Tag: Nr 9-10

  • O herbach

    Ciąg dalszy z poprzedniego numeru

    Rodzaje herbów

    Wyróżnia się pięć rodzajów herbów:

    1. herby rycerskie, najwcześniej wykrystalizowane, wokół których rozwinęło się prawo heraldyczne,
    2. herby mieszczańskie (herbiki) patrycjatu miejskiego, związane także z gmerkami typowymi znakami własnościowo-rozpoznawczymi,
    3. herby korporacji(instytucji posiadających osobowość prawną np. uniwersytetów, cechów rzemieślniczych czy nawet instytucji kościelnych takich jak: kapituły, opactwa, zakony rycerskie, czasem biskupstwa)
    4. herby miejskie, najczęściej ukształtowane na wzór herbu pana zwierzchniego, wzbogacone o elementy przedstawiające obronną architekturę miejską, czasem było to wyobrażenie świętego patrona, często patrona kościoła parafialnego.
      Pomijając wątek zakazu używania herbów przez miasta (1811Ks. Warsz, 1822 – Król. Pol.) prawodawstwo po 1918 roku jeszcze bardziej skomplikowało problem np. zabraniającużywania herbu państwa jako herbu miejskiego (1919) nakazując używanie herbu dwupolowego z godłem państwa i miasta (1927), w końcu umożliwiono używanie herbu historycznego za zezwoleniem (1930), wreszcie bez zezwolenia (1938).
      Dzisiaj obserwuje się często tendencje do przywracania herbów historycznych. W związku z obecnymi przepisami prawnymi herbów zaczęły używać gminy, które czasem konsultują poprawność wzorów z Polskim Towarzystwem Heraldycznym, a czasem same „przybierają” sobie herby zupełnie nie orientując się w zasadach, jakimi rządzi się heraldyka.
    5. herb państwowy kształtowany ze znaku terytorialnego albo z herbu osobistego władcy (względnie dynastii). Często przybierał on formę herbu złożonego. Polski herb państwowy wykształcony na połowie XIII i XIV wieku wywodzi się najprawdopodobniej ze znaku osobistego pierwszych władców Polski, dynastii Piastów. Do dziś zresztą trwają dyskusje wśród historyków na temat jego powstania. Ukoronowany orzeł ma swą genezę w zjednoczeniu państwa po rozbiciu dzielnicowym. Szczególnie trzeba zwrócić uwagę na to, iż ukoronowane zwierzę lub ptak w herbiezazwyczaj oznaczało zależność lenną (korona oznaczała uszczerbek) jedynie w heraldyce polskiej ukoronowany orzeł miał pierwszeństwo nad innymi orłami i oznaczał pełnię władzy suwerennej.
      Począwszy od Unii z Litwą, herb państwowy Rzeczypospolitej Obojga Narodów przybiera postać złożoną (w 1 i 3 polu – Orzeł, w 2 i 4 polu – Pogoń litewska). Od czasów elekcji herb osobisty króla pojawia się w herbie Korony – na piersiach Orły- w herbie Rzeczypospolitej Obojga Narodów – w małej tarczy leżącej w centrum herbu złożonego.

    Na koniec trzeba wspomnieć o weksykologii i falerystyce, dyscyplinach wyodrębnionych z heraldyki i mających w niej swą genezę.

    Weksykologia (nazwa od łac. wexilium – sztandar, chorągiew) zajmuje się, co wynika z jej nazwy chorągwiami, flagami czy sztandarami, ich genezą, a także np. wpływem chorągwi na kształtowanie się poczucia więzi narodowej. Mówimy także o fladze czy chorągwi państwowej, ale mogącej mieć także charakter narodowy, nie zawsze zgodny z podziałem państwowym.

    Spotykamy się także z banderą – flagą państwową występującą w marynarce, a także ze sztandarem Wojska Polskiego oraz sztandarami organizacji czy instytucji (np. szkół).

    Falerystyka (nazwa z łac. phalarae – ozdoba piersi lub czoła), to nauka o odznaczeniach czyli nagrodach za wybitne czyny lub zasługi. W skład nich wchodzą: ordery, odznaczenia państwowe, odznaki i oznaki. W przypadku ich występowania wraz z herbem zwisają one u dołu tarczy na wstęgach, pasach i łańcuchach (jedyny wyjątek to Krzyż Maltański, czyli Order Zakonu Szpitalników Św Jana Jerozolimskiego, który można pod tarczę podkładać, podobnie jak wymienione już oznaki urzędów ziemskich).

    Heraldyka wciąż jeszcze odgrywa dość istotną rolę na co byćmoże nie zwracano tak szczegółowej uwagi. Cieszyć się można, że reaktywowano trzy lata temu Polskie Towarzystwo Heraldyczne (działające w latach 1908-1939), które jak się wydaje, jest jak najbardziej predysponowane do pielęgnowania polskiej tradycj herbowej.

    Czas pokaże jak wiele nurtujących nas problemów historycznych odnajdzie swą genezę w heraldyce – w tej pięknej nauce pomocniczej historii.

