Tag: Nr 74-75
-
Wspomnienie o Ryszardzie z Suwałk
22 czerwca 2014 roku zmarł RYSZARD KAZIMIERZ ŻÓŁTOWSKI z Suwałk przeżywszy 83 lata. Żonie Cecylii oraz całej rodzinie Zarząd Związku Rodu Żółtowskich składa wyrazy najszczerszego współczucia
22 czerwca 2014 r. zmarł Ryszard Kazimierz Żółtowski z Suwałk.
Jadąc na pogrzeb przypominałem sobie nasze spotkania z Ryszardem. Do pierwszego doszło na Drugim Zjeździe Związku Rodu Żółtowskich w Zajączkowie w 1993 r. Przyjechało sporo Żółtowskich i dopiero się poznawaliśmy, a jednak doskonale pamiętam Ryszarda. Obdarzony dużą kulturą osobistą, spokojny, opanowany, wyważony w wypowiedziach a jednocześnie z jakimś błyskiem w oku, gdy mówił o swoich zainteresowaniach. Pomyślałem sobie wtedy, że po części jest podobny do mojego ojca Zbigniewa – „społecznika”, który we wszystko co robił wkładał całe serce. Posiadał dużą wiedzę, którą się dzielił z rozmówcą, zwłaszcza o swoich rodzinnych stronach – Suwalszczyźnie – kresach wschodnich, jak je nazywał. Potrafił tak pięknie o nich mówić, że wszyscy zapragnęliśmy je zwiedzić. Właśnie dzięki Ryszardowi odwiedziliśmy tamte tereny i to dwukrotnie. Był organizatorem zjazdów w Rucianem Nidzie w 1993 r. i w Wigrach w roku 1998. Bardzo miło je wspominam. Wszystko było dopracowane, a Ryszard wykazał się pełnym profesjonalizmem. Ugościł nas i opiekował się nami, jak na prawdziwego gospodarza przystało. Starał się przedstawić piękno regionu, który tak bardzo ukochał. Był prawdziwym pasjonatem tego co robi.
Przez cały czas angażował się w działalność Związku. Pełnił funkcję wiceprezesa i zasiadał z Zarządzie. W ostatnich latach z powodu kłopotów zdrowotnych coraz rzadziej brał czynny udział w kolejnych zjazdach. Ostatnim, w jakim uczestniczył był 20. jubileuszowy Zjazd w Dębowej Górze.
Urodził się 2 czerwca 1931 r. w Suwałkach, z którymi był związany przez całe swoje życie. W okresie II wojny światowej pracował jako mały chłopiec w mleczarni myjąc wielkie zbiorniki do mleka. Po wojnie ukończył suwalski ekonomik, a następnie Szkołę Główną Handlową w Warszawie. Po ukończeniu studiów tęsknota za rodzinnymi stronami była tak silna, że zrezygnował z pracy w Warszawie i wrócił do ukochanych Suwałk. Pracował jako dyrektor ekonomiczny w Przedsiębiorstwie Budownictwa Rolniczego. Powrócił jednak do bankowości, z którą związał się w 1955 r. Był wieloletnim dyrektorem oddziału NBP w Suwałkach. W końcu lat dziewięćdziesiątych przeszedł na emeryturę.
Udzielał się społecznie. W latach 1956 – 1957 brał udział w próbie przywrócenia przedwojennego harcerstwa. W okresie późniejszym działał w Oddziale PTTK w Suwałkach. Stąd pewnie tak doskonale znał historię tych terenów.
Ryszardzie dziękujemy Ci za to co zrobiłeś dla Związku. Zawsze pozostaniesz w naszych sercach.
Jarosław ze Skierniewic
-
„Służmy poczciwej sławie, a jako kto może, niech ku pożytku dobra spólnego pomoże”
Najmłodsza uczestniczka Zjazdu – Zuzia Ośrodek pod Syrokom (tu mieszkaliśmy) Spotkaliśmy się już po raz dwudziesty trzeci.
Do położonych u stóp Tatr Szaflar zjechało nas pół setki. Na pewno najwcześniej na zjazd wyruszyli Danusia i Leszek ze Szczecina, bo jak dzwoniłam do nich we wtorek wieczorem, to już byli w drodze. My jechaliśmy we trójkę z Anią i Michałem. Ruszyliśmy w środę rano. Po drodze nie mogliśmy sobie jednak odmówić przyjemności obejrzenia ruin zamku Ogrodzieniec – perełki na Szlaku Orlich Gniazd. Późnym popołudniem osiągnęliśmy cel – pensjonat Pod Syrokom. Chociaż już stąd widać Tatry, to nie ma tu zgiełku, gwaru, tłumów turystów, które są tak charakterystyczne dla Zakopanego. Miejmy nadzieję, że wyczerpał się limit różnych „zdarzeń samochodowych” i kolejne zjazdy będą w tym względzie spokojniejsze.
Miejsce na nasze rodzinne spotkanie wybrano doskonałe, cisza, spokój, ale też wygodnie, gościnnie i przytulnie. Dbano o nas, czekano z kolacją do późnych godzin nocnych, starano się nam dogodzić we wszystkim.
W czwartek po śniadaniu przygotowujemy się do obchodów święta Bożego Ciała. Podczas mszy i procesji podziwiamy piękne góralskie stroje jej uczestników. Szczególne wrażenie zrobili na nas najmłodsi w strojnych, haftowanych koszulach, spodniach z parzenicami, kwiecistych spódnicach i zdobionych koralikami oraz cekinami gorsecikach. Niektórzy uczestnicy zjazdu zastanawiali się: „Co to za góralka, taka podobna do Mirelli?”. Żona naszego Prezesa i córka Marta zdołały skompletować tradycyjne góralskie stroje i nie odstępowały od miejscowych ani urodą, ani stylem.
Dalszą część czwartkowego przedpołudnia spędzamy z Mirellą w basenach termalnych w Szaflarach. Blisko trzy godziny „rozkoszy w bąbelkach”. Było cudownie!
Po obiedzie spotkanie zarządu, a potem zebranie wszystkich uczestników zjazdu. Dyskutujemy o najważniejszych sprawach dotyczących przyszłości naszego związku, planujemy co należy zrobić, aby dalej działać, wydawać kwartalnik, spotykać się na zjazdach. To już blisko ćwierć wieku naszej działalności. Nie powinniśmy pozwolić na to, aby cała ta dobra robota została w jakiś sposób zaniechana. Zapraszamy do współpracy młodych Żółtowskich, ale i my na pewno nie spoczniemy na laurach, bo mamy jeszcze wiele sił do pracy i będziemy starali się je właściwie spożytkować.
