Tag: Nr 70-71

  • Spotkanie w Felix Vallis*


    „Naród, który nie zna swojej przeszłości, umiera i nie buduje przyszłości”

    Nie jesteśmy wprawdzie całym narodem, ale znakomitą jego częścią i chociaż motto dotyczy narodu jako całości, postanowiłam użyć je jako myśl przewodnią tego tekstu. Wszak Związek Rodu Żółtowskich już przez kilkadziesiąt lat tworzy historię. Historię naszych rodzin, historię naszych spotkań, historię naszych przyjaźni i w końcu historię naszej więzi. Dzięki niezwykłemu zaangażowaniu Bożenki z Warszawy powstaje kwartalnik – to też element tworzonej historii. Dysponujemy tysiącem zdjęć, z których, jak pokazał zjazd w Nowych Rumunkach, możemy stworzyć niepowtarzalną galerię. Są filmy dokumentujące nasze spotkania. Już kolejne pokolenie Żółtowskich pojawia się na zjazdach. Przez lata spotkań wychowały się i dorosły nasze dzieci. I to one przywożą na zjazdy już swoje dzieci. Mamy więc nadzieję na zbudowanie przyszłości.

    Tegoroczny XXII zjazd Związku Rodu Żółtowskich odbył się w dniach 29. 05-2.06. 2013 r. w niezwykle urokliwym miejscu nad samym brzegiem Zalewu Koronowskiego w ośrodku „Żagiel” w Pieczyskach. Przez cały pobyt tam mogliśmy doświadczyć troski personelu ośrodka skierowanej na każdego z uczestników, a także na wszystkie nasze działania związane ze Zjazdem. Kiedy na przykład zechcieliśmy wypić wspólnie poobiednią kawę pod wiatą specjalnie przygotowaną na grille i ogniska, od razu na stołach pojawiły się białe obrusy, czajniki itp. Jednym słowem bardzo o nas dbano. Ośrodek wygodny, ładnie usytuowany, funkcjonalny, cały w zieleni i kwiatach. Widać dobrą rękę gospodarza. Kierownikiem jest pan Józef Reszczyński, ale słowa uznania należą się całemu personelowi. No i oczywiście wielkie dzięki dla Kaliny z Torunia i Mariusza ze Sztumu, którzy ten ośrodek znaleźli, odwiedzili osobiście i dopilnowali, aby wszystkim Żółtowskim było w nim dobrze.

    Zjeżdżaliśmy się już od środy, wiele osób przyjechało w czwartkowe przedpołudnie. W Boże Ciało spora grupa Żółtowskich, tradycyjnie jak co roku, uczestniczyła we mszy św. i procesji w kościele pw. Wniebowzięcia NMP (XIII- XIV w.) w pobliskim Koronowie. Świątynia ta wchodzi w skład pocysterskiego zespołu klasztornego i ma bardzo ciekawą historię. W 1819 r. władze pruskie skasowały zakon, a klasztor stał się … więzieniem i jest nim do dziś. Bazylika jest trójnawowa z transeptem i dwoma rzędami kaplic. W barokowym wnętrzu podziwiać można obrazy z dziejów klasztoru i gotycką polichromię.

    Po południu odbyło się zebranie przybyłych na zjazd członków Związku. Minutą ciszy uczciliśmy pamięć Mieczysława ze Szczecina, który zmarł w listopadzie 2012 r. Wieloletni członek Zarządu, bardzo zaangażowany we wszystkie działania podejmowane przez Związek, organizator jednego z najlepszych naszych spotkań w Pobierowie. Będzie nam Go bardzo brakowało.

    Zebranie prowadził prezes Mariusz ze Sztumu. Obradowaliśmy nad ważnymi problemami dotyczącymi Związku i jego działalności. Pędzący współczesny świat z cyfryzacją, komputeryzacją, biotechnologią i czym tam jeszcze, sprawił, że coraz mniej chcemy się angażować w organizację różnych przedsięwzięć, ruszać sprzed komputera czy telewizora, być aktywnym, działać, spędzać czas ciekawie i pożytecznie.

    W porozumieniu z Wacławem z Łodzi ustalono, że wszelkie zmiany i korekty do nowego wydania genealogii będą przyjmowane do końca lutego 2014 roku. Na zebraniu zostały mi przekazane obowiązki skarbnika, z której to funkcji zrezygnował Jarek ze Skierniewic. Przedstawiały się osoby przybyłe po raz pierwszy na Zjazd. Z Mszczonowa przyjechali Kazimierz z żoną Stanisławą. Mówili o swojej rodzinie, o dzieciach. Poznaliśmy też Annę z Łodzi. Wieczorem w piątek przyjechał Przemysław Żółtowski z Trzebieży w pobliżu Szczecina (dobre zdanie dla obcokrajowców), a w sobotę dołączyła do nas Maria ze Świecia.

    Czwartkowy wieczór upłynął na rozmowach, opowiadaniu o tym, co zdarzyło się przez ten rok między Zjazdami. Było bardzo przyjemnie. Wciąż ktoś się przyłączał, dosiadał, gwar, wesołość, powitania. Tak jak zwykle na Zjeździe – miło i serdecznie.

    I wtedy otrzymaliśmy tragiczną wiadomość …

    ***

    Irenko! Jesteśmy wszyscy z Tobą.

    Piątkowy poranek powitał nas słońcem. Zamiast tradycyjnej wycieczki odbył się rejs statkiem po Jeziorze Koronowskim. Jezioro to powstało w latach 60. ubiegłego wieku po spiętrzeniu wód Brdy zaporą w Pieczyskach. Jezioro lub jak podają inne źródła Zalew Koronowski ma powierzchnię 13, 5 km kw., długość 36 km (od ujścia rzeki Kamionki do hydroelektrowni w Samociążku). Maksymalna głębokość akwenu wynosi 21,2 m. Tutaj właśnie kończą się kajakowe spływy Brdą. Pływaliśmy więc dwoma niewielkimi stateczkami z firmy NIVA, świeciło piękne słońce, tworząc na wodzie promienne refleksy i blaski, raczyliśmy się napojem o wdzięcznej nazwie „Szuwarek”, słuchaliśmy opowieści o tym, jak powstał zalew oraz o florze i faunie występującej w okolicy. Ja wypatrywałam bobrów, bo nie widziałam jeszcze tego zwierzęcia w jego naturalnym środowisku. A ponieważ woda w jeziorze jest bardzo czysta, bobry tutaj żyją i czynią straty w drzewostanie.