    Michał z Łodzi

  • Co zawdzięczam wychowaniu w rodzinie

    Dziś, gdy model rodziny przewiduje posiadanie jednego lub dwojga dzieci, niełatwo zrozumieć, że dawniej mogło być inaczej. Urodziłem się jako piąte z kolei dziecko, mając ogółem pięć sióstr i trzech braci. Jeden z nich, Jerzy, był o 4 lata ode mnie starszy i bardzo mi imponował. Po nim urodziła się siostra, z którą razem się uczyłem i najlepiej rozumiałem. Później przyszło na świat jeszcze dwóch braci i dwie najmłodsze siostry.

    Starsi wcześnie, zaraz po I wojnie światowej, zaczęli chodzić w Poznaniu do szkoły, średni i najmłodsi zostali na wsi przy rodzicach i tam się uczyli. Do szkoły poszedłem dopiero mając 13 lat. Czacz, majątek moich rodziców, leżał o godzinę drogi koleją od Poznania, w obecnym województwie leszczyńskim.

    Gdy teraz spoglądam wstecz na tamte lata, usiłuję odczytać, jakie wartości wyniesione z domu pozwoliły mi przebrnąć przez różnorodne koleje losu. Wówczas nikt nie przewidywał możliwości jeszcze jednej wojny światowej ani nie przygotowywał dzieci na taką ewentualność. Powiedziałem tu niezupełnąprawdę, ponieważ przypominam sobie, że nasza matka żywiła wyraźne co do tego przeczucia. Podczas pogadanek religijnych wtrącała nieraz tajemnicza i niepokojące zdania: „Kiedy przyjdzie reforma rolna …”. Oznaczało to, że stracimy majątek i trzeba będzie mieć zawód, który zapewni utrzymanie. Albo mówiła: „Kiedy przyjdą bolszewicy…” lub „Kiedy będzie prześladowanie religijne…”. I rzeczywiście wszystko to się sprawdziło.

    Jakie więc wynieśliśmy wartości z domu? Po pierwsze – mówienie prawdy i liczenie się z danym słowem, po drugie – poważny stosunek do obowiązków, po trzecie – solidne podstawy religijne.

    Nie pamiętam, by ktoś z rodzeństwa kiedyś skłamał. Ojciec nie lubił nawet przesady w mówieniu. Domownicy, o których będę dalej pisał, służyli nam naprawdę za wzór prawości i sumienności. Wytwarzało to atmosferę i ona przede wszystkim nas wychowywała.

    Kiedyś jedna z ciotek długo chorowała i poprosiła moich rodziców, aby wzięli do domu jej córeczkę. Ojciec nie chciał się na to zgodzić, gdyż słyszał, że mała nieraz rozmija się z prawdą. Dopiero gdy się okazało, że informacja jest nieścisła, ustąpił.

    Będąc w szkole, w Poznaniu, nie korzystałem nigdy ze ściągawek, bryków, podpowiadania. Sumienie mi na to nie pozwalało. W Czaczu domowi nauczyciele stawiali nam wysokie wymagania. Byliśmy codziennie pytani, zwracano uwagę na wszystko: ortografię, styl, charakter pisma, czystość zeszytów… W czasie odrabiania lekcji zasadniczo obowiązywało milczenie, niekiedy asystowała przy tym nauczycielka. Przestrzegano punktualności. Lekcje kończyły się w południe, odmawialiśmy „Anioł Pański”, myliśmy ręce i szliśmy na obiad. To wszystko odbywało się bez surowości, moralizowania, karania.

    Po południu miałem lekcję gry na fortepianie i francuskiego, w końcu odrabianie zadań. Zgodnie z programem klasycznego gimnazjum, do którego się przygotowywałem, łacina zaczynała się w pierwszej klasie, tj. w wieku ok. 10 lat, język grecki od klasy czwartej. Języka łacińskiego uczył mnie dojeżdżający dwa razy w tygodniu student prawa. Mieszkał razem z moim bratem w Poznaniu. Miał doskonałą metodę nauczania polegającą na częstych powtórkach. Przeprowadzał je w okresie jednych i drugich ferii świątecznych, gdy wolne już od zajęć rodzeństwo hasało po parku. Nieraz zbierało mi się na płacz podczas generalnych powtórek gramatyki i od nowa dokonywanych tłumaczeń. Tą drogą jednak zdobyłem gruntowne podstawy znajomości łaciny, zaś tego nauczyciela uwielbiałem. Był mądry i interesujący. Po ukończeniu studiów pracował w Lidze Narodów, następnie w ONZ. Po śmierci matki wstąpił do Benedyktynów, a jeśli jeszcze żyje, to przebywa w klasztorze Cystersów we Włoszech.

    W latach dzieciństwa większą część wolnego czasu poświęcaliśmy na zbieranie ziół leczniczych, w jesieni kasztanów, sprzedawanych później po dobrej cenie do poznańskiego „ZOO”. Płynące stąd pieniądze szły na potrzeby misji, na „wykupywanie” małych Murzynków, by umożliwić im ukończenie szkoły misyjnej. Jesienią zbieraliśmy chrust w parku i przyległym lasku na rozpałkę dla staruszek we wsi. Trzewiki wymagające częstych reperacji z powodu biegania po rosie i błocie nieśliśmy do organisty, który aby utrzymać rodzinę, dorabiał sobie szewstwem. W jesiennym sezonie zbieraliśmy masowo, rosnące w lasku koło parku, rydze i odnosiliśmy pełne ich kosze do kuchni.