Po zebraniu, spotkanie z ciekawym człowiekiem, historykiem-amatorem, nauczycielem języka polskiego w miejscowej szkole. Pan Jarosław Szlek zajmująco opowiada o historii Szaflar i okolic.
Wieczorem, część „zjazdowców” organizuje ognisko, inni rozmawiają, jeszcze inni wspólnie oglądają i komentują mecze, wszak trwa mundial w Brazylii. W piątek i sobotę dotychczasowe ramowe plany zjazdowe trochę się zmieniły.
W piątkowy ranek udajemy się do kościoła pod wezwaniem św. Andrzeja Apostoła. Mszę świętą w intencji Rodu Żółtowskich celebruje ksiądz dziekan Andrzej Kamiński. Kilka razy podczas sprawowania mszy ksiądz podkreślał wagę naszych spotkań oraz fakt, że obok innych zjazdowych wydarzeń ważne dla nas jest uczestnictwo właśnie we mszy świętej, modlitwa, polecenie Bogu naszych rodzinnych spraw, problemów, prośba o łaski i boską opiekę.
Nasz zjazdowy „minister od intencji”- Wacław z Łodzi nie ustalił wcześniej z księdzem Andrzejem, że to on właśnie chciałby poprowadzić modlitwę wiernych. Niedopatrzenie do naprawienia na kolejnych zjazdach. Na tacę zbiera Piotr z Sandomierza niezwykle przejęty swoją funkcją.
Taka dygresja, przemyślenie: Dlaczego wciąż bardziej popularne jest nazwisko „Żółtkowski”, a nie „Żółtowski”? Osobiście, w życiu, nie spotkałam żadnego Żółtkowskiego!
Cały pozostały piątkowy dzień wypełniają nam niespodzianki przygotowane przez Wiesława z Chicago. Udaje mu się załatwić autokar, zbieramy się i po krótkiej podróży jesteśmy już w Limanowej, miejscowości, jednej z wielu, w których Wiesław prowadzi firmę „Gold Drop”.
Wiesław pokazuje nam salę konferencyjną, swój gabinet, w którym zgromadzono wiele interesujących pamiątek, gadżetów, zdjęć z różnych spotkań i podroży, które odbył nasz gospodarz. Następnie wędrujemy przez hale produkcyjne i magazyny gotowych produktów. Wszędzie panuje idealny porządek i czystość. W jednym z pomieszczeń biurowych na ścianie wisi mapa z zaznaczonymi miejscami, w których firma ma swoje filie. Można rzec, że jest to cały świat. Dla każdego z uczestników wycieczki przygotowano firmową reklamówkę zawierającą środki czystości niezbędne do wypucowania całego domu. Sprawdziłam osobiście. Działają doskonale!
Z Limanowej udajemy się do Sanktuarium Matki Bożej Pocieszenia w Pasierbcu. Miejscowy proboszcz tworzy tam niezwykłą Drogę Krzyżową. Pozyskuje różnych sponsorów, powstają kolejne stacje, postacie są naturalnej wielkości, a szlak modlitewny pięknie usytuowany wzdłuż wijącej się w górę ścieżki, co sprzyja zadumie i modlitwie. Stację X „Jezus odarty z szat” ufundowała firma Wiesława – „Gold Drop”, o czym informuje stosowna tabliczka. Symbolicznie umieszczono tu figurę Prymasa Tysiąclecia – kardynała Stefana Wyszyńskiego. Po przeżyciach duchowych udajemy się do Domu Pielgrzyma przy sanktuarium, gdzie zostajemy poczęstowani pysznym obiadem. Wszystkim szczególnie smakuje sos z truskawek z makaronem. Wszak to sam środek sezonu na te właśnie owoce.
Wracamy do Szaflar, krótki odpoczynek, czas na przygotowanie i kolejny punkt zjazdowego programu – uroczysta kolacja. W tym roku w całości sponsorowana przez Wiesława. Pieczone mięsiwa, sałatki, różne różności są ucztą dla podniebienia. Do tańca przygrywa góralska kapela. Przyjmij Wiesławie od nas proste, ale serdeczne: „Dziękujemy”.
Tańcom, przyśpiewkom i dowcipom nie było końca. Wszyscy się świetnie bawili. Poszliśmy spać późno w nocy, a już następnego ranka trzeba było wcześnie wstać, bo czekała nas wyprawa do Krakowa. Obawialiśmy się korków na popularnej Zakopiance, ale podróż przebiegła bez zakłóceń.
Kraków przywitał nas deszczem, ale zanim zdążyliśmy wysiąść z autobusu, już świeciło piękne słońce. Wraz z Bożenką i Mariuszem wspinamy się na Wzgórze Wawelskie, aby dopełnić formalności związanych z rezerwacją terminu zwiedzania komnat królewskich. Pozostali Żółtowscy, Plantami, udają się do kościoła Mariackiego, aby zdążyć na otwarcie wspaniałego ołtarza wykonanego z lipowego drewna w latach 1477-89 przez przybyłego ze Szwabii na zaproszenie krakowskich mieszczan mistrza Wita Stwosza. Dołączamy do grupy w ostatniej chwili i rozkoszujemy się momentem magicznym – rozchylają się oba skrzydła tego monumentalnego tryptyku, którego centralną część stanowi scena „Zaśnięcia Marii”. Po chwili słuchamy hejnału z wieży Mariackiej. Machamy do trębacza, a on czyni to samo w naszą stronę. Jak głosi jedna z niezliczonych legend związanych z Krakowem, ile razy trębacz do nas pomacha, tyle jeszcze razy powrócimy do królewskiego grodu nad Wisłą. Liczymy wszyscy głośno: jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem, osiem razy, jeżeli spełni się legenda będziemy podziwiać uroki miasta, które, za sprawą turystów, nie zasypia nigdy. Teraz już możemy spacerkiem wrócić na Wawel, mamy czas na wypicie filiżanki naprawdę dobrej kawy, a potem czekamy na spóźnioną nieco panią przewodnik. Wiele osób z naszej grupki kilkakrotnie już było w Krakowie, ale zwiedzanie komnat królewskich kojarzy nam się z dość odległymi czasami uczęszczania do szkoły podstawowej.
Chwała Tobie Bożenko, że udało Ci się zaklepać ten jedyny wolny termin zwiedzania wnętrz królewskiego zamku, drugiego co do wielkości w Polsce (palmę pierwszeństwa dumnie dzierży Malbork).