    Kapitan statku opowiadał również, że zwykle 1 czerwca, w Dzień Dziecka gromady łabędzi wyprowadzają swoje młode na jezioro. Niestety, w tym roku wiosna się znacznie opóźniła.

    Piątkowe popołudnie spędziliśmy w bardzo różny sposób. Część Żółtowskich udała się na zwiedzanie ruin XIV- wiecznego zamku krzyżackiego w Nowym Jasińcu, Ela z Kutna z Anią z Łodzi wybrały aktywne spędzenie czasu – wycieczkę rowerową piękną trasą wzdłuż brzegu jeziora, część uczestników Zjazdu przepłynęła zalew promem kursującym w okolicy, Piotr z Sandomierza łowił (z powodzeniem) ryby, inni po prostu przegadali wiele godzin w sympatycznym towarzystwie, a dzieci hasały na placu zabaw. I zadziwiająca rzecz, zwykle młodzieńcy w ich wieku (lat około trzech) potrafią się wykłócać o każdą zabawkę, głośno manifestować swoje niezadowolenie, czasem dochodzi też do rękoczynów, a tutaj nic! Mój wnuczek Filipek i wnuczek Mirelli i Mariusza Wojtuś bawili się w niezwykle zgodnej harmonii. Geny, po prostu dobre geny !

    Wieczorem – uroczysta kolacja. Naprawdę bardzo odświętna. Wystrój sali, obsługa kelnerska, Panie i Panowie, uczestnicy Zjazdu eleganccy, a do tego wykwintne i pyszne dania. Filip i Wojtuś odtańczyli nowoczesne tańce w stylu breake-dance. Dorośli preferowali bardziej tradycyjne kroki taneczne, jeden element architektoniczny w wystroju sali szczególnie upodobały sobie panie. Z Torunia przybyli na krótko Władysław z Maćkiem oraz Krzysztof Rumiński z bochnem chleba udekorowanym herbem Ogończyk. Prezes Mariusz ze Sztumu dzielił ten chleb sprawiedliwie. Krzysztofowi Rumińskiemu, który potrafi stworzyć tak szlachetny wypiek, serdecznie dziękujemy.

    W sobotni ranek, tradycyjnie już msza święta w intencji Rodu. Trudno zliczyć w ilu już kościołach, z iloma księżmi Wacław z Łodzi omawiał ten ważny punkt zjazdowy. Msza św. sprawowana była przez księdza prałata Henryka Pilackiego, proboszcza parafii pod wezwaniem Wniebowzięcia NMP, tym razem w kościele farnym św. Andrzeja. Wacław z Łodzi miał przygotowaną modlitwę wiernych. Ponieważ właśnie 1 czerwca przypada rocznica śmierci mojego teścia śp. Romana, pozwoliłam sobie dołożyć modlitwę w Jego intencji. Będę Go zawsze wspominać, bo był niezwykłym człowiekiem i dobrym teściem. Po mszy na schodach przy kościele robimy sobie zdjęcie grupowe. Zapraszamy do wspólnej fotografii księdza prałata, który na pewno już na zawsze zapamięta, że sprawował mszę św. w intencji Rodu Żółtowskich.

    W sobotę miałam wraz z moją córką Anią i jej narzeczonym Rysiem wracać do domu. Mieliśmy mnóstwo pracy w związku ze zbliżającym się ślubem mojego syna Michała z Anią Jaworską, ale pogoda zrobiła się tak piękna i słoneczna, towarzystwo wspaniałe, więc postanowiliśmy zostać do niedzieli. Mój syn Marcin z żoną Kamilką i małym Filipkiem też zostali nieco dłużej, niż planowali. Taka była magia tego miejsca, magia przybyłych na Zjazd ludzi. Czasem powracam do tych miejsc zjazdowych podczas wakacji, ale bez Żółtowskich nie mają one już tego samego uroku i klimatu. Całe sobotnie popołudnie przeznaczyliśmy na spokojne plażowanie, podziwianie uroków zalewu otoczonego zielenią lasów, zachwycaliśmy się niezwykłym błękitem wody i pogodnego nieba. To był już przedsmak zbliżających się wakacji.

    Wieczorem ponownie zasiedliśmy przy wspólnym stole. Przygotowano dla nas smaczne potrawy z grilla.

    W niedzielę po śniadaniu pakujemy walizki i rozjeżdżamy się w różne strony Polski. Życzymy sobie : „Szczęśliwej podróży”, „Jedźcie z Bogiem”, „Zadzwońcie, jak dojedziecie”. My tak naprawdę, po ludzku martwimy się o siebie wzajemnie. Jak to w jednej, wielkiej rodzinie.

    Na następny rok planujemy Zjazd w okolicach królewskiego Krakowa. Kochani Żółtowscy, już myślcie o wyjeździe, przybywajcie, bo przy okazji wspólnego spotkania będziecie mogli zobaczyć zabytki tego niezwykłego, legendarnego i historycznego grodu (zwiedzanie Krakowa podczas wycieczek szkolnych się nie liczy)

    Ach, jak przyjemnie jest pisać takie relacje!

    Pozdrawiam wszystkich serdecznie i… Do zobaczenia

    Bogusia z Białej


    * Felix Vallis to w tłumaczeniu na język polski Szczęśliwa Dolina. Taką nazwę nadali miejscu, w którym obecnie leży miejscowość Koronowo, przybyli tutaj w 1288 r. cystersi z Byszewa. Oni też założyli klasztor, uzyskali prawa miejskie (1359), dzięki czemu rozwijał się handel, organizowano jarmarki i miasto szybko się bogaciło.

  • Nekrolog

    30 czerwca b.r. zginął tragicznie JERZYK MASNY wnuk uczestniczki XXII zjazdu – Ireny. Miał zaledwie 13 lat. Rodzinie Jerzyka składamy wyrazy żalu i współczucia.