    Wprawdzie niczego nam nie brakowało, lecz nie dostawaliśmy kieszonkowego. Jeśli ktoś szczególnie potrzebował pieniędzy, musiał sam szukać sposobu, by je zdobyć. Starsze siostry chowały rasowe króliki, i pomagaliśmy im karmić. Co dzień wychodziliśmy w pole z wózkiem przywieźć im koniczyny. Brat wolał gołębie, których hodowlę z czasu nim przejąłem. Miał zresztą zawsze masę pomysłów i stale brakowało mu gotówki. Podejmował różne prace np. raz zarobił pewną sumkę budując wraz z kuzynem szopę z desek dla dozorcy w sadzie. Budował coraz innego typu aparaty radiowe, a z czasem zajął się fotografiką. Urządził ciemnię, razem ze mną zmajstrował powiększalnik. Abonował pismo fotoamatorów i wysyłał do redakcji swe najlepsze zdjęcia do oceny. Wiele nauczyliśmy się w ten sposób. Marzył o kajaku i dopiero gdy był za granicą na studiach wykonał mu go nasz kuzyn. Nie doprowadził wszystkiego końca i wiele pracy włożyliśmy w jego wykończenie. Woda była da w odległości 6 km, kajak jednak doskonale służył.

    Kiedy zaczęliśmy polować, niezły dochód przynosiła nam sprzedaż zwierzyny. Płacono za nią wysokie ceny, gdyż szła na eksport do Niemiec. Mój brat, choć delikatnej budowy, był najlepszym lekkoatletą w szkole. Występował w zawodach i nazbierał wiele medali. Gdy dorósł, organizował w Czaczu treningi dla młodzieży męskiej. Ćwiczył z nią biegi, skoki. Na pozór był odludkiem, w gruncie rzeczy miał wielkie poczucie społeczne.

    W miarę jak dorastaliśmy przestawano kontrolować nasz czas. Rodzicom zależało byśmy byli zdrowi i wysportowani, tymczasem bel wy tenis w parku zaczął się rozpadać. Jerzy z pomocą ludzi i moją przerobił go na dobry kort ziemny. Plewienie i wałowanie obciążało nas, graliśmy jednak latem bardzo dużo.

    W życiu zdarzają się daty przełomowe. Dla mnie chwilę taką stanowił rok 1930, kiedy wyszła za mąż najstarsza siostra, brat wyjechał na studia a moich braci wraz ze mną oddano pod opiekę Francuza p. Henryka G. Człowiek ten już po pięćdziesiątce, niegdyś wychowawca we franco internacie, od 20 lat pełnił funkcję guwernera w kilku polskich domach. Doskonale rozumiał problemy dorastającej młodzieży i umiał nią we właściwy sposób pokierować. Wiele mu zawdzięczam. Poza przybliżeniem nam kultury francuskiej i pomocy w opanowaniu tego trudnego języka rozszerzył znacznie nasza horyzonty myślowe. Dzięki niemu zabrałem się do konstrukcji modelu żaglowego jachtu, nad którym pracowałem przez lata. Nie przypuszczałem wtedy, że kiedyś zostanę nauczycielem robót ręcznych w szkole dla niewidomych.

    Mój młodszy brat i ja pasjonowaliśmy się jazdą konną. Z czasem dołączył również najmłodszy z braci. W Poznaniu braliśmy lekcje w Wielkopolskim Klubie Jazdy Konnej; w Czaczu zaś szukaliśmy odpowiednich koni wierzchowych. W okresie międzywojennym koń wierzchowy uchodził za luksus, Izba Skarbowa wymierzała za to wysokie podatki. W stajni w Czaczu było zwykle 8 klaczy zarodowych służących do wyjazdu. Samochód kupił ojciec dopiero w 1935 r. Do dyspozycji mieliśmy dwa małe konie pracujące w ogrodzie warzywnym. Niektóre klacze nadawały się pod siodło; sprawy hodowlane stawały na przeszkodzie. Rozwiązanie przyszło z nieoczekiwanej strony. Administrator, zapalony kawalerzysta i doby organizator tak umiał wszystkim pokierować, że na ferie wielkanocne i letnie wakacje dawał nam do dyspozycji młode, czteroletnie konie, niedawno oprzęgane. Wiele pracy musieliśmy włożyć, by je trochę ujeździć. Kilka razy jednak udało nam się wystąpić na nich na zawodach.

