Dziś, gdy model rodziny przewiduje posiadanie jednego lub dwojga dzieci, niełatwo zrozumieć, że dawniej mogło być inaczej. Urodziłem się jako piąte z kolei dziecko, mając ogółem pięć sióstr i trzech braci. Jeden z nich, Jerzy, był o cztery lata ode mnie starszy i bardzo mi imponował. Po nim siostra Teresa, z którą razem się uczyłem i najlepiej rozumiałem. Dalej było jeszcze dwóch braci i dwie najmłodsze siostry. Starsi zaraz po I wojnie światowej zaczęli chodzić w Poznaniu do szkoły, średni i najmłodsi zostali na wsi przy rodzicach i tam się uczyli. Do szkoły poszedłem dopiero mając trzynaście lat. Czacz, majątek moich rodziców, leżał o godzinę drogi koleją od Poznania, w obecnym województwie leszczyńskim.
Gdy teraz spoglądam wstecz, na tamte lata, usiłuję dociec, jakie wartości wyniesione z domu pomogły mi przebrnąć przez różnorodne koleje losu. Wówczas nikt nie przewidywał możliwości jeszcze jednej wojny światowej ani nie przygotowywał dzieci na taką ewentualność. Chociaż, przypominam sobie, że nasza matka miała wyraźne co do tego przeczucia. Podczas pogadanek religijnych wtrącała nieraz tajemnicze i niepokojące zdania: „Kiedy przyjdzie reforma rolna …”, oznaczało to, że stracimy cały majątek i trzeba będzie mieć zawód, który zapewni utrzymanie. Albo mówiła: „Kiedy przyjdą bolszewicy … ”, lub: „Kiedy będą prześladowania religijne … ” i rzeczywiście, wszystko to się sprawdziło.
Jakie więc wynieśliśmy wartości z domu? Po pierwsze – mówienie prawdy i odpowiedzialność za słowa, po drugie – poważny stosunek do obowiązków, po trzecie – solidne podstawy religijne. Nie pamiętam, by ktoś z rodzeństwa kiedyś skłamał, ojciec nie lubił przesady nawet w mówieniu. Domownicy, o których będę dalej pisał, służyli nam naprawdę za wzór prawości i sumienności.
W szkole w Poznaniu nie korzystałem nigdy ze ściągawek, bryków, podpowiadania. Sumienie mi na to nie pozwalało. W Czaczu domowi nauczyciele stawiali nam wysokie wymagania. Byliśmy codziennie pytani. Zwracano uwagę na ortografię, styl, charakter pisma, czystość zeszytów… W czasie odrabiania lekcji zasadniczo obowiązywało milczenie, niekiedy asystowała przy tym nauczycielka. Przestrzegano punktualności. Lekcje kończyły się w południe, odmawialiśmy „Anioł Pański”, myliśmy ręce i szliśmy na obiad. To wszystko odbywało się bez surowości, moralizowania, karania.
Po południu miałem lekcję gry na fortepianie i francuskiego, w końcu odrabianie zadań. Zgodnie z programem klasycznego gimnazjum, do którego się przygotowywałem, łacina zaczynała się w I klasie, tj. w wieku ok. dziesięciu lat, język grecki od klasy IV. Języka łacińskiego uczył mnie dojeżdżający dwa razy w tygodniu student prawa Bolesław Celiński. Mieszkał z moim bratem w Poznaniu. Miał doskonałą metodę nauczania polegającą na częstych powtórkach. Przeprowadzał je zwykle w okresie ferii świątecznych, gdy wolne już od zajęć rodzeństwo hasało po parku. Nieraz zbierało mi się na płacz podczas generalnych powtórek z gramatyki. Jednak dzięki temu zdobyłem gruntowne podstawy do znajomości łaciny, nauczyciela zaś uwielbiałem. Był mądry i interesujący. Po ukończeniu studiów pracował w Lidze Narodów, następnie w ONZ. Po śmierci matki wstąpił do benedyktynów, a jeśli jeszcze żyje, to przebywa w klasztorze cystersów w Italii.