  • Wydarzenia

    slub2
    29 czerwca 2013 roku w kościele Matki Boskiej Częstochowskiej w Soczewce k/ Płocka Sakrament Małżeństwa przyjęli

    ANNA JAWORSKA i MICHAŁ ŻÓŁTOWSKI

    „Nie wystarczy pokochać trzeba jeszcze umieć wziąć tę miłość w ręce i przenieść ją przez całe życie”

  • Ciąg dalszy listów Marcelego i Jana Żółtowskich

    Kochany mój Jasiu.

    Bardzo się zawsze cieszę jak od Was listy odbieram, ale nie chcę, aby ta moja radość była Wam przeszkodą w naukach, dla tego proszę Cię bardzo pilnuj Twoich zadań a mianowicie greckiego i łaciny o które mi bardzo chodzi, bo sami dzisiaj jeszcze osądzić nie możecie jak Wam te języki kiedyś staną się potrzebnymi, pisujcie do mnie w czasie na korrespondencyą wyznaczonym, ale nigdy się dla tego od prac szkolnych odrywać nie dawajcie. Tym razem tem mniej było do tego powodu, że w projekcie Twoim, aby już w lutym zacząć lekcye konnej jazdy nic pilnego nie było, a przytem wiedziałeś, że dlatego one odłożone zostały, aby Wam właśnie dać więcej czasu do pracowania w greckiem i łacinie, których to przedmiotach tak mierne obaj otrzymaliście stopnie. Śmieszną jest Twoja obawa że z kwietniem już takie nastaną upały, iż już nie będzie w konnej jeździe przyjemności. Nie wiem kto Cię mógł tak nastraszyć, bo z własnego doświadczenia nigdy sobie pewnie nie tylko w kwietniu, ale nawet maju, i rzadko kiedy w czerwcumam upałów nie przypominasz. Po niewczasie Ci się przypomniało, że mam Wasz adres Marysi przesłać, gdyż już pieniądze przesłane były kiedy Twój list nadszedł, ale jak się na odpis będzie mogła zebrać, to ona wie bardzo dobrze iż list do Czacza przesyłając także Was dojedzie.

    Jak tylko się ku temu podarzy sposobność będę pamiętał, aby Was doszły wszystkie przedmioty które mieć pragniecie. Zupełnie mnie zaspokoiliście co do listów do Chołoniowa wyprawionych, ale czyście pisali do Cioci Anieli i do Krajewic o tem mi nic nie donosicie, a jednakże mi bardzo o to chodzi, abyście o tem nie zapomnieli. Biedna Panna Huguenia teraz bardzo mało wstaje, co drugi lub trzeci dzień na godzinę lub dwie, prawie tylko samą kawą żyje, mało co rozumie mniej jeszcze mówi. Ciocia Celina wyjechała w tych dniach na Litwę do Zlołonet, aby Ciocię Helenkę po stracie męża odwiedzić i o ile się da pocieszyć. Ściska Was obu jaknajserdeczniej Boskiej we wszystkiem polecając Opatrzności Twój najprzywiązańszy

    dziadzia M.Ż.

    Czacz 27/I.85.


    Kochany drogi mój Jasiu.

    Nie masz się wcale czemu dziwić nad mojemi listami bo ja Was wcale nie chwalę, tylko się cieszę na wiadomość, że się do nauk pilnie przykładacie, tak jak i teraz cieszę się z tego, że mi piszesz, że to za Wasz obowiązek uważacie. Daj Boże abyście w całem życiu Waszem zawsze o tem pamiętali, że przekonanie o dopełnieniu obowiązku jest już samo przez się jaknajpiękniejszą naszego postępowania nagrodą.

    Obawy moje względem Panny Huguenin prędzej się jeszcze ziściły aniżelim przewidywał, od trzech tygodni blisko już ani wstawać, ani jeść nie mogła, żywiła się jedynie bulionem, winem a głównie kawą, w czwartek wieczorem udzielił jej ksiądz Proboszcz namaszczenia olejem św. a w piątek z rana o godzinie szóstej skończyła. Pogrzeb jej odbył się wczoraj pochowana jest między drzewami w murowanym grobie naprzeciwko okna sklepowego, przed którem modlić się po nabożeństwie chodzicie.

    Z rzeczy które mieć pragniecie przesyłam

    I dwie teki ciemno popielate z widokami,

    II pudełko papieru listowego z napisem mes amis,

    III krzyżyki na granatowym suknie,

    IV książki do nabożeństwa Kameckiej.

    Stary zaś Izia obrazek Matki Boskiej Częstochowskiej, kałamarzyk w formie piramidy, jako też Twój krzyż z perłowej macicy i brązową figurkę Xięcia Poniatowskiego jako przedmioty starannego opakowania potrzebujące i mogące być łatwo uszkodzone sam Wam na Wielkanoc przyjeżdżając przywiozę.

    Przypominam znowu, żeby który z Was w lutem do Chołoniowa napisał. Babunia i Dziadunio pragną mieć częste od Was wiadomości i to jest dowodem ich przywiązania i łaski o które się starać najświętszym Waszym obowiązkiem pisząc do nich nie zapominajcie także o wujciach i o Cioci Xawerowej………….Ponieważ teraz pozbawiony byłem widzenia się z Wami tem więcej się cieszę na spotkanie z Wami w czasie Wielkanocy, a teraz oddając Was we wszystkiem moje drogie chłopcy najwyższej Opatrzności ściskam Was jaknajserdeczniej Wasz najprzywiązańszy dziadzia

    M. Ż.

    Czacz 17/2.85


    22.2.1885. Kalksburg

    Kochany Dziadziu

    Bardzo nam było przykro dowiedzieć się że Pnna Hugenin umarła, pomodliłem się też za duszę jej żeby Pan Bóg w niebie nie pożałował błogosławieństw. Prosiłbym też Dziadzi żeby, jeżeli można, powiedział Degórskiemu żeby na wiosnę na jej grobie w mojej intencji kilka kwiatków zasadził.