    Rozpisałem się szeroko o naszych zajęciach i zabawach, lecz z nich składało się życie. Rodzice zawsze cieszyli się widząc, że nie próżnowaliśmy. Większość z nas miała zdolności do rysunku, nawet malarstwa. Lubiliśmy przy tym słuchać głośnego czytania. We wcześniejszych latach poznaliśmy w ten sposób wiele powieści historycznych, m.in. Kraszewskiego, w opracowaniu dla młodzieży. Czytywaliśmy je po parę razy. Doszedłszy do wieku 10-11 lat chodziliśmy do biblioteki lub pokoju ojca i tam odbywać czytanie. Przepadaliśmy za tym,była to najszczęśliwsza chwila. Poznaliśmy prawie całego Sienkiewicza, łącznie z listami z Ameryki i znanymi nowelami Przez stepy lub Niewola Tatarska. Ojciec znał osobiście Sienkiewicza i przytaczał wiele szczegółów z czasu powstania jego powieści. Cenił wysoki moralny poziom tych dzieł. Pamiętamcharakterystyczne zdarzenie: jeden z nas spadł z konia i zranił sobie głowę. Podczas zszywania rany zachował się dzielnie i nawet nie syknął. Ktoś go za to pochwalił i usłyszał w odpowiedzi: „A co by zrobił Kmicic na moim miejscu?”. Memu ojcu bardzo się to podobało, po latach jeszcze owo zdanie cytował.

    Rodzice wychowywali nas swym przykładem, jak również innych osób z naszego otoczenia. Bardzo starannie ich dobierali. Wśród domowników, a także pracowników różnych działów majątku mieliśmy prawdziwych przyjaciół. Nasza matka dbała o ludzi, dawała po okresach bardziej wytężonej pracy urlopy, czego wówczas nie przewidywały ustawy. Przestrzegała, by pracownicy stajniw dni świąteczne odpoczywali, a jeśli chcieliśmy gdzieś wyjechać, samimusieliśmy powozić i troszczyć się o konie. Dla nas, chłopców, stajnia stanowiła największą atrakcję.

    Na szczególne względy zasługiwali też leśnicy, w Wielkopolsce zwani borowymi. Na te samodzielne i odpowiedzialne stanowiska dobierało się specjalnie uczciwych i inteligentnych ludzi. Byli znacznie wyżej wynagradzani. Rozmowy z nimi pozostawały długo w pamięci.

    Pamiętam dwa przypadki, gdy zastrzeliwszy kaczora i to w pięknym wiosennym upierzeniu, nie mogłem go wydobyć z wody. Leżał w głębokim rowie pokrytym lodem (a drugim razem na zalanej wodą łące). Jeden jak i drugi borowy, bez wahania wrócił do leśniczówki, wdział skórzane buty aż poza kolana i wszedł śmiało do lodowatej wody, ryzykując przeziębienie. Wyciągnięciem kaczora sprawił mi ogromną przyjemność, naprawdę jednak nie można było tego kroku oczekiwać.

    Jak w moim pokoleniu wyglądał patriotyzm? U dziecka liczy się przede wszystkim to, co się widzi. W Czaczu, latem 1920 r. przybył z frontu na wypoczynek batalion piechoty – około 800 żołnierzy. W całej wsi było ich pełno. Na wszystko, co się wtedy działo, patrzyliśmy z zachwytem. W podwórzu stały kuchnie polowe, obserwowaliśmy wydawanie z rana kawy, w południe gęstej zupy. Potem żołnierze myli menażki w stawie lub pod pompą. A w ciągu dnia marsze oddziałów ze śpiewem. Ludzie byli gotowi wszystko dla tego wojska oddać.

    Tej samej jesieni w Poznaniu odbyła się wielka defilada tamtejszego garnizonu z okazji 11 listopada. Orkiestry na siwych koniach, pułki kawalerii, dywizjony artylerii z armatami, w końcu pułki piechoty. Nie mogliśmy się napatrzeć. A entuzjazm tłumu i nam się udzielał. Wszak to polskie wojsko tak niedawno jeszcze walczyło i ratowało naszą zagrożoną niepodległość. Wszyscy wciąż mówili o wojnie, o okopach, walkach na bagnety, o decydującej bitwie pod Warszawą, w której zginął, prowadząc żołnierzy do ataku, ks. Marian Skorupka. Wiele o nim się słyszało. Gdy żołnierze zaczęli się załamywać, on poderwał ich do przodu. W końcu przypłacił to życiem. W pudełkach z ołowianymi żołnierzami, stanowiącymi naszą najlepszą zabawę, nigdy nie brakowało postaci ks. Skorupki ze sztandarem w ręku.

    W 1920 r. w Czaczu pełno było uchodźców ze wschodnich Kresów, zwłaszcza Podola i Ukrainy. Opowiadali straszne rzeczy o czasach rosyjskiej rewolucji. Ojciec przyjął wówczas do administracji trzech Rosjan z armii Denikina. Jeden został kasjerem, czyli głównym księgowym i bardzo odpowiedzialnie pracował aż do 1945 r. Drugi prawie równie długo pełnił funkcję leśniczego w majątku rodziców w Lubelskiem. Również nasze nauczycielki i korepetytorzy, wszyscy pochodzili ze wschodu i wnieśli wiele najlepszych cech tamtejszych ludzi w nasz dom. Nieraz zadawałem sobie pytanie: czy i nas coś podobnego nie czeka?