W dzieciństwie większą część wolnego czasu poświęcaliśmy na zbieranie ziół leczniczych, w jesieni kasztanów sprzedawanych później po dobrej cenie do poznańskiego ZOO. Pieniądze ze sprzedaży szły na potrzeby misji, na „wykupywanie” małych Murzynków, by umożliwić im ukończenie szkoły misyjnej. Jesienią zbieraliśmy chrust w parku i przyległym lasku na rozpałkę dla staruszek we wsi. Trzewiki wymagające częstych reperacji z powodu biegania po rosie i błocie nieśliśmy do organisty, który, chcąc utrzymać rodzinę dorabiał szewstwem. W jesiennym sezonie zbieraliśmy rosnące w lasku rydze i odnosiliśmy pełne ich kosze do kuchni.
Wprawdzie niczego nam nie brakowało, lecz nie dostawaliśmy kieszonkowego. Jeśli ktoś miał szczególne zamiłowania i potrzebował pieniędzy, musiał sam szukać sposobu, by je zdobyć. Starsze siostry hodowały rasowe króliki, które pomagaliśmy im karmić. Codziennie wychodziliśmy w pole z wózkiem, by przywieźć im koniczyny. Brat wolał gołębie, które z czasem po nim przejąłem. Miał zresztą zawsze masę pomysłów i stale brakowało mu gotówki. Podejmował różne prace, np. raz zarobił sobie, budując z kuzynem szopę z desek dla dozorcy w sadzie. Budował coraz to innego typu aparaty radiowe, a z czasem zajął się fotografią. Urządził ciemnię, razem ze mną zmajstrował powiększalnik. Abonował pismo dla fotoamatorów i wysyłał do redakcji swe najlepsze zdjęcia do oceny. Wiele nauczyliśmy się w ten sposób. Marzył o składanym kajaku i dopiero gdy był zagranicą na studiach, wykonał mu go nasz kuzyn. Kiedy zaczęliśmy polować, niezły dochód przynosiła nam sprzedaż ubitej zwierzyny. Płacono za nią wysokie ceny, gdyż szła na eksport do Niemiec.
Mój brat, Jerzy, choć delikatnej budowy, był najlepszym lekkoatletą w szkole. Brał udział w zawodach i nazbierał wiele medali. Gdy dorósł, prowadził w Czaczu treningi dla młodzieży męskiej. Ćwiczył z nią biegi, skoki i rzuty. Na pozór był odludkiem, w gruncie rzeczy miał wielkie poczucie społeczne.
W życiu zdarzają się daty przełomowe. Dla mnie taką datą był rok 1930, kiedy wyszła za mąż najstarsza siostra, Krystyna, brat Jerzy wyjechał na studia, a moich braci wraz ze mną oddano pod opiekę Francuza Henryka Gaube. Człowiek ten już po pięćdziesiątce, niegdyś wychowawca we francuskim internacie, od dwudziestu lat pełnił funkcje guwernera w kilku polskich domach. Doskonale rozumiał problemy dorastającej młodzieży i umiał nią we właściwy sposób pokierować. Wiele mu zawdzięczam. Oprócz przybliżenia nam kultury francuskiej i pomocy w opanowaniu tego trudnego języka rozszerzył znacznie nasze horyzonty myślowe. Dzięki niemu zabrałem się do konstrukcji modelu jachtu żaglowego, nad którym pracowałem przez dwa lata. Nie przypuszczałem wtedy, że kiedyś zostanę nauczycielem robót ręcznych w szkole dla niewidomych.
Mój młodszy brat Juliusz i ja pasjonowaliśmy się jazdą konną. Z czasem dołączył również najmłodszy z braci Alfred. W Poznaniu braliśmy lekcje w Wielkopolskim Klubie Jazdy Konnej, w Czaczu szukaliśmy odpowiednich koni pod wierzch. W okresie międzywojennym koń wierzchowy uchodził za luksus. Izba Skarbowa wymierzała za to wysokie podatki. W stajni w Czaczu stało zwykle osiem klaczy zarodowych służących do wyjazdu. Samochód kupił mój ojciec dopiero w 1935 r.