    Rysunki o które Dziadzi na Boże Narodzenie z Ojcem Rektorem mówił jeszcze nie zacząłem, bo prawie zaraz po Bożem Narodzeniu zaczął się ostatni miesiąc półrocza w którym nie było żadnych lekcyi prywatnych, a teraz nie wiem czyby mi pozwolili bez Dziadzi piśmiennego pozwolenia, zwłaszcza żebym musiał jak Dziadzi już mówiłem lekcyi arytmetyki we wtorki i czwartki /których w ogóle już nie bardzo potrzebuję/ zaprzestać. Bardzo się na Dziadzi przyjazd cieszymy i całujemy Dziadzi rączki najprzywiązańszy wnuk

    Jaś Żółtowski


    Kochany Dziadziu

    Nie chcemy się Dziadzi sprzeciwiać i pójdziemy żeby sobie kazać zęby plombować ale prosiłbym Dziadzi czy by nie mógł do Ojca Fischera albo Rektora napisać czybyśmy nie mogli do Wiednia do jakiego dobrego dentysty pojechać bo nie można zdaje mi się bardzo temu tutejszemu zaufać i kilku którzy sobie kazali plombować dostali potem tak okropne bóle zębów że całkowicie choży byli i zresztą i plomby nie zdają się być dobrymi bo się bardzo łatwo wykruszają.

    Całuję Dziadzi rączki jego najprzywiązańszy wnuk

    Jaś Żółtowski

    Prosiłbym Dziadzi ażeby jak do Ojca Rektora napisze i o pęsye napisał bo my w okropnej biedzie jesteśmy.

  • Handbike – moja pasja

    Już od dzieciństwa oprócz jeździectwa moją pasją był rower. Z racji niepełnosprawności musiał to być rower trójkołowy. Jazdę jednak traktowałem bardziej jako zabawę czy formę czynnego relaksu, ze względu na intensywną rehabilitację oraz moją edukację brakowało czasu i motywacji do uprawiania tego sportu.

    Jesienią ubiegłego roku spotkałem przypadkowo swojego kolegę Leszka – również osobę niepełnosprawną (po wypadku komunikacyjnym). Podczas rozmowy przy kawie Leszek zszedł na temat sportu niepełnosprawnych, opowiadając o swojej pasji, czyli o startach w imprezach biegowych na handbike’u. Handbike to rower poziomy o napędzie ręcznym, zwany w żargonie biegaczy wózkiem. Na koniec naszego spotkania Leszek zadał mi pytanie: „Maciek, a może ty spróbowałbyś jazdy na takim wózku?” Zanim dotarłem do domu, już miałem telefon od Leszka: „Pożyczyłem dla ciebie wózek, startujesz w Biegu Dębowym”. W duchu pomyślałem z paniką: „co on wymyślił!” Ja na takim wózku mam przejechać 15 km? Trzy dni przed startem pojechałem na pierwszy solidny trening. Wszyscy obawiali się, czy sobie poradzę, czy wytrzymam kondycyjnie. Ruszyliśmy na Bieg Dębowy. Leszek po dotarciu na miejsce przedstawił mi swoich przyjaciół. Nie było jednak czasu na dłuższe rozmowy, bo start był tuż – tuż.

    No i wystartowałem w swoim pierwszym biegu. Tak się zaczęła moja przygoda z handbike’iem. Trasa biegu była ciężka ze względu na wzniesienia terenu i warunki atmosferyczne (ostry wiatr), ale powiedziałem sobie: muszę się sprawdzić i to skończyć.

    Mimo złej pogody i kryzysu, jaki mnie dopadł na ósmym kilometrze trasy, jechałem dalej. Dodatkowo miałem cały czas doping przedstawicieli różnych służb mundurowych, którzy uczestniczyli w biegu. Po półtorej godzinie od startu zameldowałem się zmęczony, ale szczęśliwy na mecie i odbierałem swój pierwszy medal biegowy.

    Wszyscy, łącznie ze mną i Leszkiem, byli pełni obaw, czy podołam i ukończę ten bieg, ale udało się i na mecie była satysfakcja oraz zadowolenie.

    Leszek zapytał, czy chciałbym brać udział w następnych biegach. Nie namyślając się wiele, przystałem na propozycję.

    Wkrótce wystartowałem w kolejnym biegu – tym razem na 10 km; w międzyczasie z Leszkiem zaczęliśmy organizować handbik dla mnie. Jak się później okazało, już od pierwszego biegu byłem uważnie obserwowany przez Leszka i kolegów wojskowych, którzy od początku mnie wspierali i motywowali do działania. Swoim zapałem, uporem i hartem ducha podczas biegów udowodniłem sobie i innym, że mimo niepełnosprawności można być pełnowartościowym sportowcem i rywalizować z pełnosprawnymi biegaczami. To wszystko zaprocentowało tym, że zostałem przyjęty jako jeden z dwóch niepełnosprawnych zawodników (obok kolegi Leszka) do Wojskowego Klubu Biegacza „Meta” przy Jednostce Wojskowej Komandosów w Lublińcu.

    Przynależność do tego elitarnego klubu jest dla mnie dużym wyróżnieniem i zaszczytem, ale także motywuje mnie i daje „kopa” w chwilach kryzysu. W środowisku „wózkarzy” jestem w pewnym sensie ewenementem, ponieważ w skali kraju jestem jedynym niepełnosprawnym zawodnikiem z tego rodzaju niepełnosprawnością (czterokończynowe mózgowe porażenie dziecięce).

    W swojej jeszcze krótkiej karierze biegowej zaliczyłem dopiero kilka biegów na wózku, ale wbrew pozorom im trudniejszy bieg, tym mam większą motywację. Dotychczas ukończyłem dwa trudne biegi: II Zimowy Bieg Dębowy oraz I Żorski Nocny Bieg Ogniowy po bruku, w ciemnościach i przy rzęsistym deszczu – ukończyłem go z dobrym wynikiem.

    Cieszę się, że dzięki mojemu – teraz również klubowemu – koledze i przyjacielowi Leszkowi z WKB „Meta” znalazłem się w środowisku biegaczy, ponieważ starty oprócz sportowej rywalizacji traktuję też jako rodzaj rehabilitacji i pasji. Pasji, która ma charakter progresywny, bo tylko w tym roku czeka mnie jeszcze kilka imprez biegowych w kraju na różnych dystansach.

