pytani. Zwracano uwagę na ortografię, styl, charakter pisma, czystość zeszytów… W czasie odrabiania lekcji zasadniczo obowiązywało milczenie, niekiedy asystowała przy tym nauczycielka. Przestrzegano punktualności. Lekcje kończyły się w południe, odmawialiśmy „Anioł Pański”, myliśmy ręce i szliśmy na obiad. To wszystko odbywało się bez surowości, moralizowania, karania.

    Po południu miałem lekcję gry na fortepianie i francuskiego, w końcu odrabianie zadań. Zgodnie z programem klasycznego gimna­zjum, do którego się przygotowywałem, łacina zaczynała się w I klasie, tj. w wieku ok. dziesięciu lat, język grecki od klasy IV. Języka łacińskiego uczył mnie dojeżdżający dwa razy w tygodniu student prawa Bolesław Celiński. Mieszkał z moim bratem w Poznaniu. Miał dosko­nałą metodę nauczania polegającą na częstych powtórkach. Przeprowa­dzał je zwykle w okresie ferii świątecznych, gdy wolne już od zajęć rodzeństwo hasało po parku. Nieraz zbierało mi się na płacz podczas generalnych powtórek z gramatyki. Jednak dzięki temu zdobyłem gruntowne podstawy do znajomoś­ci łaciny, nauczyciela zaś uwielbiałem. Był mądry i interesu­jący. Po ukończeniu studiów pracował w Lidze Narodów, następnie w ONZ. Po śmierci matki wstąpił do benedyktynów, a jeśli jeszcze żyje, to przebywa w klasztorze cystersów w Italii.

    W dzieciństwie większą część wolnego czasu poświęcaliśmy na zbieranie ziół leczniczych, w jesieni kasztanów sprzedawanych później po dobrej cenie do poznańskiego ZOO. Pienią­dze ze sprzedaży szły na potrzeby misji, na „wykupywanie” małych Murzynków, by umożliwić im ukończenie szkoły misyjnej. Jesienią zbieraliśmy chrust w parku i przyległym lasku na rozpałkę dla staruszek we wsi. Trzewiki wymagające częstych reperacji z powodu biegania po rosie i błocie nieśliśmy do organisty, który, chcąc utrzymać rodzinę dorabiał szewstwem. W jesiennym sezonie zbieraliśmy rosnące w lasku rydze i odnosiliśmy pełne ich kosze do kuchni.

    Wprawdzie niczego nam nie brakowało, lecz nie dostawaliśmy kieszonkowego. Jeśli ktoś miał szczególne zamiłowania i potrzebował pieniędzy, musiał sam szukać sposobu, by je zdobyć. Starsze siostry hodowały rasowe króliki, które pomagaliśmy im karmić. Codziennie wycho­dziliśmy w pole z wózkiem, by przywieźć im koniczyny. Brat wolał gołębie, które z czasem po nim przejąłem. Miał zresztą zawsze masę pomysłów i stale brakowało mu gotówki. Podejmował różne prace, np. raz zarobił sobie, budując z kuzynem szopę z desek dla dozorcy w sadzie. Budował coraz to innego typu aparaty radiowe, a z czasem zajął się fotografią. Urządził ciemnię, razem ze mną zmajstrował powiększalnik. Abonował pismo dla fotoamatorów i wysyłał do redak­cji swe najlepsze zdjęcia do oceny. Wiele nauczyliśmy się w ten sposób. Marzył o składanym kajaku i dopiero gdy był zagranicą na studiach, wykonał mu go nasz kuzyn. Kiedy zaczęliśmy polować, niezły dochód przynosiła nam sprze­daż ubitej zwierzyny. Płacono za nią wysokie ceny, gdyż szła na eksport do Niemiec.

    Mój brat, Jerzy, choć delikatnej budowy, był najlepszym lekkoatletą w szkole. Brał udział w zawodach i nazbierał wiele medali. Gdy do­rósł, prowadził w Czaczu treningi dla młodzieży męskiej. Ćwiczył z nią biegi, skoki i rzuty. Na pozór był odludkiem, w gruncie rze­czy miał wielkie poczucie społeczne.