Do dyspozycji mieliśmy dwa małe konie pracujące w ogrodzie warzywnym. Niektóre klacze nadawały się pod siodło, lecz sprawy hodowlane stawały na przeszkodzie. Rozwiązanie przyszło z nieoczekiwanej strony. Administrator, zapalony kawalerzysta i dobry organizator, tak umiał wszystkim pokierować, że na ferie wielkanocne i letnie wakacje dawał nam do dyspozycji młode, 4-letnie konie, niedawno oprzęgane. Wiele pracy musieliśmy włożyć, by je trochę ujeździć, a potem naskakać. Kilka razy jednak udało nam się wystąpić na nich na zawodach. Pamiętam pewne zdarzenie: jeden z nas spadł z konia i zranił sobie głowę. Podczas zszywania rany zachował się dzielnie i nawet nie syknął. Ktoś go za to pochwalił i usłyszał w odpowiedzi: „A co by zrobił Kmicic na moim miejscu?” Memu ojcu bardzo się to podobało, po latach jeszcze owo zdanie cytował.
Rozpisałem się szeroko o naszych zajęciach i zabawach, lecz z nich składało się życie. Rodzice zawsze cieszyli się, widząc, że nie próżnujemy. Większość z nas miała zdolności do rysunku, nawet malarstwa. Lubiliśmy przy tym słuchać głośnego czytania. We wcześniejszych latach poznaliśmy w ten sposób wiele powieści historycznych, m.in. Kraszewskiego, w opracowaniu dla młodzieży. Czytywaliśmy je po parę razy. Doszedłszy do wieku 10-11 lat chodziliśmy do biblioteki lub pokoju ojca i tam odbywało się czytanie. Przepadaliśmy za tym, była to najszczęśliwsza chwila dnia. Poznaliśmy prawie całego Sienkiewicza, łącznie z listami z Ameryki i mało znanymi nowelami: „Przez stepy” lub „Niewola tatarska”. Ojciec znał osobiście Sienkiewicza i przytaczał wiele szczegółów z czasu powstania jego powieści. Cenił wysoki moralny poziom tych dzieł.
Nasza matka dbała o pracowników stajni, dawała im po wytężonej pracy urlopy, czego wówczas nie przewidywały ustawy, przestrzegała, by w dni świąteczne odpoczywali, a jeśli chcieliśmy gdzieś wyjechać, sami musieliśmy powozić i troszczyć się o konie. Dla nas, chłopców, stajnia stanowiła największą atrakcję.
Jak w moim pokoleniu wyglądał patriotyzm? U dziecka liczy się przede wszystkim to, co widzi. W Czaczu, latem 1920 r., przybył z frontu na wypoczynek batalion piechoty – około ośmiuset żołnierzy. W całej wsi było ich pełno. Na wszystko, co się wtedy działo, patrzyliśmy z zachwytem. W podwórzu stały kuchnie polowe, obserwowaliśmy wydawanie z rana kawy, w południe gęstej zupy. Potem żołnierze myli menażki w stawie lub pod pompą. A w ciągu dnia marsze oddziałów ze śpiewem. Ludzie byli gotowi wszystko dla tego wojska oddać.