    Dwór polski, pozostający kilka pokoleń w jednym ręku, obrastał pamiątkami. Stawał się rodzajem muzeum. Brak mi danych o tym, skąd pochodził w Czaczu zbiór starej broni. Ojciec umieścił w dwóch oszklonych szafach to, co uważał za najcenniejsze: parę długich rusznic, autentyczny garłacz, kilka kusz, w tym parę z kości słoniowej, wiele różnego typu skałkowych pistoletów, rożków do prochu, w końcu wielki róg bawoli i drugi mniejszy z kości słoniowej. Niezależnie od tego, znajdowało się na strychu 20-30 karabinów skałkowych z czasów napoleońskich lub Powstania Listopadowego i ciężki rapier Pradziadka z tego czasu. Dzięki zapobiegliwej trosce ogrodniczki, broń ta przetrzymała w ukryciu II wojnę światową. Po nagłej śmierci ogrodniczki okazało się, że większa część broni w tajemniczy sposób zaginęła.

    Na przełomie XIX i XX w. odkryto w Czaczu prehistoryczne cmentarzysko. Najciekawsze eksponaty znalazły się w muzeum w Poznaniu. W domu, długa oszklona szafa zaledwie mogła pomieścić urny wszelkiego rodzaju, starą przerdzewiałą broń, a nawet parę wyrobów z kamienia.

    Po mojej prababce pozostały na strychu stroje z połowy XIX w., obszerne suknie aż do ziemi itd. Niekiedy używaliśmy ich do przebierania.

    W domu zachowała się aż do wojny bogata kolekcja sztychów, jak również wiele obrazów. Dziadek ze strony matki, Juliusz Ostrowski, był kolekcjonerem, wspierał młodych malarzy, organizował im wystawy. Czacka część zbiorów stanowiła część posagu mojej matki. Jako dzieci uczyliśmy się nazwisk polskich malarzy, oglądając obrazy Malczewskiego, Fałata, Kossaka, Gersona, Gierymskiego, Siestrzeńcewicza, a także szkice Matejki i Wyczółkowskiego. Znaczną liczbę tych dzieł sztuki bracia ukryli w 1939 r. w górnej galerii kościoła i te się uratowały, resztę zrabowali okupanci.

    Nad łóżkiem mego ojca wisiał ryngraf ze śladem kuli, która go jednak nie przebiła. Ocalił on życie memu pradziadowi Marcelemu, który jako dziewiętnastoletni młodzieniec przekradł się do Powstania Listopadowego i brał udział we wszystkich głównych bitwach. Za udział w walce pod Grochowem otrzymał Krzyż Virtuti Militari. Wybrany posłem do berlińskiego parlamentu bronił tam sprawy narodowej. Długie lata był dyrektorem Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego, które udzielaniem kredytów, a także fachowym doradztwem broniło Polaków przed oddaniem ziemi w ręce niemieckie.

    Synem jego był mój dziadek Alfred. Śladem swego ojca posłował do parlamentu. Koledzy z „Koła Polskiego” zlecili mu wniesienie uroczystego protestu do rządu pruskiego przeciw aneksji Wielkopolski. Akt ten co pewien czas ponawiano. Alfred miał wtedy przykrą rozmowę z Bismarckiem, który żadnych argumentów z prawa narodowego nie przyjmował. Mój dziadek umarł młodo, osierocając dwóch małych synków. Zajął się nimi starszy dziadek Marceli.

    Ojciec mój w czasie I wojny światowej był w Szwajcarii wiceprzewodniczącym Komitetu z Vevey, niosącego pomoc ofiarom wojny w Polsce. Jako członek Komitetu Polskiego Narodowego należał do reprezentacji Polski w czasie Traktatu Wersalskiego. Po zakończeniu wojny został prezesem Urzędu Likwidacyjnego poniemieckich majątków na byłą dzielnicę pruską, prezesem Związku Ziemian oraz pełnił inne wysokie funkcje społeczne. Miał wielki autorytet w społeczeństwie, nieustannie zwracano się do niego o radę lub pomoc w różnych sprawach. Był człowiekiem bardzo skromnym, nie było mowy o tym, by się czymś chwalił. Jeśli przytaczał jakieś anegdoty ze swej pracy społeczno-politycznej, to nigdy w związku z własną osobą. O tym, jakie pełnił funkcje, dowiadywałem się nieraz dopiero od kolegów w szkole.

    Ojciec nie tylko nie gonił za godnościami, lecz zawsze był gotów służyć skromnym inicjatywom na swoim terenie. Tak na przykład nigdy nie opuszczał zebrań Kółka Rolniczego w Czaczu. Nie należy utożsamiać tej organizacji z czasów największej walki o ziemię i wynagrodzenie polskiego ludu za Bismarcka z kółkami rolnymi utworzonymi przez rząd komunistyczny po II wojnie światowej. Właściwe Kółka Rolnicze mające jako hasło „Oświata i praca” położyły wielkie zasługi dla kraju, podnosząc świadomość narodową i zarazem poziom gospodarowania. Ojciec uczęszczał też na zebrania Opieki Społecznej w gminie, gdzie radzono nad pomocą dla najbiedniejszych jej mieszkańców.