    W życiu zdarzają się daty przełomowe. Dla mnie taką datą był rok 1930, kiedy wyszła za mąż najstarsza siostra, Krystyna, brat Jerzy wyjechał na studia, a moich braci wraz ze mną oddano pod opiekę Francuza Henryka Gaube. Człowiek ten już po pięćdziesiątce, niegdyś wychowawca we francuskim internacie, od dwudziestu lat pełnił funk­cje guwernera w kilku polskich domach. Doskonale rozumiał problemy dorastającej młodzieży i umiał nią we właściwy sposób pokierować. Wiele mu zawdzięczam. Oprócz przybliżenia nam kultury francuskiej i pomocy w opanowaniu tego trudnego języka rozszerzył znacznie nasze horyzonty myślowe. Dzięki niemu zabrałem się do konstrukcji modelu jachtu żaglowego, nad którym pracowałem przez dwa lata. Nie przypuszczałem wtedy, że kiedyś zostanę nauczycielem robót ręcznych w szkole dla niewidomych.

    Mój młodszy brat Juliusz i ja pasjonowaliśmy się jazdą konną. Z cza­sem dołączył również najmłodszy z braci Alfred. W Poznaniu braliśmy lekcje w Wielkopolskim Klubie Jazdy Konnej, w Czaczu szukaliśmy odpowied­nich koni pod wierzch. W okresie międzywojennym koń wierzchowy uchodził za luksus. Izba Skarbowa wymierzała za to wysokie podatki. W stajni w Czaczu stało zwykle osiem klaczy zarodowych służących do wyjazdu. Samochód kupił mój ojciec dopiero w 1935 r.

    Do dyspozycji mieliśmy dwa małe konie pracujące w ogrodzie warzywnym. Niektóre klacze nadawały się pod siodło, lecz sprawy hodowlane stawały na przeszkodzie. Rozwiązanie przyszło z nieoczekiwanej strony. Administrator, zapalony kawalerzysta i dobry organizator, tak umiał wszystkim pokierować, że na ferie wielkanocne i letnie wakacje dawał nam do dyspozycji młode, 4-letnie konie, niedawno oprzęgane. Wiele pracy musieliśmy włożyć, by je trochę ujeździć, a potem naskakać. Kilka razy jednak udało nam się wystąpić na nich na zawodach. Pamiętam pewne zdarzenie: jeden z nas spadł z konia i zranił sobie głowę. Podczas zszywania rany zachował się dzielnie i nawet nie syknął. Ktoś go za to pochwalił i usłyszał w odpowiedzi: „A co by zrobił Kmicic na moim miejscu?” Memu ojcu bardzo się to podobało, po latach jeszcze owo zdanie cytował.

    Rozpisałem się szeroko o naszych zajęciach i zabawach, lecz z nich składało się życie. Rodzice zawsze cieszyli się, widząc, że nie próżnujemy. Większość z nas miała zdolności do rysunku, nawet malarstwa. Lubiliśmy przy tym słuchać głośnego czytania. We wcześ­niejszych latach poznaliśmy w ten sposób wiele powieści historycz­nych, m.in. Kraszewskiego, w opracowaniu dla młodzieży. Czytywali­śmy je po parę razy. Doszedłszy do wieku 10-11 lat chodziliśmy do biblioteki lub pokoju ojca i tam odbywało się czytanie. Przepada­liśmy za tym, była to najszczęśliwsza chwila dnia. Poznaliśmy pra­wie całego Sienkiewicza, łącznie z listami z Ameryki i mało znanymi nowelami: „Przez stepy” lub „Niewola tatarska”. Ojciec znał osobiś­cie Sienkiewicza i przytaczał wiele szczegółów z czasu powstania jego powieści. Cenił wysoki moralny poziom tych dzieł.

    Nasza matka dbała o pracowników stajni, dawała im po wytężonej pracy urlopy, czego wówczas nie przewidywa­ły ustawy, przestrzegała, by w dni świąteczne odpoczywali, a jeśli chcieliśmy gdzieś wyjechać, sami musieliśmy powozić i troszczyć się o konie. Dla nas, chłopców, stajnia stano­wiła największą atrakcję.