Tej samej jesieni w Poznaniu odbyła się wielka defilada tamtejszego garnizonu z okazji 11 listopada. Orkiestry na siwych koniach, pułki kawalerii, dywizjony artylerii z armatami, w końcu pułki piechoty. Nie mogliśmy się napatrzeć. A entuzjazm tłumu i nam się udzielał. Wszak to polskie wojsko tak niedawno jeszcze walczyło i ratowało naszą zagrożoną niepodległość. Wszyscy wciąż mówili o wojnie, o okopach, walkach na bagnety, o decydującej bitwie pod Warszawą, w której zginął, prowadząc żołnierzy do ataku, ks. Marian Skorupka. Wiele się o nim słyszało. Gdy żołnierze zaczęli się załamywać, on poderwał ich do przodu. W końcu przypłacił to życiem. W pudełkach z ołowianymi żołnierzami, stanowiącymi naszą najlepszą zabawę, nigdy nie brakowało postaci ks. Skorupki ze sztandarem w ręku.
W 1920 r. w Czaczu pełno było uchodźców ze wschodnich Kresów, zwłaszcza Podola i Ukrainy. Opowiadali straszne rzeczy o czasach rosyjskiej rewolucji. Ojciec przyjął wówczas do administracji trzech Rosjan z armii Denikina. Jeden został kasjerem, czyli głównym księgowym i bardzo odpowiedzialnie pracował aż do 1945 r. Drugi prawie równie długo pełnił funkcje leśniczego w majątku rodziców w Lubelskiem. Również nasze nauczycielki i korepetytorzy, pochodzili ze Wschodu i wnieśli wiele najlepszych cech tamtejszych ludzi w nasz dom. Nieraz zadawałem sobie pytanie: czy i nas coś podobnego nie czeka?
Dwór polski, pozostający przez kilka pokoleń w jednym ręku, obrastał pamiątkami. Stawał się rodzajem muzeum. Brak mi danych o tym, skąd pochodził w Czaczu zbiór starej broni. Ojciec umieścił w dwóch oszklonych szafach to, co uważał za najcenniejsze: parę długich rusznic, autentyczny garłacz, kilka kusz, w tym parę z kości słoniowej, wiele różnego typu skałkowych pistoletów, rożków do prochu, w końcu wielki róg bawoli i drugi mniejszy z kości słoniowej. Niezależnie od tego znajdowało się na strychu 20-30 karabinów skałkowych z czasów napoleońskich lub powstania listopadowego i ciężki rapier pradziadka z tego czasu. Dzięki zapobiegliwej trosce ogrodniczki, broń ta przetrzymała w ukryciu II wojnę światową. Po nagłej śmierci ogrodniczki okazało się, że większa część broni w tajemniczy sposób zaginęła.
Na przełomie XIX i XX w. odkryto w Czaczu prehistoryczne cmentarzysko. Najciekawsze eksponaty znalazły się w muzeum w Poznaniu, w domu długa oszklona szafa zaledwie mogła pomieścić urny wszelkiego rodzaju, starą przerdzewiałą broń, a nawet parę wyrobów z kamienia.
Po mojej prababce pozostały na strychu damskie stroje z połowy XIX w., np. obszerne suknie aż do ziemi. Niekiedy używaliśmy ich do przebierania.
W domu zachowała się aż do wojny bogata kolekcja sztychów, jak również wiele obrazów. Dziadek ze strony matki, Juliusz Ostrowski, był kolekcjonerem, wspierał młodych malarzy, organizował im wystawy. Czacka część zbiorów stanowiła posag mojej matki. Jako dzieci uczyliśmy się nazwisk polskich malarzy, oglądając obrazy Malczewskiego, Fałata, Kossaka, Gersona, Gierymskiego, Siestrzeńcewicza, Wyczółkowskiego, a także szkice Matejki. Znaczną ilość tych dzieł sztuki bracia ukryli w 1939 r. w górnej galerii kościoła i te się uratowały, resztę zrabowali okupanci.
Nad łóżkiem mego ojca wisiał ryngraf ze śladem kuli, która go jednak nie przebiła. Ocalił on życie memu pradziadowi Marcelemu, który jako 19-letni młodzieniec przekradł się do powstania listopadowego i brał udział we wszystkich głównych bitwach. Za udział w walce pod Grochowem otrzymał Krzyż Virtuti Militari. Wybrany na posła do berlińskiego parlamentu bronił tam sprawy narodowej. Długie lata był dyrektorem Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego, które udzielaniem kredytów, a także fachowym doradztwem broniło Polaków przed oddaniem ziemi w ręce niemieckie.