Podziwiamy arrasy, gobeliny, niesamowite obrazy „malowane” nicią. W każdej mijanej Sali przepiękne sklepienia z kasetonami, a niewątpliwie najpiękniejsze w Sali Poselskiej. W każdym z kasetonów umieszczono głowy mieszczan i dostojników krakowskich rzeźbione wiele wieków temu. Z tymi głowami też związana jest legenda. Zwiedzamy komnaty królewskie, sala po sali rozkoszujemy się klimatem minionych wieków, chociaż zdajemy sobie sprawę z tego, że większa część zamku wawelskiego jest rekonstrukcją po pożarze, który był jedną z przyczyn przeniesienia rezydencji królewskiej, a co za tym idzie stolicy państwa z Krakowa do Warszawy, co uczynił król Zygmunt III Waza w 1596 roku. To jest prawda historyczna, ja natomiast uważam, że po prostu król chciał mieć bliżej do swojej rodzinnej Szwecji.
Zwiedzanie zamku na Wawelu kończymy w jednej z sal, gdzie eksponowana jest „Dama z gronostajem”, jedyny w Polsce obraz Leonarda da Vinci. Wydaje się być wręcz nieprawdopodobne, że jest to dzieło autentyczne, malowane ręką samego wielkiego mistrza ponad pięćset lat temu.
Od wielu lat toczy się spór o wyższości i ważności dwóch dzieł człowieka renesansu, to znaczy „Mony Lisy” (paryski Luwr) i właśnie „Damy z gronostajem”. Każda z tych portretowanych postaci ma swoich zagorzałych zwolenników i równie nieprzejednanych przeciwników. Dane mi było podziwiać oba dzieła. Właściwie skłaniam się ku temu drugiemu, chociażby dlatego, że za sprawą hojności Adama Jerzego Czartoryskiego należy do naszego polskiego dziedzictwa narodowego.
W autobusie w drodze powrotnej do Szaflar Prezes Mariusz urządza quiz, coś w rodzaju „Jednego z dziesięciu” – przeważa wiedza historyczna, pojawiają się też pytania z geografii, np. Jaki jest najwyższy szczyt Tatr? Ha, ha, wiadomo, że nie Rysy, tylko Gerlach, chociaż, jak wyczytałam niedawno, przez wiele wieków za najwyższy szczyt w Tatrach uznawano Krywań. Dopiero przeprowadzone w latach 1837-38 dokładne pomiary pozwoliły stwierdzić, że to jednak Gerlach jest najwyższym, dumnym szczytem.
Jak wykazują odpowiedzi na pytania nieobce nam są dynastie, rody, herby, daty wojen, bitew i ich dowódcy. Droga powrotna mija bardzo szybko, tym bardziej, że jesteśmy z siebie bardzo zadowoleni. Musimy tylko, po raz kolejny, przeczytać „Krzyżaków” Henryka Sienkiewicza, no chyba, że Prezesowi przyjdzie do głowy przepytywać nas z treści innej lektury.
Po powrocie krótki odpoczynek, a potem spotykamy się przy ognisku, pieczemy kiełbaski, rozmawiamy o naszych ważnych sprawach, rodzinach, próbujemy śpiewać. Mamy całkiem fajne głosy, gorzej jest ze znajomością słów piosenek. Na następny zjazd trzeba, koniecznie, przygotować teksty najbardziej znanych, melodyjnych utworów. Niewątpliwie uda nam się stworzyć niezły zespół wokalny. Wszystko, do czego się zabieramy, co tworzymy, jest czymś ważnym, dobrym, ciekawym. Po raz kolejny podkreślam – My tworzymy historię!
Nasza działalność nie pójdzie w zapomnienie i nie pozostanie bez echa! Każdy z nas jest ciekawą, barwną, wartościową indywidualnością. A jak połączymy siły, to tylko możemy stworzyć, i tworzymy coś wspaniałego, ponadczasowego.
Niedzielny poranek to czas pożegnań. Powoli pustoszeje gościnny pensjonat „Pod Syrokom”. Jeszcze tylko zabieramy pamiątki z gór – prawdziwe oscypki, które sprowadziła dla nas właścicielka pensjonatu. Serdecznie się żegnamy, ściskamy, całujemy. Obiecujemy spotkać się za rok. Gdzie? No na pewno w jakimś równie pięknym miejscu. Może tam, gdzie nas jeszcze nie było. Będziemy nad tym pracować. Tegoroczny zjazd zaliczamy do niezwykle udanych. Rozmawiałam z wieloma „zjazdowiczami” i powtarzało się to samo: „Gdybyśmy nie przyjechali, na pewno byśmy żałowali”.
Na koniec pozwolę sobie na odrobinę prywaty:
Dziękuję Danusi ze Szczecina, Krysi z Warszawy i Janeczkom z Wrocławia za serdeczności skierowane do mnie.
Dziękuję Eli z Kutna i Grażynce ze Szwajcarii za krzepiącą rozmowę.
Dziękuję Agnieszce z Wrocławia za załatwienie dla mnie sprawy, wydawałoby się niemożliwej do załatwienia. Jak dobrze mieć Kuzynki i Kuzynów w każdym zakątku Polski.
Dziękuję Ani I Michałowi za wspólną podróż, a Tomkowi z Gdańska za komfortowy powrót ze zjazdu.
Rozpoczęłam cytatem z „ Pieśni” Jana Kochanowskiego, a zakończę z „Fraszek” poety z Czarnolasu, który pisał: „Co bez przyjaciół za żywot?”
Pozdrawiam serdecznie.
Bogusia z Białej
-
Ciąg dalszy listów Marcelego i Jana Żółtowskich
Kochany Dziadziu
Izio ostatni do Dziadzi pisał więc teraz na mnie kolej Dziadzi donieść jak się nam tutaj powodzi. We wtorek dostaliśmy list od Adolfka w którym nam pisze że złożył egzamin do niższej secundy i że bardzo wesoło spędził wakacje zwłaszcza że przechodząc z jednej klasy do drugiej żadnych nie miał zadań.
Trzeciego listopada mogą ci którzy mają rodziców w Wiedniu do nich pojechać.
W mojej klasie jest pięciu Polaków Pustowski, Bąkowski, Oraetti, ……… i ja. W czwartej klasie jest Izio, Starzeński i Dębiński.
W czwartek byli tutaj Państwo Wodziccy i zawołali nas do parloiru.
Całuję kochanemu Dziadzi rączki Ciocię i Wujcia i Lucia ściskam serdecznie zostając Dziadzi najprzywiązańszym wnukiem, Jasiem.
Kochany Dziadziu
Przykro mi jest musieć Dziadzi odpowiedzieć że zapewne nie będzie „Ausgangetagu” bo mówią że w Wiedniu jest ospa lecz najprzód zapewne później będzie a z resztą jeżeli nie będziemy mogli do Wiednia pojechać to zawsze do jakiego okolicznego miejsca moglibyśmy pojechać, zresztą nic nie ma pewnego i jeżeli Dziadzio by chciał mieć pewną wiadomość najlepiej by zrobił do O. Rektora zatelegrafować.