    Jak w moim pokoleniu wyglądał patriotyzm? U dziecka liczy się przede wszystkim to, co widzi. W Czaczu, latem 1920 r., przybył z frontu na wypoczynek batalion piechoty – około ośmiuset żołnierzy. W całej wsi było ich pełno. Na wszystko, co się wtedy działo, pa­trzyliśmy z zachwytem. W podwórzu stały kuchnie polowe, obserwowa­liśmy wydawanie z rana kawy, w południe gęstej zupy. Potem żołnie­rze myli menażki w stawie lub pod pompą. A w ciągu dnia marsze od­działów ze śpiewem. Ludzie byli gotowi wszystko dla tego wojska oddać.

    Tej samej jesieni w Poznaniu odbyła się wielka defilada tam­tejszego garnizonu z okazji 11 listopada. Orkiestry na siwych ko­niach, pułki kawalerii, dywizjony artylerii z armatami, w końcu pułki piechoty. Nie mogliśmy się napatrzeć. A entuzjazm tłumu i nam się udzielał. Wszak to polskie wojsko tak niedawno jeszcze walczyło i ratowało naszą zagrożoną niepodległość. Wszyscy wciąż mówili o wojnie, o okopach, walkach na bagnety, o decydującej bit­wie pod Warszawą, w której zginął, prowadząc żołnierzy do ataku, ks. Marian Skorupka. Wiele się o nim słyszało. Gdy żołnierze za­częli się załamywać, on poderwał ich do przodu. W końcu przypłacił to życiem. W pudełkach z ołowianymi żołnierzami, stanowiącymi na­szą najlepszą zabawę, nigdy nie brakowało postaci ks. Skorupki ze sztandarem w ręku.

    W 1920 r. w Czaczu pełno było uchodźców ze wschodnich Kresów, zwłaszcza Podola i Ukrainy. Opowiadali straszne rzeczy o czasach rosyjskiej rewolucji. Ojciec przyjął wówczas do administracji trzech Rosjan z armii Denikina. Jeden został kasjerem, czyli głównym księgowym i bardzo odpowiedzialnie pracował aż do 1945 r. Drugi prawie równie długo pełnił funkcje leśniczego w majątku rodziców w Lubel­skiem. Również nasze nauczycielki i korepetytorzy, pocho­dzili ze Wschodu i wnieśli wiele najlepszych cech tamtejszych ludzi w nasz dom. Nieraz zadawałem sobie pytanie: czy i nas coś podobne­go nie czeka?

    Dwór polski, pozostający przez kilka pokoleń w jednym ręku, obrastał pamiątkami. Stawał się rodzajem muzeum. Brak mi danych o tym, skąd pochodził w Czaczu zbiór starej broni. Ojciec umieścił w dwóch oszklonych szafach to, co uważał za najcenniejsze: parę długich rusznic, autentyczny garłacz, kilka kusz, w tym parę z koś­ci słoniowej, wiele różnego typu skałkowych pistoletów, rożków do prochu, w końcu wielki róg bawoli i drugi mniejszy z kości słonio­wej. Niezależnie od tego znajdowało się na strychu 20-30 karabi­nów skałkowych z czasów napoleońskich lub powstania listopadowego i ciężki rapier pradziadka z tego czasu. Dzięki zapobiegliwej tros­ce ogrodniczki, broń ta przetrzymała w ukryciu II wojnę światową. Po nagłej śmierci ogrodniczki okazało się, że większa część broni w tajemniczy sposób zaginęła.

    Na przełomie XIX i XX w. odkryto w Czaczu prehistoryczne cmentarzysko. Najciekawsze eksponaty znalazły się w muzeum w Poz­naniu, w domu długa oszklona szafa zaledwie mogła pomieścić urny wszelkiego rodzaju, starą przerdzewiałą broń, a nawet parę wyrobów z kamienia.

    Po mojej prababce pozostały na strychu damskie stroje z poło­wy XIX w., np. obszerne suknie aż do ziemi. Niekiedy używa­liśmy ich do przebierania.

    W domu zachowała się aż do wojny bogata kolekcja sztychów, jak również wiele obrazów. Dziadek ze strony matki, Juliusz Ostrowski, był kolekcjonerem, wspierał młodych malarzy, organizował im wystawy. Czacka część zbiorów stanowiła posag mojej mat­ki. Jako dzieci uczyliśmy się nazwisk polskich malarzy, oglądając obrazy Malczewskiego, Fałata, Kossaka, Gersona, Gierymskiego, Siestrzeńcewicza, Wyczółkowskiego, a także szkice Matejki. Znacz­ną ilość tych dzieł sztuki bracia ukryli w 1939 r. w górnej galerii kościoła i te się uratowały, resztę zrabowali okupanci.