    Z zamiłowania intelektualista zdawał sobie sprawę z odpowiedzialności, jaką ponosi każdy człowiek wykształcony i zamożny, za stosunki na jego najbliższym terenie. Ażeby móc świadczyć innym, trzeba wpierw własny warsztat pracy wzorowo prowadzić. Po sześćdziesięcioletnim gospodarowaniu mego pradziadka, majątek wymagał unowocześnień. Ojciec przeprowadził kosztowny drenaż pól, założył 14 km długości kolejkę polną, łączącą folwarki między sobą i ze stacją kolejową (była to pierwsza inwestycja zniszczona przez Sowietów w 1945 r. i to na terenie całej Wielkopolski), wybudował centralny, zelektryfikowany, trzypiętrowy spichrz, pozwalający na długotrwałe przechowywanie i suszenie zboża. Wprowadził na nieurodzajnych mokrych łąkach dochodowe plantacje wikliny, na sztucznych pastwiskach racjonalny wychów bydła i koni, hodowlę traw nasiennych i wiele innych form nowoczesnej gospodarki. Mimo iż miał doskonałego administratora, stale kontrolował to, co działo się w majątku. Lubiliśmy ponad wszystko wyjazdy bryczką z ojcem na oglądanie pól i folwarków. Umiał wszystko interesująco przedstawiać i wyjaśniać. Nieraz dojeżdżaliśmy do dość odległych kanałów obrzańskich. Ojciec przez długie lata był dyrektorem Towarzystwa Melioracji Obry, mającego za zadanie regulację stanu wód 5 kanałów osuszających bagna położone nad rzeczką Obrą. Powodowała ona częste, długotrwałe powodzie. Dbając o estetykę, ojciec obsadził brzegi kanałów topolami, co wpłynęło korzystnie na ukształtowanie krajobrazu.

    Jako „kolator” dwóch kościołów parafialnych, ponosił w związku z tym duże koszty. Nie tylko musiał utrzymywać stan zewnętrzny i wewnętrzny obu świątyń, lecz np. grodzić murem rozległy ogród jednego z proboszczów. Takie były stare przepisy. W zamian za to kolator miał prawo wyboru jednego z trzech kandydatów na proboszcza przedstawionych przez Kurię biskupią. W ówczesnych stosunkach prawo to miało raczej charakter formalny.

    Istotne świadczenia moich rodziców dla parafii w Czaczu szły w innym kierunku. Ojciec wybudował obszerną salkę parafialną, w dwóch wsiach założył przedszkola, tzw. ochronki, z tych jedno na 80 dzieci. Pracę w nich prowadziły siostry zakonne.

    Pielęgniarka, zakonnica troszczyła się o chorych w paru okolicznych wsiach i zgłaszała mojej Matce ludzkie potrzeby. W ostatnich kilku latach przed wojną utrzymywano też trenera sportowego, który prowadził ćwiczenia z młodzieżą męską. W miarę rozwoju Akcji Katolickiej we wsi powstawały Stowarzyszenia Robotników i Matek Chrześcijańskich, Młodych Polek i Młodzieży Męskiej, która dostała własną świetlicę z radiem rzeczą na owe czasy rzadką. Okresowo działał męski chór kościelny. Istniało też stowarzyszenie gimnastyczne „Sokół”. O wszystkie te organizacje trzeba było dbać, radząc lub pomagając w razie potrzeby. Moja Matka troszczyła się bardzo o Matki Chrześcijańskie i sama do nich należała, dobierała starannie prelegentów na ich zebrania. Dla Młodych Polek organizowała kursy kroju i gotowania, zakończone wystawą wyrobów, urządzała też wycieczki do szkoły gospodarstwa wiejskiego w okolicy. Sama należała w Poznaniu do Stowarzyszenia Pań Domu. Wiele świadczyła na rzecz bezrobotnych, którym pomagała w urządzaniu ogródków przy blokach mieszkalnych i ubraniu dzieci.

    W końcu lat trzydziestych, gdy większość z nas studiowała, a starsze siostry wyszły za mąż, w Czaczu urządzała kilka razy do roku zamknięte rekolekcje. Wymagało to wiele pracy, gdyż staroświecki rozkład pokoi nie nadawał się do przyjmowania większej liczby gości. W rekolekcjach uczestniczyli profesorowie uniwersytetu, starsze i młode ziemianki, studenci, pary narzeczonych. Ściągano do tego wybitnych księży i zakonników.

    Opisane przeze mnie akcje realizowały, choć w różnym stopniu, także inne dwory wielkopolskie, należące do takich rodzin, jak Potworowscy, Kurnatowscy, Szułdrzyńscy, Sczanieccy, Mańkowscy itd. O tym się nie mówiło, nie robiono z tego reklamy.

    Oprócz biblioteki mego Ojca, liczącej ok. 10 tys. tomów, w ręku matki znajdowała się druga, na 2 tys. tomów, przeznaczona na bieżący użytek, głównie dla wsi. Książki były w ciągłym ruchu.