Idzie nam teraz we wszystkim dobrze ja z łaciny w miesiącu ……… że „Colenswerth” bo obydwie scryptie tak zrobiłem a Izio z matematyki. Proszę Dziadzi uściskać Ciocię Wujcia i Lucia a ja Dziadzi rączki całuję jako przywiązany wnuk
Jaś Żółtowski
Kalksburg 30.3.1885
Kochany Dziadziu
Dziękuję Dziadzi bardzo za pamięć o moich imieninach i za dobre rady które mi dziadzio dał. Zwykle dawaliśmy w rocznicę dni imienin i urodzin talara na mszę, ponieważ więc tego roku osobiście na mszy być nie możemy prosimy Dziadzię aby jeżeli można odbyła się msza 31 maja którą by Dziadzia był tak dobry zapłacić, a pieniędzy byśmy za powrotem do domu Dziadzi zwrócili. Kataru o którym Dziadzio w liście swoim wspomina już nie mam od kilku tygodni i nie trwał też wiele dłużej od tygodnia. Co dzień. Odbywa się tu co dzień naszego wyjazdu to Bunia każe się Dziadzi spytać czy byśmy nie mogli zabawić tutaj aż dopóki do wód nie pojedzie co ma w początku czerwca nastąpić, i mówi żeby jej bardzo miło było z Dziadzią się w Krakowie spotkać. Izio już napisał brulion do ojca……. I list już jutro na pocztę pójdzie. Odbywa się tu co dzień nabożeństwo majowe o w pół do ósmej. Wujcio Xianio miał przypadek bo jak raz nowokupioną bronę podniósł żeby oglądać upadła i jeden ząb przebił mu na wylot nogę między palcami.
Całuję Dziadzi rączki ściskam serdecznie P. Jankiewiczowi i Pannie Hugenin najgrzeczniejsze ukłony zasyłam.
najprzywiązańszy wnuk Jaś
Kochany Dziadziu
Kalksburg 26.04.1885
W środę zrobiliśmy majówkę chociaż że to jeszcze nie jest maj. Opowiem Dziadzi wszystko jak było. We wtorek poszliśmy spać nic nie wiedząc, lecz zdziwiłem się bardzo że rano zadzwonili wcześniej jak zwykle, jeszcze byłem okropnie zaspany i chciałem kilku minut przynajmniej jeszcze w łóżku zostać, gdy się całkiem rozbudziło zawołanie Ojca Fiszera „Hajtag”. Po mszy św. I śniadaniu wyruszyliśmy, każda klasa szła ze swoim profesorem i innym jakim Ojcem, z nami szedł O. Schleicher nasz prefekt poszliśmy najprzód piechotą do Mődling a stamtąd koleją do Gumpolaskirch – tam drugie śniadanie zjedliśmy i dalej znowu piechotą przez góry do Mődling. Tam prawie cały dzień przepędziliśmy, zjedliśmy obiad, zwiedzaliśmy bardzo ładny starożytny kościół a po podwieczorku i małym spacerze koleją pojechaliśmy do Liesing z tamtąd inni poszli piechotą do domu a ja pojechałem doroszką ponieważ mnie okropnie odciski bolały, sam jeden.
Całuję Dziadzi rączki jego przywiązany wnuk
Jaś Żółtowski
Kochany Dziadziu
Dawno już do Dziadzi nie pisałem ponieważ najprzód Izio do Dziadzi pisał a potem ja nie miałem o czem pisać. Prosiłbym Dziadzi żeby był tak dobry przesłać nam pocztą zbiór marek pocztowych które są wlepione do ciemno zielonego dosyć dużego płaskiego albumu, bo chociaż że teraz nie bardzo by mnie interesowało dalej zbierać to bym mógł osobne rzadkie marki rozdawać a mógłbym tem wiele przyjemności niektórym zrobić którzy do tego bardzo są pasjonowani. Zupełnie już zapomniałem jak się na kucu jeździ, tak się już do jeżdżenia na wielkim kucu wprawiłem, a im więcej jeżdżę tym więcej uważam że konie tutejsze po większej części równo gróbe lub cieńsze od naszych kuców są.
W naukach dobrze stoimy i obaj nadzwyczaj się na ferye cieszymy które tym przyjemniejsze im lżejsze się ma sumienie. Do tego właśnie przed chwilką powiedział O. Fiszer, że rok szkolny 15-go a nie 1-go Lipca się zacznie jak muwili że miało być a bardzo się z tego cieszymy, bo jeżelibyśmy na drógą część feryi do Chołoniowa pojechali moglibyśmy z chartami polować, a konie dorosłe już wiemy które mieć będziemy jeden z Chołoniowa a drógi z Skórcza ale Wujcio nam napisał że na czas naszego pobytu w Chołoniowie tam będzie ja myślę że ja na nim jeździć będę bo trochę mniejszy ale prześliczny jest.
Całuję wraz z Iziem Dziadzi rączki i zostaję jego przywiązanym wnukiem.
Jaś ŻółtowskiKalksburg 10.3.1885
Kochany drogi mój Jasiu.
W końcu tego tygodnia przypadają Twoje imieniny, więc już dzisiaj list mój wysyłam, aby z pewnością przed dniem tak dla Ciebie świątecznym doszły Cię wraz serdecznym uściśnieniem moje najczulsze życzenia jaknajlepszych w całem życiu powodzeń. Dzień ten od czasu jak pamięcią zasięgnąć był zawsze dla mnie bardzo uroczystym, bo to były także imieniny mojego najukochańszego Ojca, którego imię Tobie nadane zostało. Do wszystkich moich modlitw za Ciebie dołączę też prośbę, aby duch Twego pradziada z wysokości niebieskiej całe życie nad Tobą drogie moje dziecko czuwać raczył. Ty zaś z Twej strony westchnij także gorąco do Twoich rodziców, których dzień Zofii Twoje imieniny poprzedzający musiał pamięć w Tobie rozbudzić, aby Was obu ich najtroskliwszej bo z nieba płynącej opiece polecić. W przyszłą niedzielę jadę do Drzewiec bo w poniedziałek 18 m.b. naznaczono w landraturze w Rawiczu termin, w którym ma być postanowiony czas kiedy budowę szosy przez Drzewce przechodzącej ma być rozpoczęty. Przed tygodniem była siostra ……… którą sobie Izio przypomina z czasu kiedy Babcię pielęgnowała, bawiła tu kilka dni, bo stąd robiła wycieczki na całą okolicę do zbierania składek na budowę klasztoru w Poznaniu, gdyż dotąd Elżbietanki tylko w majętnym domu mieszkają. Po niezapomnieniu chciałbym także wiedzieć, czy o Twoich zębach pamiętasz i czy masz zawsze proszek do ich czyszczenia, proszę bardzo mieć zawsze na to baczną uwagę. Niedawno miałem list z Chołoniowa, zdaje się iż Bunia w tym roku do wód nie pojedzie może i z tego powodu iż ona również jak i Dziadunio życzą sobie abyście pierwsze tygodnie wakacji u nich przepędzili. Pisze mi Izio że u Was czas taki przyjemny i my mieliśmy kwiecień bardzo ciepły, ale teraz od trzech dni mamy dokuczliwe zimno bo też wszelkie drzewa owocowe bujniej niż kiedykolwiek kwitły, a teraz bzy w całej swej wspaniałości kwitną.