    Nad łóżkiem mego ojca wisiał ryngraf ze śladem kuli, która go jednak nie przebiła. Ocalił on życie memu pradziadowi Marcelemu, który jako 19-letni młodzieniec przekradł się do powstania listo­padowego i brał udział we wszystkich głównych bitwach. Za udział w walce pod Grochowem otrzymał Krzyż Virtuti Militari. Wybrany na posła do berlińskiego parlamentu bronił tam sprawy narodowej. Długie lata był dyrektorem Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego, któ­re udzielaniem kredytów, a także fachowym doradztwem broniło Polaków przed oddaniem ziemi w ręce niemieckie.

    Synem jego był mój dziadek Alfred. On też posłował do parlamentu. Koledzy z „Koła Polskiego” zlecili mu wniesienie uroczystego protestu u rządu pruskiego przeciw aneksji Wielkopolski. Akt ten co pewien czas ponawiano, Alfred miał wtedy przykrą rozmowę z Bismarckiem, który żadnych argumentów z prawa narodowego nie przyj­mował.

    Ojciec mój w czasie I wojny światowej był w Szwajcarii wice­przewodniczącym Komitetu z Vevey, niosącego pomoc ofiarom wojny w Polsce. Jako członek Komitetu Polskiego Narodowego należał do re­prezentacji Polski w czasie traktatu wersalskiego.

    Po zakończeniu wojny został prezesem Urzędu Likwidacyjnego poniemieckich majątków na byłą dzielnicę pruską, prezesem Związku Ziemian oraz pełnił inne wysokie funkcje społeczne. Miał wielki autorytet w społeczeństwie, nieustannie zwracano się do niego o radę lub pomoc w różnych spra­wach. Był człowiekiem bardzo skromnym, nie było mowy o tym, by się czymś chwalił. O tym, jakie pełnił funkcje, dowiadywałem się nieraz dopiero od kolegów w szkole.

    Ojciec nie tylko nie gonił za godnościami, lecz zawsze był gotów służyć skromnym inicjatywom na swoim terenie. Tak na przykład nigdy nie opuszczał zebrań Kółka Rolniczego w Czaczu. Nie należy utożsamiać tej organizacji z czasów największej walki o ziemię i wynarodowienie polskiego ludu za Bismarcka z kółkami utworzonymi przez rząd komunistyczny po II wojnie światowej. Właściwe Kółka Rolnicze, mające jako hasło “Oświata i praca”, położyły wielkie zasłu­gi dla kraju, podnosząc świadomość narodową i zarazem poziom gospo­darowania.

    Ojciec uczęszczał też na zebrania Opieki Społecznej w gminie, gdzie radzono nad pomocą dla najbiedniejszych jej mieszkańców. Z zamiłowania intelektualista zdawał sobie sprawę z odpowiedzial­ności, jaką ponosi każdy człowiek wykształcony i zamożny za sto­sunki na jego najbliższym terenie. By móc świadczyć innym, trzeba wpierw własny warsztat pracy wzorowo prowadzić. Po 60-letnim osz­czędnym gospodarowaniu mego pradziada majątek wymagał unowocześ­nień. Ojciec przeprowadził kosztowny drenaż pól, założył 14 km dłu­gości kolejkę polną, łączącą folwarki między sobą i ze stacją kole­jową (była to pierwsza inwestycja – zniszczona przez Sowietów w 1945r. – i to na terenie całej Wielkopolski), wybudował centralny, zelektry­fikowany, trzypiętrowy spichrz, pozwalający na długotrwałe przechowywanie i suszenie zboża. Wprowadził na nieurodzajnych mokrych łą­kach dochodowe plantacje wikliny, na sztucznych pastwiskach racjo­nalny wychów bydła i koni, hodowlę traw nasiennych i wiele innych form nowoczesnej gospodarki. Mimo iż miał doskonałego administra­tora, stale kontrolował to, co działo się w majątku. Lubiliśmy po­nad wszystko wyjazdy bryczką z ojcem na oglądanie pól i folwarków. Umiał wszystko interesująco przedstawiać i wyjaśniać. Nieraz dojeż­dżaliśmy do dość odległych kanałów obrzańskich. Ojciec przez długie lata był dyrektorem Towarzystwa Melioracji Obry, mającego za zada­nie regulację stanu wód pięciu kanałów osuszających bagna położone nad rzeczką Obrą. Powodowała ona częste długotrwałe powodzie. Dbając o estetykę, ojciec obsadził brzegi kanałów topolami, co wpłynęło korzystnie na ukształtowanie krajobrazu.