    Przykład rodziców działał na nas, pod ich wpływem przygotowywaliśmy się poważnie do życia. Brat Jerzy ukończył wyższą szkołę leśną we Francji, lecz zanim objął administrację lasów w Lubelskiem, odbył w kraju 2 roczne i 2 krótsze praktyki. Publikował fachowe artykuły ze swej dziedziny, a nierentowny obiekt wkrótce uczynił dochodowym. Po wyjściu z niemieckiego więzienia, gdzie wraz z Ojcem przesiedział parę miesięcy, utrzymywał u siebie nie tylko całą rodzinę, lecz i wiele osób wysiedlonych z Wielkopolski. Zorganizował dla nich produkcję obuwia o drewnianej podeszwie. Założył przy tartaku spółdzielniany sklepik obsługujący tę zaniedbaną okolicę w artykuły pierwszej potrzeby. Był bardzo czynny w pracy konspiracyjnej AK. Bandyci mieniący się Armią Ludową 26 razy napadali na jego siedzibę, rabując żywność i odzież, zostawiając mieszkańców w samej bieliźnie. Spalili tartak, wreszcie nakazali wynieść się, grożąc podpaleniem. Brat zamieszkał wtedy w najbliższym miasteczku, administrując z daleka lasem. Udało mu się min. uratować ok. 30 Żydów zatrudnionych przy pracach leśnych. Zastępcę jego zamordowano. Gdy wkroczyli Sowieci musiał uchodzić i przez blisko rok ukrywał się pod obcym nazwiskiem w straży kolejowej w Jarosławiu. Gdy w 1945 r. odszukał rodzinę, miał znów na utrzymaniu ponad 10 osób. Handlował zbożem, potem założył mały sklepik. Po wyjeździe starszych sióstr za granicę, ożenił się. Często był zmuszony zmieniać pracę i miejsca pobytu, w wieku 50 lat wyemigrował do Kanady. Tam nostryfikował swój dyplom leśnika i dzięki temu pracował w Zieleńcach Miejskich Montrealu. Własnymi siłami pod miastem wybudował sobie domek, w którym obecnie mieszka. Dzieci pracują. Jerzy nadal z upodobaniem fotografuje, wystawia swoje zdjęcia, pomaga Polakom w kraju.

    W końcu sierpnia 1939 r. na kilka dni przed wybuchem wojny, zakwaterował się w Czaczu 17 pułk Ułanów z pobliskiego Leszna. Służyło w nim kilku moich kuzynów. Obaj młodsi bracia wstąpili wtedy do pułku jako ochotnicy. Starszy, Julian, jako kierowca ojcowskiego samochodu oddanego dowódcy pułku do dyspozycji, w czasie kampanii podjechawszy w porę samochodem, uratował z zasadzki dowódców. Dowiedziałem się o tym w 40 przeszło lat po jego śmierci, ze wspomnień jednego z kuzynów. Skończył później, w czasie okupacji, podchorążówkę. W czasie Powstania Warszawskiego brał udział w walkach na ul. Szucha, gdzie z całego oddziału tylko sześciu wyszło żywych. Wcielono ich do grupy „Kampinos”. Juliusz zginął w bitwie tej grupy pod Jaktorowem z przeważającymi siłami niemieckimi. Został odznaczony pośmiertnie „Krzyżem Walecznych”.

    Drugi brat, Alfred, ciężko ranny w nogę w dniu kapitulacji Warszawy 1939 r., przeszedł dwie amputacje i po kilku tygodniach zmarł z wycieńczenia. Rok temu znajoma zakonnica opowiedziała mi wizytę swą w szpitalu, w sali, gdzie leżał po amputacji nogi również mój kuzyn. Podeszła do niej wtedy pielęgniarka i wzruszona zwróciła jej uwagę na to, iż na sali leży drugi ranny tego samego nazwiska – mój brat. Gdy przyniosła mu trochę skądś zdobytej wody, bo nie było jej w szpitalu, rzekł: „Niech to siostra odda lepiej jednemu z moich kolegów, którzy przeżyją, ja i tak umrę”. Wiadomo, że ranni cierpią zawsze najbardziej z pragnienia. Pielęgniarka powiedziała: „To jakiś niezwykły człowiek”. Za postawę w czasie walk w Kampinosie brat otrzymał pośmiertnie „Virtuti Militari”.

    Wojna i okres okupacji dostarczyły Polakom okazji do wykazania hartu życiowego. Próby, przez które przeszliśmy, nie dadzą się porównać z losem tysięcy ludzi wywiezionych w głąb Rosji lub na roboty do Niemiec. Niekiedy cierpienia psychiczne kosztowały jednak wiele. Na przykład moja siostra, Róża, której zdjęcie ze ślubu pokazuje wyjście młodej pary pod wzniesionymi szablami szpaleru oficerów, miał ciężkie przeżycia wojenne. W początku 1940 r. gestapo aresztowało jej męża, który przez blisko 4 lata przebywał w obozach koncentracyjnych. Ona sama była wciąż śledzona, szpiedzy niemieccy włóczyli się za nią po ulicach, towarzyszyli w tramwaju itd.Nie załamała się jednak. Los obu starszych sióstr, gdy za granicą połączyły się z mężami, też nie był lekki.

    Najmłodsza z sióstr, Zofia, mając 16 lat brała udział w Powstaniu Warszawskim jako łączniczka. Odznaczona została Krzyżem Zasługi z mieczami.