Obydwóch Was drogie moje chłopcy ściska jak najserdeczniej Boskiem we wszyskiem oddając Opatrzności Wasz najprzywiązańszy dziadzia.
M.Ż.
Czacz 12.05.85
-
I Konkurs kultury i tradycji szalcheckiej w Waplewie Wielkim
Gala wręczenia nagród w pałacu Sierakowskich
11 kwietnia 2014r. w pałacu w Waplewie Wielkim miało miejsce uroczyste rozstrzygnięcie I Konkursu Kultury i Tradycji Szlacheckiej połączone z galą wręczenia nagród i wyróżnień. Organizatorami tego dużego wydarzenia byli: Stowarzyszenie Samorządne Powiśle, Wójt Gminy Stary Targ oraz Muzeum Tradycji Szlacheckiej w Waplewie Wielkim. Honorowy patronat nad Konkursem objęła pani Izabela hrabina Sierakowska.
Konkurs odbył się przy dużym wsparciu Rodziny Żółtowskich, która ufundowała, na okoliczność ogłoszenia zmagań, piękny i efektowny medal. Jako że Konkurs ogłoszony został jeszcze w 2013r. medal na awersie nawiązywał do idei samego Konkursu, na rewersie zaś do 250 Rocznicy Wybuchu Powstania Styczniowego.
Uroczystość wręczenia nagród rozpoczęła się w rytmie polonezów granych na fortepianie przez Zygmunta Smolińskiego, a dodatkowo uświetniła ją obecność przeora Pomorskiego Przeoratu Orderu Św. Stanisława, który laureatom, opiekunom i rodzicom oraz organizatorom złożył specjalne podziękowania i wyróżnienia.
Na konkurs wpłynęło 196 prac, które ze względu na dużą ilość i różnorodność, organizatorzy podzielili na trzy kategorie: prace plastyczne, prace przestrzenne i makiety oraz prace multimedialne i monograficzne. W tym miejscu warto podkreślić bardzo wysoki poziom wielu prac. Jury, w skład którego wchodzili Mariusz Żółtowski, Katarzyna Burzyńska, Mariusz Krause i Piotr Stec , miało wiele pracy i sporo dylematów, które prace wyróżnić. Wybór był naprawdę trudny. Wielkie słowa uznania należą się wszystkim autorom i ich opiekunom. Jest nam niezwykle miło, że tematyce historii, kultury i tradycji swój czas i talent poświęciło aż tylu wykonawców. W każdej kategorii wyłoniono zwycięzców, ale jednej osobie postanowiono dodatkowo przyznać Grand Prix Konkursu. Tą osobą jest Łucja Budzowska, uczennica pierwszej klasy sztumskiego gimnazjum, która swą pracę wykonała pod kierunkiem pani Grażyny Osińskiej. Poniżej zamieszczony jest szczegółowy protokół konkursowy z pełną listą laureatów. Wszystkim nagrodzonym i wyróżnionym, ich opiekunom i rodzicom raz jeszcze serdecznie gratulujemy i życzymy wielu dalszych sukcesów. Zaczęło się odliczanie do drugiego konkursu, który już za rok…
Składamy także szczególne podziękowania osobom, instytucjom i firmom, które wsparły organizację konkursu i fundowanie atrakcyjnych i ciekawych nagród. Szczególne słowa uznania kierujemy do Rodziny Żółtowskich, fundatora medalu, który otrzymali wszyscy laureaci konkursu oraz ich opiekunowie.
Staliście się Państwo w ten sposób szlachetnymi mecenasami kultury na naszym terenie. Raz jeszcze serdecznie dziękujemy.
Piotr Stec, Prezes Stowarzyszenia Samorządne Powiśle
Medale konkursowe odlane zostały przez Jarosława Żółtowskiego ze Skierniewic na prośbę Prezesa Związku Rodu Żółtowskich Mariusza Żółtowskiego ze Sztumu
-
Dług
Ktoś zapukał, za drzwiami stała nieznajoma młoda kobieta, wyglądająca na 25-30 lat. Na pierwszy rzut oka wzbudzała zaufanie. Była trochę zmieszana.
– Chciałabym oddać dług, pożyczyłam od pani mamy pieniądze, czy je pani przyjmie?
Dziewczyna była zaskoczona propozycją przybyłej, wydała się jej ona szczera i sympatyczna. Zaprosiła ją do mieszkania i zaproponowała herbatę. To takie niespotykane, kobieta jest taka uczciwa, kto w dzisiejszych czasach oddaje dobrowolnie pożyczone pieniądze, myślała prawie z rozrzewnieniem. Kobieta przedstawiła się, ale z długiego nazwiska, dziewczynie wpadło w ucho tylko imię: „Dziunia”.
Dziunia opowiadała z pasją o swoim smutnym życiu, o wielkim zmartwieniu, bowiem spodziewa się dziecka, ojciec dziecka wprawdzie ma zamiar się ożenić, ale pod warunkiem, że jeszcze dzisiaj zgłosi się ona do Urzędu Stanu Cywilnego. Jeśli nie przyjdzie ze ślubu „nici”- oznajmił jej bardzo kategorycznie, a znając go, na pewno dotrzyma słowa. Dziunia zaczęła płakać, łzy jak srebrne grochy spływały po policzkach, aby powoli wsiąkać w skromną bluzkę.
Urywanymi słowami wyjawiła, że chce iść do Urzędu Stanu Cywilnego, ale nie ma w co się ubrać. Płacz przeszedł w szloch. Dziewczyna była wzruszona opowieścią gościa, sama była bliska płaczu. Nie bardzo wiedziała jak pomóc kobiecie, sama była drobna i bardzo szczupła, a Dziunia miała dosyć duże gabaryty, nie wspominając biustu, który był więcej niż przeciętny, był po prostu ogromny. Na szczęście pantofelki pasowały na stopy Dziuni, która w miarę jak dziewczyna wyjmowała z szafy ubrania, uspokoiła się, a gdy przymierzyła pantofle rozpogodziła się stwierdzając, że są piękne, eleganckie i nowe. Zdecydowała się na ich wypożyczenie, pogodziła się z tym, że reszta garderoby jest zbyt mała i zadowoliła się pantoflami.