    Jako kolator dwóch kościołów parafialnych ponosił w związku z tym duże koszta. Nie tylko musiał dbać o stan zewnętrzny i wewnętrzny obu świątyń, lecz także np. grodzić murem rozległy ogród jednego z proboszczów. Takie były stare przepisy. W zamian za to kolator miał prawo wyboru jednego z trzech kandydatów na probosz­cza przedstawionych przez kurię biskupią. W ówczesnych stosunkach prawo to miało raczej charakter formalny. Istotne świadczenia moich Rodziców dla parafii w Czaczu szły w innym kierunku. Ojciec wybudował obszerną salkę parafialną, w dwóch wsiach założył przedszkola, tzw. ochronki, z tych jedno na 80. dzieci. Prowadziły je siostry zakonne.

    Pielęgniarka, zakonnica, troszczyła się o chorych w paru okolicz­nych wsiach i zgłaszała mojej Matce ludzkie potrzeby. W ostatnich kilku latach przed wojną utrzymywano też trenera sportowego, który prowadził ćwiczenia z młodzieżą męską. W miarę rozwoju Akcji Kato­lickiej we wsi powstawały stowarzyszenia Robotników i Matek Chrześ­cijańskich, Młodych Polek i Młodzieży Męskiej, która dostała włas­ną świetlicę z radiem – rzeczą na owe czasy rzadką. Okresowo dzia­łał męski chór kościelny. Istniało też stowarzyszenie gimnastyczne “Sokół”. O wszystkie te organizacje trzeba było dbać, radząc lub pomagając w razie potrzeby. Moja Matka troszczyła się bardzo o Mat­ki Chrześcijańskie i sama do nich należała, dobierała starannie prelegentów na ich zebrania. Dla Młodych Polek organizowała kursy kroju i gotowania, zakończone wystawą wyrobów, urządzała też wy­cieczki do szkoły gospodarstwa wiejskiego w okolicy. Sama należała w Poznaniu do Stowarzyszenia Pań Domu. Wiele świadczyła na rzecz bezrobotnych, którym pomagała w urządzaniu ogródków przy blokach mieszkalnych i w ubraniu dzieci.

    W końcu lat 30., gdy większość z nas studiowała, a starsze siostry wyszły za mąż, w Czaczu urządzała kilka razy do roku zam­knięte rekolekcje. Wymagało to wiele pracy, gdyż staroświecki roz­kład pokoi nie nadawał się do przyjmowania większej liczby gości. W rekolekcjach uczestniczyli profesorowie uniwersytetu, starsze ziemianki, młode ziemianki, studenci, pary narzeczonych. Ściągano do tego wybitnych księży i zakonników.

    Opisane przeze mnie akcje realizowały, choć w różnym stopniu, także inne dwory wielkopolskie, należące do takich rodzin, jak: Potworowscy, Kurnatowscy, Szułdrzyńscy, Sczanieccy, Mańkowscy itd. O tym się nie mówiło, nie robiono z tego reklamy.

    Oprócz biblioteki mego Ojca, liczącej ok. 10 000 tomów, w rę­ku Matki znajdowała się druga, na 2 000 tomów, przeznaczona na bie­żący użytek, głównie dla wsi. Książki były w ciągłym ruchu.

    Przykład rodziców działał na nas, pod ich wpływem przygotowy­waliśmy się poważnie do życia. Brat Jerzy ukończył Wyższą Szkołę Wód i Lasów w Nancy we Francji, lecz zanim objął administrację lasów w Lubelskiem, odbył w kraju dwie roczne i dwie krótsze praktyki. Publikował fachowe artykuły ze swej dziedziny, a nierentowny obiekt wkrótce uczynił dochodowym.