Synem jego był mój dziadek Alfred. On też posłował do parlamentu. Koledzy z „Koła Polskiego” zlecili mu wniesienie uroczystego protestu u rządu pruskiego przeciw aneksji Wielkopolski. Akt ten co pewien czas ponawiano, Alfred miał wtedy przykrą rozmowę z Bismarckiem, który żadnych argumentów z prawa narodowego nie przyjmował.
Ojciec mój w czasie I wojny światowej był w Szwajcarii wiceprzewodniczącym Komitetu z Vevey, niosącego pomoc ofiarom wojny w Polsce. Jako członek Komitetu Polskiego Narodowego należał do reprezentacji Polski w czasie traktatu wersalskiego.
Po zakończeniu wojny został prezesem Urzędu Likwidacyjnego poniemieckich majątków na byłą dzielnicę pruską, prezesem Związku Ziemian oraz pełnił inne wysokie funkcje społeczne. Miał wielki autorytet w społeczeństwie, nieustannie zwracano się do niego o radę lub pomoc w różnych sprawach. Był człowiekiem bardzo skromnym, nie było mowy o tym, by się czymś chwalił. O tym, jakie pełnił funkcje, dowiadywałem się nieraz dopiero od kolegów w szkole.
Ojciec nie tylko nie gonił za godnościami, lecz zawsze był gotów służyć skromnym inicjatywom na swoim terenie. Tak na przykład nigdy nie opuszczał zebrań Kółka Rolniczego w Czaczu. Nie należy utożsamiać tej organizacji z czasów największej walki o ziemię i wynarodowienie polskiego ludu za Bismarcka z kółkami utworzonymi przez rząd komunistyczny po II wojnie światowej. Właściwe Kółka Rolnicze, mające jako hasło “Oświata i praca”, położyły wielkie zasługi dla kraju, podnosząc świadomość narodową i zarazem poziom gospodarowania.
Ojciec uczęszczał też na zebrania Opieki Społecznej w gminie, gdzie radzono nad pomocą dla najbiedniejszych jej mieszkańców. Z zamiłowania intelektualista zdawał sobie sprawę z odpowiedzialności, jaką ponosi każdy człowiek wykształcony i zamożny za stosunki na jego najbliższym terenie. By móc świadczyć innym, trzeba wpierw własny warsztat pracy wzorowo prowadzić. Po 60-letnim oszczędnym gospodarowaniu mego pradziada majątek wymagał unowocześnień. Ojciec przeprowadził kosztowny drenaż pól, założył 14 km długości kolejkę polną, łączącą folwarki między sobą i ze stacją kolejową (była to pierwsza inwestycja – zniszczona przez Sowietów w 1945r. – i to na terenie całej Wielkopolski), wybudował centralny, zelektryfikowany, trzypiętrowy spichrz, pozwalający na długotrwałe przechowywanie i suszenie zboża. Wprowadził na nieurodzajnych mokrych łąkach dochodowe plantacje wikliny, na sztucznych pastwiskach racjonalny wychów bydła i koni, hodowlę traw nasiennych i wiele innych form nowoczesnej gospodarki. Mimo iż miał doskonałego administratora, stale kontrolował to, co działo się w majątku. Lubiliśmy ponad wszystko wyjazdy bryczką z ojcem na oglądanie pól i folwarków. Umiał wszystko interesująco przedstawiać i wyjaśniać. Nieraz dojeżdżaliśmy do dość odległych kanałów obrzańskich. Ojciec przez długie lata był dyrektorem Towarzystwa Melioracji Obry, mającego za zadanie regulację stanu wód pięciu kanałów osuszających bagna położone nad rzeczką Obrą. Powodowała ona częste długotrwałe powodzie. Dbając o estetykę, ojciec obsadził brzegi kanałów topolami, co wpłynęło korzystnie na ukształtowanie krajobrazu.