Dziewczyna w ferworze szukania innych części garderoby, które pasowałyby na Dziunię, zapomniała o długu, jaki miała oddać. Natomiast przypomniała o nim przybyła. Oznajmiła, że otrzymała z Poczty zawiadomienie o przesyłce paczki z USA. Odbierze przesyłkę, sprzeda zawartość i wtedy odda dług, bowiem w chwili obecnej nie dysponuje żadną kwotą pieniędzy, więc nie może wykupić paczki. W tej sytuacji proponuje aby dług zwiększyć, wtedy razem z pantoflami odda w całości pożyczkę zaraz po swoim ślubie. Z wielkim żalem i zakłopotaniem dziewczyna tłumaczyła, że niestety nie ma żadnych pieniędzy i z przykrością zmuszona jest jej odmówić.
Żegnając się panie omal nie wpadły sobie w ramiona, szczęśliwie tak się nie stało, biorąc pod uwagę, że nie było im dane spotkać się ze sobą, ale dziewczyna jeszcze o tym nie wiedziała.
Od tego zdarzenia minęło dużo czasu. Pewnego dnia dziewczyna zobaczyła na ulicy Dziunię, która szła w jej pantofelkach, ale one już nie były takie nowe, wręcz przeciwnie, były bardzo zniszczone, dlatego też dziewczyna zrezygnowała z odzyskania ich. Zresztą Dziunia minęła ją z podniesioną głową i miną tak wyniosłą, że przypominała co najmniej gwiazdę filmową. Udała, że nigdy nie widziała dziewczyny.
Szkoda! Bo mogłaby być piękna „przyjaźń” – taka jednostronnie bezinteresowna. No cóż, dziewczyna z pokorą podziękowała losowi za otrzymaną lekcję.
Anna Nowotna-Laskus z domu Żółtowska
-
Moje życie
Beztroskie lata (część VI)
Tym razem napiszę nieco o szkole! 1 września 1960 roku, bądź co bądź, to już 54 lata temu rozpocząłem naukę w trzeciej klasie szkoły już Podstawowej w Bydgoszczy, a nie jak dotychczas Powszechnej. Szkoła nosiła numer 23 i mieściła się przy ul. Fordońskiej niedaleko naszego miejsca zamieszkania, jakieś sto metrów. Trzeba było przejść na drugą stronę ulicy, bacznie zważając by nie wpaść pod koła jakiegoś pojazdu lub pod tramwaj, którego linia ciągnęła się u krawędzi jezdni. Z tymi tramwajami pamiętam nasze zabawy. Na szynach kładliśmy dziesięć lub dwadzieścia groszy i czekaliśmy kiedy nadjedzie tramwaj. Nominały bilonu w tym okresie były aluminiowe – to taki kruszec okresu PRL-u, nie tylko monety ale i łyżki, noże, widelce także garnki i talerze w wojsku – wszystko było aluminiowe. Monety pod wpływem ucisku kół tramwaju rozpłaszczały się na cienką blachę, co było dla nas frajdą. Sprawdzaliśmy, kto większą blachę uzyskał. Na szyny kładliśmy także kapiszony, a kto był bardziej zamożny to miał korki do strzelania z korkowca. Z kapiszonów to tylko pstrykało, ale z korka jak z prawdziwego pistoletu.
Czasami tramwajarz zatrzymywał pojazd i sprawdzał co się działo. My oczywiście „kikując” zza węgła domu mieliśmy dużo zabawy. A w ogóle to byliśmy bardzo grzecznymi dziećmi! Rodzice nas nie strofowali, bo nie wiedzieli do końca czym pociechy się zajmują.
Szkoła moja składała się z dwóch budynków dydaktycznych i z jednego pawilonu z toaletami, świetlicą i biblioteką. Pośrodku tych trzech budowli było szkolne boisko. Było dopiero 15 lat po wojnie i dzieci nie miały żadnych obiektów sportowych typu, boisko piłkarskie, do siatkówki, koszykówki, skocznie wzwyż, czy w dal. Nie daj Boże kort do tenisa, gdyż ta dyscyplina była przeżytkiem kapitalistycznej sanacji. Na przerwach lekcyjnych bawiliśmy się w ganianego. Sportu dla młodych chłopców było pod dostatkiem.
Stary budynek szkolny był drewniany. Schody skrzypiały. Pomalowane bejcą jak podkłady kolejowe. Do tej pory, jak tylko wspomnę, czuję ten zapach schodów, sal lekcyjnych i korytarza. Drugi budynek, ten w głębi podwórka był murowany, więc zapewne powojenny. Był w nim korytarz, w bok odchodziły sale lekcyjne, gabinet kierownika, sekretariat i pokój nauczycielski. Mieliśmy szkolny radiowęzeł, kierownik mógł wezwać w czasie lekcji ucznia do siebie. Kiedyś mnie wezwał w sprawie zapłaty ubezpieczenia PZU. Wtedy nie wiedziałem, że te głośniki działały w obie strony. Mógł więc słuchać cały czas jak są prowadzone lekcje. Wtedy cieszyliśmy się, że ktoś z sąsiedniego budynku mógł się z nami skontaktować. Dziś wiemy, czemu to służyło.
Jako uczeń byłem zawsze na topie! Tato miał radio, a w 1960 roku mieliśmy w domu pierwszy telewizor „Szmaragd”, cudo techniki. Tatuś grał w pracy w Toto Lotka takiego zakładowego. Było chyba osiemnaście osób, które typowały swoje liczby. Te liczby były zarejestrowane w Totalizatorze.
Pewnego dnia padła duża wygrana na te liczby. Osoba, która wytypował te numery brała większość pieniędzy, reszta towarzystwa dostawała mniej, ale też nie była stratna. Mój tatuś dostał równowartość czterech swoich pensji. Jako młodzi trzydziestoletni ludzie marzyli o lepszym standardzie życia. Nie dziwię się, że zdecydowali się na kupno telewizora. Radio było bardzo ważne, zawsze bieżące wiadomości, ale nudne dla dzieci. Chyba, że to był „Podwieczorek przy mikrofonie”, program, którego wszyscy słuchaliśmy. Czemu? Bo, był dowcipny i prowadzony przez ludzi kultury. Dużo gorszym programem był „Wesoły autobus”. Raczej prymitywny i prostacki, ale jeżeli był jedynym programem, zawsze mądrym i nieomylnym, to się go słuchało.