    Po wyjściu z niemieckiego więzienia, gdzie wraz z Ojcem przesiedział parę miesięcy, utrzymywał u siebie nie tylko całą ro­dzinę, lecz i wiele osób wysiedlonych z Wielkopolski. Zorganizował dla nich produkcję obuwia o drewnianej podeszwie. Założył przy tar­taku spółdzielniany sklepik obsługujący tę zaniedbaną okolicę w ar­tykuły pierwszej potrzeby. Był bardzo czynny w pracy konspiracyj­nej AK. Bandyci mieniący się Armią Ludową 26 razy napadali na jego siedzibę, rabując żywność i odzież, zostawiając mieszkańców w sa­mej bieliźnie. Spalili tartak, wreszcie nakazali wynieść się, gro­żąc podpaleniem. Brat zamieszkał wtedy w najbliższym miasteczku, administrując z daleka lasem. Udało mu się m.in. uratować około trzydziestu Żydów zatrudnionych przy pracach leśnych. Zastępcę jego zamordo­wano. Gdy wkroczyli Sowieci, przez blisko rok ukrywał się pod obcym nazwiskiem w straży kolejowej w Jarosławiu. Gdy w 1945 r. odszukał rodzinę, miał znów na utrzymaniu ponad dziesięć osób. Handlował zbożem, potem założył mały sklepik. Po wyjeździe starszych sióstr zagranicę, ożenił się. Często był zmuszony zmie­niać pracę i miejsca pobytu, w wieku pięćdziesięciu lat wyemigrował do Kanady. Tam nostryfikował swój dyplom leśnika i dzięki temu pracował w Zie­leni Miejskiej Montrealu. Własnymi siłami pod miastem wybudował sobie domek, w którym obecnie mieszka. Dzieci pracują, Jerzy nadal z upodobaniem fotografuje, wystawia swoje zdjęcia, pomaga Polakom w kraju.

    W końcu sierpnia 1939 r., na kilka dni przed wybuchem wojny, zakwaterował się w Czaczu 17. pułk ułanów z pobliskiego Leszna. Służyło w nim kilku moich kuzynów. Obaj młodsi bracia wstąpili wte­dy do pułku jako ochotnicy. Starszy brat Juliusz jako kierowca ojcowskiego samochodu oddanego dowódcy pułku do dyspozycji w czasie kampanii, podjechawszy w porę samochodem, uratował z zasadzki dowód­ców. Dowiedziałem się o tym w przeszło czterdzieści lat po jego śmierci, ze wspomnień jednego z kuzynów. Skończył później w czasie okupacji, podchorążówkę. W czasie Powsta­nia Warszawskiego brał udział w walkach na ul. Szucha, gdzie z ca­łego oddziału tylko sześciu wyszło żywych. Wcielono ich do Grupy „Kampinos”. Juliusz zginął w bitwie tej grupy pod Jaktorowem z przeważającymi siłami niemieckimi. Został odznaczony pośmiertnie Krzyżem Walecznych.

    Drugi brat Alfred ciężko ranny w nogę w dniu kapitulacji Warszawy w 1939 r. przeszedł dwie amputacje i po kilku tygodniach zmarł z wycieńczenia.

    Rok temu znajoma zakonnica opowiedziała mi o wizycie w szpitalu w sali, gdzie leżał po amputacji nogi rów­nież mój kuzyn. Podeszła do niej wtedy pielęgniarka i wzruszona zwróciła jej uwagę na to, iż na sali leży drugi ranny tego samego nazwiska – mój brat. Gdy przyniosła mu trochę skądś zdobytej wody, bo nie było jej w szpitalu, rzekł: „Niech to siostra odda lepiej jednemu z moich kolegów, którzy przeżyją, ja i tak umrę”. Wiadomo, że ranni cierpią zawsze najbardziej z pragnienia. Pielęgniarka po­wiedziała: „To jakiś niezwykły człowiek”. Za postawę w czasie walk w „Kampinosie” brat otrzymał pośmiertnie Virtuti Militari.