    Maciej Drożdżal z Torunia

  • Informacje

    Decyzją Prezesa Mariusza Wacław z Łodzi został zaproszony do grona członków zarządu naszego Związku


    Informujemy, że wszelkie zmiany i informacje dotyczące nowo powstającej genealogii Rodu Żółtowskich mogą być przesyłane drogą elektroniczną na adres Elżbiety i Wacława z Łodzi ezolt@uni.lodz.pl do końca lutego 2014 roku. Szczegóły znajdują się na stronie Związku Rodu Żółtowskich.

  • Moje życie (cz. III)


    Lata sześćdziesiąte (elementarz pana Falskiego, 275 kamieni mamy i narodziny braciszka)

    Brat mój Michał już uczęszczał do szkoły, choć miał tylko sześć lat. Po przesłuchaniu został zakwalifikowany na równi z siedmiolatkami. Musiałem się bawić sam lub z synami Potapczuków – Jarkiem i Andrzejem. Czasami przychodził Tomek Marcinkiewicz ze swoim nieodłącznym rowerkiem. Potapczuk pracował w Rejonie jako księgowy. Mieszkał z żoną i synami w murowanym budynku na terenie Rejonu w pawilonie, który wydłużał się o kolejne pomieszczenia gospodarcze. Mieli mieszkanie z dwoma przechodnimi pokojami, kuchnią i sanitariatem. Nasze mamy żyły w przyjaźni, ojcowie też, lecz z uwagi na wzajemną podległość, byli bardziej stonowani. Mama moja chorowała na zapalenie pęcherzyka żółciowego. Gdy cierpiała, ja płakałem. Używała różnych lekarstw dostępnych na owe czasy, piła zioła i olej z oliwek, ale wszystko wskazywało na to, że jedyną drogą do poprawy zdrowia jest usunięcie kamieni. Musiała trzymać się rygorystycznej diety, bez tłustych potraw, konserwowanej żywności, po prostu jedzenie lekkostrawne. Nawet pieczywo jej szkodziło. Pamiętam, że ojciec piekł pszenne batony, które kroił na kromki i suszył w piekarniku. Tak powstawały specjalne suchary dla mamy. Czasami je podwędzaliśmy, bo nam też smakowały. Bratowa mego ojca, żona brata Henryka z Gdańska, była młodą asystentką w Akademii Medycznej w Gdańsku. Poprosiła swego profesora o przyjęcie naszej mamy do kliniki. Mama zdecydowała się na operację i ojciec odwiózł ją do Gdańska autobusem PKS. Zostaliśmy bez mamy. Śniadania i kolacje przygotowywał tata, ale gotować obiadu nie mógł. Nie miał na to czasu. Żywiliśmy się u państwa Potapczuków. Byli to przyjaźni nam ludzie. Ojciec pomógł im przenieść się do Augustowa, gdzie mieli lepsze warunki mieszkaniowe i finansowe i chyba była też praca dla jego żony. Powrócę do nich jeszcze, pisząc o okresie warszawskim i dalej o okresie korycińskim czy chojeńskim. Przewijali się przez moje życie, jakbym za nimi wędrował.

    Mamę zoperował profesor Kieturakis, znany chirurg z Gdańska. Miała 275 kamieni wielkości połówki grochu o ostrych krawędziach. Teraz rozumiem, dlaczego ją tak bolało. To była bardzo poważna operacja jak na tamte czasy. Pół brzucha rozcięli.

    Trzeba było mamę odebrać ze szpitala w Gdańsku. Tatuś poprosił swego przełożonego dyrektora Wojewódzkiego Zarządu Dróg Publicznych pana Gogola o odpłatne pożyczenie samochodu służbowego. Ledwo wyjechał rano, a my już po godzinie siedzieliśmy na murku bramy wjazdowej, czekając na powrót mamy. Było już ciemno, kiedy przyjechali. Mama płakała, my też. Tak wyglądało nasze przywitanie. Mama w domu jeszcze trochę leżała, ale już nam gotowała. Ciężko jej było wstawać z łóżka. Byliśmy już starsi, więc naszym porannym obowiązkiem było chodzenie po mleko i do piekarni. Michał brał dzbanek. Nie mieliśmy kanki i czasem trochę mleka się wylewało po drodze. Po mleko Michał chodził do pana Antoniego Maciejewskiego, który mieszkał kawałeczek za miastem w stronę Włocławka. Pan Antek zajęty był gospodarką. Była tam także matka pana Antoniego, osoba obłąkana. Chodziła po podwórku, mówiła do siebie, czasem coś do nas krzyczała. Baliśmy się jej. Jako młoda kobieta była w ciąży, gdy Sowieci na jej oczach zabili jej męża. Od tego czasu chodziła obłąkana, a nasiliło się to bardziej, kiedy nad Polską zawisła groźba, że Sowieci wejdą do nas w 1956 roku. Państwo Maciejewscy mieszkali na Borku, bo tak się ta część miasta nazywała. Przed wojną mieli dużo ziemi, lecz nie należeli do obszarników, dlatego władza ludowa wspaniałomyślnie pozwoliła im uprawiać ziemię w ilości maksymalnej, czyli 50 hektarów. Pan Antoni miał dwa konie, więc to oznaczało, że był kułakiem. Rodzice czasami ich odwiedzali, co nie za bardzo podobało się władzy.

    Ja musiałem chodzić po pieczywo. Kupowałem w piekarni Rempuszewskiego. Miałem taki ranny spacer – 200 metrów w jedną stronę. Byłem mały, więc wydawało mi się daleko. Kilka lat temu przejeżdżając przez Lipno stwierdziłem, że te 200 metrów, to było tak niedaleko.

    Ojciec mój jako jedyny inżynier w mieście często dostawał propozycję nakreślenia planów budowlanych. Okoliczni ludzie chcieli budować domy mieszkalne, obory, stodoły. Musieli przywozić na miejsce inżyniera z Torunia czy Włocławka. Lipno było bliżej i był inżynier. Ojciec chętnie przyjmował zlecenia, chcąc sobie dorobić. Kupił rower, by dojeżdżać i wykonywać pomiary. Taki plan musiał jeszcze zaakceptować i podpisać powiatowy inspektor budowlany. Czasami pomagałem ojcu przy naświetlaniu kopii planu na specjalny światłoczuły papier. Naświetlaliśmy na słońcu. Potem tata przy użyciu wody amoniakalnej wywoływał ten obraz. Powstawał papierowy plan w niebieskim kolorze. Trzeba było zrobić kilka takich kopii. Nie trwało to długo, bo jakaś życzliwa osoba doniosła gdzie trzeba. Prokurator powiatowy oskarżył ojca o nieprawny dodatkowy zarobek i sprawa stanęła w sądzie powiatowym w Lipnie. Sąd łagodnie ojca potraktował i kazał oddać Państwu wszystkie zarobione pieniądze.