Telewizja miała wtedy jeden kanał, oczywiście czarno-biały, a emisja programu odbywała się między godziną 17. a 21. Było dużo transmisji sportowych, akademii państwowych, dziennik telewizyjny i film, zawsze radziecki i wojenny. Ojciec mój był dyrektorem więc sąsiedzi nie mieli odwagi przychodzić do nas na telewizję. Kiedy za pół roku sąsiad z drugiej klatki schodowej, nieżyjący już pan inżynier Włodzimierz Szulejko, także kupił telewizor, to sąsiedzi z całego bloku siedzieli w jego mieszkaniu i oglądali program. Było to bardzo męczące dla domowników, bo wtedy prawie każdy palił papierosy, dawał swój komentarz, przeszkadzał w zajęciach domowych. No takie były czasy.
W szkole uczyłem się dobrze. Udzielałem się społecznie biorąc udział we wszystkich uroczystościach szkolnych i państwowych z tej racji, że grałem na fortepianie. Fortepian miałem w domu, a w szkole zawsze rozstrojone pianino. Często byłem zwalniany z lekcji, aby ćwiczyć przed tymi uroczystościami. Bardzo mnie to cieszyło. Ja i bez próby mógłbym zagrać „Szumi dokoła las” lub „Z poza gór i rzek”. Taki był wtedy obowiązujący repertuar. Hymn Państwowy grałem na stojąco, gdyż nie wypadało siedzieć.
Do szkoły Nr. 23. chodziłem cztery i pół roku. Kierownikiem szkoły bym pan Kiss-Orski, rodzony brat słynnego karykaturzysty, też o tym nazwisku, często prezentującym swoje graficzne prace na łamach tygodnika „Szpilki”.
Pan Kiss-Orski był bardzo kulturalnym człowiekiem, przedwojennym nauczycielem. Mało uczył, rzadko go widywaliśmy, siedział w swoim gabinecie. Wychowawcą moim był pan Kocieba. Wesoły, pogodny pan nie wchodzący nam za skórę. Organizował uczniom różne wycieczki w wolne godziny, zawsze gdzieś w plenerze. Pewnego razu pojechaliśmy pociągiem na wycieczkę do Poznania. Zwiedzaliśmy palmiarnię, stare miasto, katedrę i jej podziemia, gdzie są groby Mieszka I i jego syna Bolesława Chrobrego.
Późnym wieczorem wróciliśmy do Bydgoszczy. Na pewno wiele nie widzieliśmy, ale dla takich malców jak my była to atrakcja.
Byłem w trzeciej klasie, kiedy pani opiekująca się świetlicą szkolną, nauczyła mnie grać w szachy. Całe popołudnia spędzałem w świetlicy grając z nią. Trwało to pół roku, aż doszedłem do takiej wprawy, że pani więcej ze mną grać już nie chciała. Do tej pory gram, ale to się zdarza sporadycznie.
Mój brat Michał był dwie klasy wyżej niż ja. Kiedy ja zdałem do szóstej klasy on dostał się do ósmej klasy liceum ogólnokształcącego w Bydgoszczy. Byłem ostatnim rocznikiem, który kończył siedem klas szkoły podstawowej.
W połowie siódmej klasy ojca przeniesiono do pracy w Warszawie i te pół roku siódmej klasy dokończyłem w szkole podstawowej 168 na ul. Zwycięzców na Saskiej Kępie.
Pobyt w Bydgoszczy, wspominam jako czas beztroski, gdzie spotkałem wielu serdecznych kolegów. Kiedy przyjechałem z Warszawy na trzytygodniowe szkolenie, koledzy i koleżanki z podwórka bardzo serdecznie mnie przyjęli. Zwołali się z różnych stron miasta i w mieszkaniu byłego kierowcy mego taty pana Ryzmanowskiego przygotowali specjalne przyjecie z okazji mojego chwilowego powrotu do Bydgoszczy na nasze wspólne, rodzinne podwórko. Było to z ich strony bardzo miłe.
Będąc na wycieczce w Bydgoszczy zorganizowanej w czasie zjazdu naszego związku, przejeżdżaliśmy obok mego bloku. Stwierdziłem, że tak naprawdę nic się nie zmieniło, tylko bardzo porosły drzewa!
O początkach okresu warszawskiego postaram się napisać w świątecznym kwartalniku.
Rafał z Korycina
-
Wydarzenia
19 kwietnia 2014 r. przyszedł na świat w Chicago MICHAŁ TOMASZ ŻÓŁTOWSKI syn Tomasza i Magdaleny Żółtowskich. O następcy przedłużającym nasz Ród informuje szczęśliwy dziadek Rafał z Korycina
Po raz drugi zostali szczęśliwymi rodzicami ANNA I MACIEJ BURDYNOWSCY. 30 lipca 2014 roku w Sztumie przyszła na świat MAGDALENKA. Magdalenka jest ciemnowłosa, ma niebieskie oczka, waży 4120g, a wzrost Jej 56cm.
-
Siedziby polskich możnowłaców i szlachty w ciągu stuleci, w tym Żółtowskich
Artykuł ten ma na celu przedstawienie typów siedzib mieszkalnych jakie posiadali polscy możnowładcy, magnateria i nieutytułowana szlachta polska. Ze względu na pozycję społeczną oraz materialną, a także ze względu okres w historii Polski obiekty mieszkalne tej warstwy społecznej nabywały rozmaitych cech i form wyglądu. Społeczność szlachecką można podzielić na: Królewięta, czyli potomstwo króla; magnatów pochodzenia litewskiego, ruskiego i polskiego, którzy posiadali rozległe majątki ziemskie i odpowiednie rezydencje na kresach wschodnich Rzeczypospolitej szlacheckiej. Możnowładztwo, najwyższa warstwa średniowiecznego rycerstwa zajmująca uprzywilejowaną pozycję, posiadające olbrzymie majątki ziemskie z rezydencjami mieszkalnymi. Magnateria polska, była najwyższą warstwą szlachty i odpowiadała średniowiecznemu możnowładztwu, będącą też arystokracją, bogatą szlachtą, dziedzicami tytułów, i majątków ziemskich. Panięta – synowie rodów magnackich. Ziemianie, obywatele ziemscy, posiadacze wielkich i średnich majątków ziemskich i przypisanych do nich siedzib rodowych.
Do XIII wieku siedzibami książęcymi były grody drewniano-ziemne budowane w miejscach trudno dostępnych. Częściami obronnymi były fosy, wały ziemne, wały o konstrukcji drewniano-ziemnej lub kamiennej. Od IX wieku budowano w dolinach na niewielkich wzniesieniach, otaczane rowem lub fosą gródki lub grody stożkowate będące siedzibami rycerskimi i feudalnymi. Wokół grodu znajdowało się podgrodzie.