    Wojna i okres okupacji dostarczyły Polakom okazji do wykazania hartu życiowego. Próby, przez które przeszliśmy, nie dadzą się porównać z losem tysięcy ludzi wywiezionych w głąb Rosji lub na roboty do Niemiec. Niekiedy cierpienia psychiczne kosztowały jednak wiele, Np. moja siostra, Róża, której zdjęcie ze ślubu pokazuje wyjście młodej pary pod wzniesionymi szablami szpaleru oficerów, miała ciężkie przeżycia wojenne. W początku 1940 r. gestapo aresz­towało jej męża, który przez blisko cztery lata przebywał w obozach koncentracyjnych. Ona sama była wciąż śledzona, szpiedzy niemieccy włóczyli się za nią po ulicach, towarzyszyli w tramwaju itd. Nie załamała się jednak, los obu starszych sióstr, gdy zagranicą połą­czyły się z mężami, też nie był lekki.

    Najmłodsza z sióstr, Zofia, mając 16 lat brała udział w Powsta­niu Warszawskim jako łączniczka, Odznaczona została Krzyżem Zasłu­gi z mieczami.

    Opowiadanie to domaga się podsumowania. Według mej dzisiejszej oceny długie pozostawanie na wsi i w rodzinie niosło ze sobą wiele cennych wartości, lecz również niebezpieczeństw. Nie mogłem później przyzwyczaić się do miasta, ojciec zaś nie pozwalał częściej niż raz w miesiącu wyjeżdżać do domu. Start do pracy w szkole miałem wyśmienity, ojciec wyżej oceniał samodzielną pracę przy odrabianiu lekcji niż siedzenie w klasie. Szkoła ma jednak szersze zadania niż wyrobienie intelektualne, musi ucznia przygotowywać do życia w społeczeństwie.

    Pewnym brakiem wychowania w Czaczu była izolacja od z dala położonej wsi oraz odległego powiatowego miasta. W sąsiednich dwo­rach żyli przeważnie starsi ludzie, z którymi nie mieliśmy bezpoś­redniego kontaktu. Zapraszani na ferie lub wakacje koledzy i przy­jaciele pochodzili przeważnie z tej samej co my grupy społecznej. Braki w wyrobieniu nadrabiać musiałem znacznie później, dopiero w wojsku oraz w pierwszej pracy zawodowej jako rządca w jednym majątku podczas okupacji.

    Pozostała mi jeszcze do omówienia sprawa obsługi. Przed wojną tania robocizna i brak urządzeń gospodarstwa domowego sprawiały, że praca ludzka wszystko musiała zastąpić.

    W domach zamożniejszej inteligencji, podobnie jak i we dworach, zatrudniano kucharki i pokojówki. Miało to wpływ na wychowanie dzieci – im więcej obsługi, tym dziecko staje się mniej zaradne.

    W mniejszych dworach, zwłasz­cza we wschodnich województwach, dość twardo wychowywano młodzież. Zaprawiano ją do pracy w ogrodzie, polu, przy inwentarzach. W Czaczu oddalenie od wsi i podwórza utrudniało bliski kontakt z pracującym człowiekiem, a w domu służby było dużo. Dopiero w wojsku, a później w czasie okupacji nauczyłem się różnych fizycznych prac, jak oprzątania koni, a potem orania, siania, koszenia, jeszcze później sto­larki. A radości, jaką daje praca fizyczna, nic nie zastąpi.

    Wychowanie w ubóstwie czy niedostatku wydaje mi się najlepszą szkołą życia, czasem jednak powoduje tęsknotę za niespełnionymi aspiracjami. Rodzi to problemy.

    Na odwrót, zamożność, a tym bardziej bogactwo, sprzyjają rozwo­jowi umysłowemu i kulturze człowieka, ułatwiają przyjęcie dystansu w stosunku do pieniądza. Pokazują namacalnie, że nie daje on szczęś­cia. Trzeba jednak wielkiej siły charakteru i pracy nad sobą, by mając wszystko, czego się pragnie, nie zejść na płyciznę i nie zrobić z siebie centrum świata.

    Wszystko, co otrzymujemy, jest nam tylko powierzone, a ma służyć drugim.

    Ze wszystkiego kiedyś przyj­dzie zdać rachunek.

    Michał Żółtowski z Lasek