Jako kolator dwóch kościołów parafialnych ponosił w związku z tym duże koszta. Nie tylko musiał dbać o stan zewnętrzny i wewnętrzny obu świątyń, lecz także np. grodzić murem rozległy ogród jednego z proboszczów. Takie były stare przepisy. W zamian za to kolator miał prawo wyboru jednego z trzech kandydatów na proboszcza przedstawionych przez kurię biskupią. W ówczesnych stosunkach prawo to miało raczej charakter formalny. Istotne świadczenia moich Rodziców dla parafii w Czaczu szły w innym kierunku. Ojciec wybudował obszerną salkę parafialną, w dwóch wsiach założył przedszkola, tzw. ochronki, z tych jedno na 80. dzieci. Prowadziły je siostry zakonne.
Pielęgniarka, zakonnica, troszczyła się o chorych w paru okolicznych wsiach i zgłaszała mojej Matce ludzkie potrzeby. W ostatnich kilku latach przed wojną utrzymywano też trenera sportowego, który prowadził ćwiczenia z młodzieżą męską. W miarę rozwoju Akcji Katolickiej we wsi powstawały stowarzyszenia Robotników i Matek Chrześcijańskich, Młodych Polek i Młodzieży Męskiej, która dostała własną świetlicę z radiem – rzeczą na owe czasy rzadką. Okresowo działał męski chór kościelny. Istniało też stowarzyszenie gimnastyczne “Sokół”. O wszystkie te organizacje trzeba było dbać, radząc lub pomagając w razie potrzeby. Moja Matka troszczyła się bardzo o Matki Chrześcijańskie i sama do nich należała, dobierała starannie prelegentów na ich zebrania. Dla Młodych Polek organizowała kursy kroju i gotowania, zakończone wystawą wyrobów, urządzała też wycieczki do szkoły gospodarstwa wiejskiego w okolicy. Sama należała w Poznaniu do Stowarzyszenia Pań Domu. Wiele świadczyła na rzecz bezrobotnych, którym pomagała w urządzaniu ogródków przy blokach mieszkalnych i w ubraniu dzieci.
W końcu lat 30., gdy większość z nas studiowała, a starsze siostry wyszły za mąż, w Czaczu urządzała kilka razy do roku zamknięte rekolekcje. Wymagało to wiele pracy, gdyż staroświecki rozkład pokoi nie nadawał się do przyjmowania większej liczby gości. W rekolekcjach uczestniczyli profesorowie uniwersytetu, starsze ziemianki, młode ziemianki, studenci, pary narzeczonych. Ściągano do tego wybitnych księży i zakonników.
Opisane przeze mnie akcje realizowały, choć w różnym stopniu, także inne dwory wielkopolskie, należące do takich rodzin, jak: Potworowscy, Kurnatowscy, Szułdrzyńscy, Sczanieccy, Mańkowscy itd. O tym się nie mówiło, nie robiono z tego reklamy.
Oprócz biblioteki mego Ojca, liczącej ok. 10 000 tomów, w ręku Matki znajdowała się druga, na 2 000 tomów, przeznaczona na bieżący użytek, głównie dla wsi. Książki były w ciągłym ruchu.
Przykład rodziców działał na nas, pod ich wpływem przygotowywaliśmy się poważnie do życia. Brat Jerzy ukończył Wyższą Szkołę Wód i Lasów w Nancy we Francji, lecz zanim objął administrację lasów w Lubelskiem, odbył w kraju dwie roczne i dwie krótsze praktyki. Publikował fachowe artykuły ze swej dziedziny, a nierentowny obiekt wkrótce uczynił dochodowym.