Zamki powstały w XIV wieku. Zamek był ośrodkiem władzy książęcej, siedzibą możnowładcy i rycerza. Składał się z warowni i budynków mieszkalnych. Całość miała zamknięty obwód obronny w postaci wałów obronnych przeważnie drewniano-ziemnych, czy murowanych. Pierwsze zamki polskie powstały w Legnicy, Wleniu, w Krakowie na Wawelu, na Ostrowie Tumskim we Wrocławiu, w Opolu, w Rokitnicy, Krośnie Odrzańskim i Wierzbnej. Zamki były budowane najczęściej przez Zakon Krzyżacki. Takimi przykładami są: zamek w Toruniu, Chełmnie, Elblągu, Starogrodzie, w Kwidzynie, Dzierzgoniu, Grudziądzu, Pokrzywnie i Bierzgłowie. Zamki budowane były też przez zakon templariuszy na Pomorzu Zachodnim. Należały do nich zamek w Płotach, Nowogardzie i w Świdwinie. Na terenie Pomorza Zachodniego liczne były zamki zakonu Joannitów oraz zamki rycerskie.
Król Kazimierz Wielki, wybudował trzydzieści sześć zamków w ciągu trzydziestu siedmiu lat. Powstawały zamki na Mazowszu , np. w Rawie Mazowieckiej, w Czersku, Warszawie, Ciechanowie i Liwie a także na kresach np. w Haliczu, Włodzimierzu, Kamieńcu Podolskim, Buczaczu, Jazłowcu.
Zamki zaprzestano budować około 1530 roku. Powstawały wówczas twierdze bastionowe np. Krzyżtopór, Danków, Pilica, Brody, Łańcut, Zamość, Stanisławów, Dubno, Połonne, Kudak, Zbaraż.
Zamki posiadały wysokie i grube mury zewnętrzne ze strzelnicami. Zawsze była wieża zamkowa. Wejścia musiały być ufortyfikowane z mostami zwodzonymi, kratami i wieżyczkami. Oprócz pomieszczeń mieszkalnych były też magazyny, warsztaty, stajnie, prochownie, więzienia, kuźnie. Zapleczem
Wieś folwarczna była to wieś, w której w centralnym miejscu stał folwark lub dwór z zabudowaniami gospodarczymi. Obok folwarku stały czworaki dla służby dworskiej. W okolicy mieściły się też zagrody gospodarzy na własnej cząstce ziemi. Pierwsze wsie folwarczne powstawały w dobrach kościelnych i klasztornych.
Folwark to wielkie gospodarstwo rolne, które istniało od XII wieku. Od XIV wieku folwark to także rolno-hodowlane gospodarstwo. Od XV wieku zamiast daniny i czynszu, który płacili chłopi, zaczęli odrabiać pańszczyznę. Ze względu na olbrzymie zapotrzebowanie na zboże na ziemiach polskich i w Europie nastąpił rozkwit folwarków. Do XVIII wieku folwarki były podstawowym źródłem utrzymania oraz znaczenia gospodarczego i politycznego szlachty. Po uwłaszczeniu chłopów folwark pańszczyźniany przestał istnieć. Pojawił się folwark oparty o najemnej sile roboczej.
Dwór szlachecki, to wiejska siedziba mieszkalna szlachty polskiej, budowana z drewna na podmurówkach kamiennych lub z cegły. Bryła dworu była w kształcie prostokąta i miała dobudowane alkierze. Dwór istniał od renesansu, aż do XX wieku. W strukturę dworu do XVII wieku wchodziły budynek mieszkalny szlachcica i zabudowania gospodarcze. W XVII wieku dwór stał się samodzielnym budynkiem mieszkalnym. Od XVII wieku zaczęto budować dwory parterowe. Mieściły się w nim liczne pokoje. Szczególne znaczenie miała, jadalnia, pokoje gościnne, sypialnie, spiżarnia, kapliczka właściciela dworu. Meble – najczęściej gdańskie – były bogato rzeźbione, malowane, okuwane i inkrustowane. Ściany ozdabiano kobiercami i makatami. W pokojach były herby i portrety przodków. Na ścianach widniały zwierciadła, broń i trofea myśliwskie. W jadalni stały ławy, stoły, kredensy, szafy, tzw. almaria, skrzynie oraz kantor. W pokojach stały piece ceglane, z kamienia, alabastru, z malowanymi kaflami. Okna szklone były szkłem weneckim,
Pałac, to wielkopańska reprezentacja mieszkalna. W Polsce pałace wznoszono szczególnie dla książąt. Były o prostej bryle, o trzech kondygnacjach i wewnętrznym czworobocznym dziedzińcu arkadowym . W okresie baroku korpus pałacu był prosty do którego przylegały prostopadle skrzydła. Po przeciwnej stronie pałacu znajdował się ogród. W okresie klasycystycznym skrzydła pałacowe zastąpiono oficynami.
Ród Żółtowskich w ciągu swojej ponad sześćsetletniej historii (od 1402 roku) posiadał także liczne majątki ziemskie, wsie, folwarki, dwory i pałace. Żółtowscy od momentu powstania rodu od Piotra Ogona z Żółtowa herbu Ogończyk zapisanego w Kronice Mazowieckiej pod datą 1427 posiadali wsie folwarczne: Żółtowo, Myszki, Żuki, Zegadły, Gardzyny, Myszewo, Żabiki. Następne pokolenia bądź to w drodze posażnej bądź przez zakup i dziedziczenie powiększali swoje majątki. W wyniku wypraw wojennych, zdobytego wykształcenia, odpowiednich koligacji, udziału w życiu społecznym i politycznym regionu, zaradności w gospodarowaniu Żółtowscy zdobywali znaczne majątki ziemskie i pozycję społeczną .
Oprócz wsi folwarcznych, folwarków Żółtowscy stawali się właścicielami dworów i pałaców. Piękniejszymi pałacami Żółtowskich były i nadal są: pałac w Jarogniewicach, w Kocku, w Czaczu, w Niechanowie. Zdewastowany już i chylący się ku upadkowi pałac w Głuchowie, dwór w Nekli, dwór w Ujeżdzie, czy dwór w Wargowie. Jak wiemy Dwór w Drzewcach należący niegdyś do śp. Michała Żółtowskiego z Czacza czyli Lasek, Michał odzyskał. Następnie przekazał prawa do niego na Fundację Świętego Brata Alberta.
Niektóre pałace przeszły w ręce obcych ludzi, którzy kupili je od władz samorządowych, np. dwór w Ujeździe. Do czasu II wojny światowej były to piękne rezydencje ziemiańskie świadczące o pozycji Rodu Żółtowskich. Jednak woja, lata powojenne i brak dbającego gospodarza doprowadziły do takiego stanu w jakim teraz są.
Stefan Żółtowski
Artykuł ten został opracowany na podstawie materiałów encyklopedycznych oraz zaciągniętych z Wikipedii, danych zawartych w publikacji „Genealogia Rodu Żółtowskich” autorstwa Michała Żółtowskiego z Łodzi.