    Okazało się, że ojcu nie wolno było dorabiać do otrzymywanej pensji, gdyż był urzędnikiem państwowym i na kierowniczym stanowisku. Dziadek im pomógł i rodzice zwrócili pieniądze.

    Gdy skończyłem 7 lat mama zaprowadziła mnie przed oblicze jakiejś komisji weryfikacyjnej, która orzekała o przydatności do pójścia do szkoły. Próbę przebrnąłem pomyślnie i stałem się uczniem klasy pierwszej szkoły powszechnej nr 2 w Lipnie. Edukację zacząłem w szkole powszechnej, z czasem zmieniono nazwę na szkołę podstawową. W pierwszej klasie pisaliśmy tylko ołówkiem. Elementarz był pióra pana Falskiego. Ten elementarz można kupić do dzisiaj w księgarniach, choć nie jest już obowiązujący. Pana Falskiego miałem przyjemność poznać w latach sześćdziesiątych w wydawnictwie szkolnym, gdzie pracowała moja matka chrzestna Joanna Taff. Często odwiedzałem ciocię, a pan Falski czasami wpadał do niej na kawę. Cieszę się, że widziałem twórcę słynnego elementarza, na którym wykształciły się miliony polskich dzieci. Nie miałem kłopotów z nauką. Nie umiałem tylko ładnie rysować i tak mi zostało do dziś. Nawet dom przy linijce krzywo mi wyjdzie. Pisać umiałem przed rozpoczęciem szkoły, czytałem może niezbyt płynnie i szybko, ale bez zbytniego wysiłku. W szkole nie nudziłem się. W okresie zimowym pierwsza klasa przygotowała przedstawienie dla dzieci o zwierzątkach leśnych i choince w lesie. Byłem wilkiem. Miałem maskę na twarzy i wilcze stojące uszy. Oczywiście na premierze byli wszyscy rodzice. Najbardziej utkwiła mi w pamięci koleżanka wiewiórka, która miała piękny rudy ogon zrobiony z damskiej pończochy. Przedstawienie odniosło duży sukces. Rodzice bili brawo, choć aktorzy czasami zapomnieli tekstu. W drugiej klasie uczyłem się już w szkole nr 1. Obie te szkoły miały jedno boisko i leżały na jednej posesji. Szkoły przylegały do parku miejskiego. Codziennie musiałem dwukrotnie przejść przez park w drodze do szkoły i do domu. W parku była górka (wtedy dla nas duża góra), zwana piekiełkiem, zimą licznie oblegana przez sankowiczów. Zjeżdżało się także na butach, na pupie, na teczce, na brzuchu. Łatwo się domyślić jak wyglądaliśmy po powrocie do domu. Rodzice nie pozwalali na takie zabawy, ale kto by się tam słuchał.

    W Lipnie przy głównej ulicy było kino „Bałtyk”. W każdą niedzielą o godzinie dziesiątej rano wyświetlane były filmy dla dzieci tzw. poranki. Rodzice na dziewiątą wysyłali nas do kościoła i każdy dostawał po 2 zł, by po mszy św. pójść na poranek. Nie było kolorowych filmów, ale jakie one były piękne, tak bardzo nam się podobały. Na sali było głośno. Jak wilk chciał zjeść króliczka, dzieci krzyczały: „Uważaj króliczku, bo wilk jest za krzakiem, uciekaj, uciekaj”. Jedni krzyczeli, inni płakali.

    Rodzice moi, a także i my mieliśmy swego „opiekuna”. Chodził wszędzie za rodzicami i obserwował, czy rodzice nie spotykają się z elementem wywrotowym, jak nazywano dawnych właścicieli ziemskich. Czy oby nie zawiązują jakiejś antyludowej organizacji, przecież mieli takie „pańskie” nazwisko. Chodzili i za dziećmi, bo może jaką bibułę przenoszą. Były to trudne czasy. Najbardziej śmieszne było to, że owym tajniakiem był pracownik mego ojca z Rejonu Dróg. Kiedy ojciec zapytał go, czemu go śledzi, odpowiedział tylko, że mu kazali. Rodzice się z tym pogodzili. A niech sobie chodzi stwierdził tata.

    Kiedy ukończyłem pomyślnie pierwszą klasę szkoły powszechnej, zapisałem się do zuchów. To taka formacja przedwstępna przed harcerstwem. Raz w tygodniu były zbiórki w budynku Powiatowej Rady Narodowej. W jednej z piwnic zbierało się pięciu, sześciu zuchów, by nieudolnie odśpiewać jakąś piosenkę harcerską czy wojenną. Nasz opiekun harcmistrz nie miał żadnego planu na pracę z nami. Po piętnastu minutach było już po zbiórce. Wystarczyło to, by w sprawozdaniach opisać, że zajęcia wychowawcze z dziećmi i młodzieżą są realizowane. Taka była polityka. Te organizacje zuchowskie i harcerskie nie miały nic wspólnego z tradycjami harcerstwa przedwojennego, gdzie przewodnim mottem był Bóg, Honor i Ojczyzna. Po wojnie celem było przygotować młodych ludzi do umiejętności militarnych. A więc rozbijać namioty, umieć okopać się saperką, zamaskować, posługiwać się lornetką, kompasem i pełnić wartę po nocy. Sam byłem kiedyś uczestnikiem takiego obozu. Nie było przyjaciół, zawsze był tylko wróg. Trzeba się uczulić na wroga, trzeba go obserwować, śledzić i odpowiednio reagować. Nie masz wroga, to go sobie poszukaj. On na pewno jest.