Po wyjściu z niemieckiego więzienia, gdzie wraz z Ojcem przesiedział parę miesięcy, utrzymywał u siebie nie tylko całą rodzinę, lecz i wiele osób wysiedlonych z Wielkopolski. Zorganizował dla nich produkcję obuwia o drewnianej podeszwie. Założył przy tartaku spółdzielniany sklepik obsługujący tę zaniedbaną okolicę w artykuły pierwszej potrzeby. Był bardzo czynny w pracy konspiracyjnej AK. Bandyci mieniący się Armią Ludową 26 razy napadali na jego siedzibę, rabując żywność i odzież, zostawiając mieszkańców w samej bieliźnie. Spalili tartak, wreszcie nakazali wynieść się, grożąc podpaleniem. Brat zamieszkał wtedy w najbliższym miasteczku, administrując z daleka lasem. Udało mu się m.in. uratować około trzydziestu Żydów zatrudnionych przy pracach leśnych. Zastępcę jego zamordowano. Gdy wkroczyli Sowieci, przez blisko rok ukrywał się pod obcym nazwiskiem w straży kolejowej w Jarosławiu. Gdy w 1945 r. odszukał rodzinę, miał znów na utrzymaniu ponad dziesięć osób. Handlował zbożem, potem założył mały sklepik. Po wyjeździe starszych sióstr zagranicę, ożenił się. Często był zmuszony zmieniać pracę i miejsca pobytu, w wieku pięćdziesięciu lat wyemigrował do Kanady. Tam nostryfikował swój dyplom leśnika i dzięki temu pracował w Zieleni Miejskiej Montrealu. Własnymi siłami pod miastem wybudował sobie domek, w którym obecnie mieszka. Dzieci pracują, Jerzy nadal z upodobaniem fotografuje, wystawia swoje zdjęcia, pomaga Polakom w kraju.
W końcu sierpnia 1939 r., na kilka dni przed wybuchem wojny, zakwaterował się w Czaczu 17. pułk ułanów z pobliskiego Leszna. Służyło w nim kilku moich kuzynów. Obaj młodsi bracia wstąpili wtedy do pułku jako ochotnicy. Starszy brat Juliusz jako kierowca ojcowskiego samochodu oddanego dowódcy pułku do dyspozycji w czasie kampanii, podjechawszy w porę samochodem, uratował z zasadzki dowódców. Dowiedziałem się o tym w przeszło czterdzieści lat po jego śmierci, ze wspomnień jednego z kuzynów. Skończył później w czasie okupacji, podchorążówkę. W czasie Powstania Warszawskiego brał udział w walkach na ul. Szucha, gdzie z całego oddziału tylko sześciu wyszło żywych. Wcielono ich do Grupy „Kampinos”. Juliusz zginął w bitwie tej grupy pod Jaktorowem z przeważającymi siłami niemieckimi. Został odznaczony pośmiertnie Krzyżem Walecznych.
Drugi brat Alfred ciężko ranny w nogę w dniu kapitulacji Warszawy w 1939 r. przeszedł dwie amputacje i po kilku tygodniach zmarł z wycieńczenia.
Rok temu znajoma zakonnica opowiedziała mi o wizycie w szpitalu w sali, gdzie leżał po amputacji nogi również mój kuzyn. Podeszła do niej wtedy pielęgniarka i wzruszona zwróciła jej uwagę na to, iż na sali leży drugi ranny tego samego nazwiska – mój brat. Gdy przyniosła mu trochę skądś zdobytej wody, bo nie było jej w szpitalu, rzekł: „Niech to siostra odda lepiej jednemu z moich kolegów, którzy przeżyją, ja i tak umrę”. Wiadomo, że ranni cierpią zawsze najbardziej z pragnienia. Pielęgniarka powiedziała: „To jakiś niezwykły człowiek”. Za postawę w czasie walk w „Kampinosie” brat otrzymał pośmiertnie Virtuti Militari.