    Zrozumiałem to dość późno. Byłem już w liceum, kiedy spokojnie idąc Krakowskim Przedmieściem dostałem pałką po plecach od jakiegoś milicjanta, który wyrwał mi z rąk aparat fotograficzny (niemiecką Taxonę), wyciągnął film i rzucił na ulicę. Nigdzie nie mówili, ani w radiu ani w telewizji, że są protesty studenckie. Ja nie byłem studentem, za rok dopiero zdawałem maturę, ale już za nich dostałem.

    Moja Mama Maria po udanej operacji w Gdańsku odzyskała sprawność fizyczną, ustąpiły potworne bóle. Zajęła się domem, nami, ogrodem. Zaszła także w ciążę. Miała się urodzić dziewczynka, upragniona przez rodziców Beatka. Mama, będąc w zaawansowanej ciąży, na rogach pieluszek wyszywała inicjały BŻ kolorowymi nićmi. Mama dużo haftowała, miała do tego cierpliwość. Rozczarowanie nastąpiło po porodzie, gdy lekarz położnik powiedział, że urodziła syna. I tak zamiast Beatki urodził się Jacuś. Jacek młodszy ode mnie o osiem lat, a od Michała o dziewięć. Pamiętam ten dzień, gdy przyjechał z mamą ze szpitala. Taka mała drobinka. Jego cała dłoń była jak mój mały palec. Mama go przewijała, a on w tym czasie zsikał się na pościel. Byłem na niego zły. Pomyślałem: czy on nie myśli, co robi, przecież tak nie można. Po przyjściu na świat naszego brata, skończyła się swoboda, wolny czas i beztroskie dzieciństwo. Trzeba było pomóc mamie i zaopiekować się braciszkiem. Przez pierwsze piętnaście minut nawet nam się to podobało, potem zapał gasł, aż wreszcie był to dla nas ciężar. Trzeba było stać przy łóżeczku czy kojcu, bawić go grzechotką, podawać smoczek, dać pić, udawać psa, kota i zająca. Pamiętam, że wtedy była to dla nas swoista kara. Znacznie mniej odczuwaliśmy tę karę, gdy mogliśmy wyjechać z wózkiem poza dom. Można było sobie nawet w piłkę pograć. Wózek mógł przecież stać.

    Rafał Żółtowski

  • Problemy z terminologią


    dotyczącą pochodzenia społecznego i statusu materialnego szlachty polskiej

    Artykuł jest kontynuacją cyklu „Genealogia, zapisy historyczne i Ród Żółtowskich”. Mając na celu zaznajomienie z poruszaną w nim terminologią, ponieważ w wielu księgach, dokumentach historycznych i metrykach parafialnych widnieją różne zapisy odnośnie do pochodzenia stanowego i statusu materialnego wielu przedstawicieli rodzin szlacheckich, w tym również Rodu Żółtowskich.

    Fakt ten występuje bardzo często na terenach wschodnich Polski, szczególnie na Mazowszu, gdzie rozwarstwienie i zubożenie wielu szlachciców sprawiło, że proboszczowie w parafiach nie wiedzieli, jak zapisać pochodzenie nowo narodzonego dziecka, stan społeczny pobierających się nowożeńców czy zmarłej osoby. Na Mazowszu – gdzie występowała szlachta bogata, średnia, folwarczna, drobna, zaściankowa, gołota szlachecka i szlachta dworska, szlachta na służbie – występują różne zapisy dotyczące przedstawicieli tego samego rodu, a nawet tej samej najbliższej rodziny.

    Bardzo wiele osób pochodzenia szlacheckiego zapisana jest w księgach parafialnych nie jako szlachcic, pan, dziedzic, ale jako gospodarz dziedziczny, gospodarz na swojej własnej ziemi bądź jako rolnik.

    Dlaczego tak było? Na terenie Polski centralnej i wschodniej widoczne było rozdrobnienie majątków ziemskich. Szlachta mazowiecka była na pewno biedniejsza niż szlachta wielkopolska czy galicyjska. Z powodu posiadania bardzo licznego potomstwa szlachta mazowiecka bardzo szybko zubożała. Jej majątki były niewielkie, niejednokrotnie równe działkom ziemi bogatszych chłopów bądź nawet wielu biednych włościan.

    Szlachta zamożna, folwarczna, średnia z czasem stawała się szlachtą drobną.

    Drobna szlachta to byli posiadacze części wsi z poddanymi chłopami, a nawet często nie posiadająca poddanych, jak to bywało na Mazowszu. Wieś często liczyła kilkudziesięciu szlachciców. Stan taki nazywano zaściankiem, a wieś taka nazywała się wsią kolokacyjną.

    Szlachta zaściankowa, zwana szlachtą zagrodową, składała się ze zbiedniałych członków stanu szlacheckiego, posiadających ziemię na prawie pańskim, lecz bez poddanych chłopów. Szlachta zagrodowa sama uprawiała ziemię, chociaż mogła mieć do pracy w swym małym majątku bardzo biedną szlachtę służebną, czyli szlachtę na służbie lub szlachtę dworską. Jak zaznaczyłem, szlachta zaściankowa powstała z powodu pauperyzacji i podziału jej dawnych większych majątków. Przez dzieje historii szlachta bogata, szlachta folwarczna, czyli posiadająca swoje folwarki, traciła dziedzictwo w wyniku pauperyzacji, szczególnie z powodu dużej liczby potomstwa, któremu zapisywano część majątku. Zaścianki powstawały zwykle przez rozrastanie się jednej rodziny i rozdrabnianie majątku protoplasty. Szlachta zaściankowa izolowała się od otoczenia chłopskiego, budując przeważnie mury, czyli ścianę odgradzającą ich dom od domostwa włościan w tej samej wsi lub okolicznych wsiach. Trzeba przyznać, że to właśnie szlachta zaściankowa zasługuje na największe uznanie, pamięć i szacunek potomnych. To nie rody bogate ziemiańskie czy arystokratyczne, ale polski zaścianek największe zasługi położył dla sprawy narodowej, dla walki o byt i godność Ojczyzny. Szlachcic zagrodowy stawiał na pierwszym planie obowiązek wobec Ojczyzny, a później własny interes. Wyróżniał go patriotyzm, religijność, wielkie przywiązanie do tradycji rycerskich i do ziemi. Dlatego szlachcic zagrodowy nie zabiegał o splendory i zasługi. Był biedny, ale dumny ze swego pochodzenia, ze swego dziedzictwa, oddania dla Polski. Szablą i pługiem służył Ojczyźnie.