Wojna i okres okupacji dostarczyły Polakom okazji do wykazania hartu życiowego. Próby, przez które przeszliśmy, nie dadzą się porównać z losem tysięcy ludzi wywiezionych w głąb Rosji lub na roboty do Niemiec. Niekiedy cierpienia psychiczne kosztowały jednak wiele, Np. moja siostra, Róża, której zdjęcie ze ślubu pokazuje wyjście młodej pary pod wzniesionymi szablami szpaleru oficerów, miała ciężkie przeżycia wojenne. W początku 1940 r. gestapo aresztowało jej męża, który przez blisko cztery lata przebywał w obozach koncentracyjnych. Ona sama była wciąż śledzona, szpiedzy niemieccy włóczyli się za nią po ulicach, towarzyszyli w tramwaju itd. Nie załamała się jednak, los obu starszych sióstr, gdy zagranicą połączyły się z mężami, też nie był lekki.
Najmłodsza z sióstr, Zofia, mając 16 lat brała udział w Powstaniu Warszawskim jako łączniczka, Odznaczona została Krzyżem Zasługi z mieczami.
Opowiadanie to domaga się podsumowania. Według mej dzisiejszej oceny długie pozostawanie na wsi i w rodzinie niosło ze sobą wiele cennych wartości, lecz również niebezpieczeństw. Nie mogłem później przyzwyczaić się do miasta, ojciec zaś nie pozwalał częściej niż raz w miesiącu wyjeżdżać do domu. Start do pracy w szkole miałem wyśmienity, ojciec wyżej oceniał samodzielną pracę przy odrabianiu lekcji niż siedzenie w klasie. Szkoła ma jednak szersze zadania niż wyrobienie intelektualne, musi ucznia przygotowywać do życia w społeczeństwie.
Pewnym brakiem wychowania w Czaczu była izolacja od z dala położonej wsi oraz odległego powiatowego miasta. W sąsiednich dworach żyli przeważnie starsi ludzie, z którymi nie mieliśmy bezpośredniego kontaktu. Zapraszani na ferie lub wakacje koledzy i przyjaciele pochodzili przeważnie z tej samej co my grupy społecznej. Braki w wyrobieniu nadrabiać musiałem znacznie później, dopiero w wojsku oraz w pierwszej pracy zawodowej jako rządca w jednym majątku podczas okupacji.
Pozostała mi jeszcze do omówienia sprawa obsługi. Przed wojną tania robocizna i brak urządzeń gospodarstwa domowego sprawiały, że praca ludzka wszystko musiała zastąpić.
W domach zamożniejszej inteligencji, podobnie jak i we dworach, zatrudniano kucharki i pokojówki. Miało to wpływ na wychowanie dzieci – im więcej obsługi, tym dziecko staje się mniej zaradne.
W mniejszych dworach, zwłaszcza we wschodnich województwach, dość twardo wychowywano młodzież. Zaprawiano ją do pracy w ogrodzie, polu, przy inwentarzach. W Czaczu oddalenie od wsi i podwórza utrudniało bliski kontakt z pracującym człowiekiem, a w domu służby było dużo. Dopiero w wojsku, a później w czasie okupacji nauczyłem się różnych fizycznych prac, jak oprzątania koni, a potem orania, siania, koszenia, jeszcze później stolarki. A radości, jaką daje praca fizyczna, nic nie zastąpi.
Wychowanie w ubóstwie czy niedostatku wydaje mi się najlepszą szkołą życia, czasem jednak powoduje tęsknotę za niespełnionymi aspiracjami. Rodzi to problemy.
Na odwrót, zamożność, a tym bardziej bogactwo, sprzyjają rozwojowi umysłowemu i kulturze człowieka, ułatwiają przyjęcie dystansu w stosunku do pieniądza. Pokazują namacalnie, że nie daje on szczęścia. Trzeba jednak wielkiej siły charakteru i pracy nad sobą, by mając wszystko, czego się pragnie, nie zejść na płyciznę i nie zrobić z siebie centrum świata.
Wszystko, co otrzymujemy, jest nam tylko powierzone, a ma służyć drugim.
Ze wszystkiego kiedyś przyjdzie zdać rachunek.
Michał Żółtowski z Lasek