    Zaścianki najliczniej występowały na Mazowszu, Podlasiu, Podolu, Wileńszczyźnie oraz na Pomorzu.

    Szlachta zagrodowa, podobnie jak i wielmoże ziemscy miała te same prawa: prawo głosu na sejmach i sejmikach, wyłączne prawo posiadania ziemi na prawie pańskim, dziedziczne prawo sądzenia swoich poddanych, prawo obejmowania wyższych godności kościelnych, prawo do starania się o urzędy i tytuły honorowe nadawane przez króla i Sejm, osobistego udziału w obiorze króla, przywileje sądowe i ekonomiczne oraz tradycje rodzinne i herb szlachecki, nietykalność osobistą bez wyroku sądowego. Szlachta ta była najliczniejsza w XVIII wieku. Zaborcy zamierzali zmniejszyć liczebność szlachty polskiej, szczególnie szlachty zaściankowej, szlachty dworskiej i gołoty szlacheckiej. Szlachcice zagrodowi będący biednymi ziemianami, których nie stać było na udowodnienie szlachectwa, na wylegitymowanie się przed Heroldią Królestwa Polskiego stawali się chłopami bądź szli do miast, gdzie zasilali szeregi mieszczan, tworząc lokalną inteligencję.

    Szlachta osiadła na Kresach, kupując ziemię na słabo zaludnionych obszarach Kresów, po unii lubelskiej spodziewała się uzyskania wielkich dochodów i szybkiego wzbogacenia się. Niestety, bardzo często nie uzyskała oczekiwanych korzyści. Nie udało się pomnożyć swoich majątków. W Wielkim Księstwie Litewskim w 1790 roku szlachta zaściankowa stanowiła ponad 70% ogółu szlachty.

    Również uwłaszczenie chłopów w okresie Wiosny Ludów w 1848 r.- bez odszkodowania dla dziedziców – przyczyniło się do rozdrobnienia bądź upadku wielu bogatych majątków.

    Lasy i pastwiska pozostawały własnością szlachty, ale wówczas miały miejsce serwituty, czyli prawa chłopów do korzystania z dworskich lasów, łąk i pastwisk.

    Po zniesieniu pańszczyzny szlachta zaściankowa zmuszona była do samodzielnego uprawiania ziemi. Zbliżyła się materialnie, sposobem życia i pracy do włościan.

    Pomimo zubożenia i utraty przywilejów w XIX wieku szlachta zagrodowa zachowała swoją odrębność i wywodziła swój rodowód od większych właścicieli ziemskich, od bogatej szlachty.

    Zubożenie szlachty przez rozdrobnienie majątków szlacheckich spowodowało, że wielu szlachciców nie było uznawanych przez bogatszych dziedziców za szlachtę . Często nazywało się ich gospodarzami dziedzicznymi albo gospodarzami „na własnej cząstce ziemi”. W ten sposób podkreślano, że nie są chłopami, tylko posiadaczami swej dziedzicznej ziemi po szlacheckich przodkach, czyli są potomkami rodów szlacheckich, ziemiańskich, ale zubożałymi, bez odpowiednio dużego majątku. Uważano ich często nadal za szlachtę, ale nie zawsze. Z czasem potomków szlacheckich rodzin, którzy byli biedniejsi od okolicznych dziedziców, magnaterii czy też bogatych chłopów, czyli takich szlachciców, którzy nie mieli odpowiednich majątków ziemskich, nazywano rolnikami dziedzicznymi bądź dziedzicznie zamieszkałymi na swej ziemi. Często spotyka się nazwę posesor zastawny.

    To właśnie rozdrobnienie szlachty sprawiało problemy w zapisach parafialnych.

    Księża nie wiedzieli, jak dokonać wpisu do ksiąg metrykalnych. Często bywało tak, że rodzina była w okolicy znana od setek lat jako szlachecka, ale pod względem majątkowym była zubożała bądź pracująca na własnym gospodarstwie. Często rodziny te były szlachtą na służbie, a nawet były wyrobnikami lub komornikami. Powstawała wątpliwość, jak ich nazywać i jak ich zapisywać w metrykach parafialnych. Czy traktować nadal jako szlachtę czy już nie, czy są nadal szlachtą czy nią nie są? Czy może są już chłopami?

    Chłopami jednak nie mogli być, gdyż pochodzili od pokoleń z rodów rycerskich, mieli przodków szlacheckich, ziemiańskich.

    Tak więc drodzy kuzyni, jeśli zobaczycie w księgach parafialnych, że Wasi przodkowie nie są zapisani w nich jako „szlachetnie urodzony”, „pan” czy „dziedzic”, „Jego Mość”, „szlachetny”, „szlachcic”, „szlachcic niewylegitymowany”, „szlachcic legitymujący się”, „magnificus”, „nobilis”, „generousus”, tylko jako „gospodarz dziedziczny” albo gospodarz „na własnej cząstce ziemi”, „rolnik”, „komornik” czy nawet „wyrobnik” u dziedzica, niech Was to nie zraża. Nie oznacza to bowiem, że jesteście potomkami chłopów pańszczyźnianych, ale że Wasi szlachetni przodkowie z różnych względów – zarówno rodzinnych, historycznych, politycznych, społecznych, kulturowych, jak i zwyczajowych – zubożeli w ciągu dziejów historii. Rodzina niegdyś bogata, rycerska i szlachecka przez wieki, wywodząca się z czasów piastowskich, średniowiecznych, skoligacona z bogatymi rodami szlacheckimi, a nawet arystokratycznymi, stała się po wiekach biedna i mało znacząca, a jej członkowie zostali ubogimi obywatelami Polski. Na ten stan rzeczy miały też bardzo duży wpływ lokalne tradycje i uznanie przez okoliczną szlachtę zmiany kryteriów szlachectwa, które zaborcy sformułowali według własnego, politycznego uznania, uwłaszczenie chłopów i również własny sposób myślenia proboszczów w parafiach, księży i uwarunkowania kościelne.

    Stefan Żółtowski

    Artykuł opracowany na podstawie danych encyklopedycznych i historycznych.