    Opowiadanie to domaga się podsumowania. Według mej dzisiejszej oceny długie pozostawanie na wsi i w rodzinie niosło ze sobą wiele cennych wartości, lecz również niebezpieczeństw. Nie mogłem później przyzwyczaić się do miasta, ojciec zaś nie pozwalał częściej, niż raz w miesiącu, wyjeżdżać do domu. Start do pracy w szkole miałem wyśmienity, ojciec wyżej oceniał samodzielną pracę przy odrabianiu lekcji, niż siedzenie w klasie. Szkoła ma jednak szersze zadania, niż wyrobienie intelektualne, musi ucznia przygotowywać do życia w społeczeństwie.

    Pewnym brakiem wychowania w Czaczu była izolacja od z dala położonej wsi oraz odległego powiatowego miasta. W sąsiednich dworach żyli przeważnie starsi ludzie, z którymi nie mieliśmy bezpośredniego kontaktu. Zapraszani na ferie lub wakacje koledzy i przyjaciele pochodzili przeważnie z tej samej co my grupy społecznej. Braki w wyrobieniu nadrabiać musiałem znacznie później, dopiero w wojsku oraz w pierwszej pracy zawodowej, jako rządca w jednym majątku podczas okupacji.

    Pozostała mi jeszcze do omówienia sprawa obsługi. Przed wojną taniość robocizny i brak urządzeń gospodarstwa domowego sprawiały, że praca ludzka wszystko musiała zastąpić. W domach zamożniejszej inteligencji, podobnie jak i we dworach, zatrudniano kucharki i pokojówki. Miało to wpływ na wychowanie dzieci – im więcej obsługi, tym dziecko staje się mniej zaradne. W mniejszych dworach, zwłaszcza we wschodnich województwach, dość twardo wychowywano młodzież. Zaprawiano ją do pracy w ogrodzie, polu, przy inwentarzach. W Czaczu oddalenie od wsi i podwórza utrudniało bliski kontakt z pracującym człowiekiem, a w domu służby było dużo. Dopiero w wojsku, a później w czasie okupacji nauczyłem się różnych fizycznych prac, jak oprzątania koni, a potem orania, siania, koszenia, jeszcze później stolarki. A radości, jaką daje praca fizyczna, nic nie zastąpi.

    Wychowanie w ubóstwie czy niedostatku wydaje się najlepszą szkołą życia, czasem jednak powoduje tęsknotę, za niespełnionymi aspiracjami. Rodzi to problemy.

    Na odwrót, zamożność, a tym bardziej bogactwo sprzyjają rozwojowi umysłowemu i kulturze człowieka, ułatwiają przyjęcie dwunastu w stosunku do pieniądza. Pokazują namacalnie, że nie daje on szczęścia. Trzeba jednak wielkiej siły charakteru i pracy nad sobą, by mając wszystko, czego się pragnie, nie zejść na płyciznę i nie zrobić z siebie centrum świata. Wszystko, co otrzymujemy, jest nam tylko powierzone, a ma służyć drugim. Ze wszystkiego kiedyś przyjdzie zdać rachunek.

    Michał z Czacza (z Lasek)

    Laski, styczeń 1995r.

  • Co zawdzięczam wychowaniu w rodzinie

    Napisać o moim domu i jego atmosferze – to bardzo trudne dla mnie zadanie, bo atmosferę nosi się w sobie i to jest niewyrażalne w słowach, uchyla się opisowi. Rozumiem, że chodzi o dom mojego, raczej naszego dzieciństwa i o to co potrafiliśmy przenieść do naszych późniejszych domów.

    Dom mojego dzieciństwa zawalił się 1 września 1939 r. kiedy ojciec odszedł, a my musieliśmy z mamą uciekać, potem wróciliśmy po miesiącu, by w Głuchowie pochować naszą czteroletnią siostrę Joanię; przeżyliśmy dwa miesiące terroru okupanta, który 7 grudnia nas wysiedlił, wywożąc aż na Podlasie. Odtąd różne domy organizowała nam nasza matka, dla siebie i nas trojga – w kwietniu urodziła się nasza najmłodsza siostra Renia, która swoim przyjściem na świat w wielkim stopniu wypełniła „lukę”, która powstała po śmierci Joani i odejściu ojca, definitywnym, z czego wówczas nikt sobie nie zdawał sprawy. Ojciec zginął w Katyniu, jak dziś wiadomo, 4 dni po urodzeniu Reni.

    Nasze kolejne domy to było wynajęte mieszkanie w Warszawie do czerwca 1944 r., potem gościnny dom Morstinów w Pławowicach do lutego 1945 r., kiedy stamtąd wypędziła mieszkańców tym razem władza komunistyczna. Następne dwa miesiące był kawałek domu w Głuchowie w oficynie, stojącej obok naszegoprzedwojennego domu – splądrowanego przez wojsko i drobnych rabusiów. Tam przeszkadzaliśmy władzy ludowej, co zrozumiałe i otrzymaliśmy nakaz wyniesienia się poza obręb powiatu, więc następny dom był na 2 miesiące w mieszkaniu nauczycielskim w szkole w Pecnie, które mamie wskazali życzliwi ludzie. Potem było kilka lat domu w hotelu „Continental” w Poznaniu, który mama z rodzeństwem odziedziczyła po ojcu i gdzie pracowała, póki w 1950 r. nie został wzięty pod zarząd państwowy. Dwa lat później się usamodzielniłam i wyjechałam do Szczecina. Nie ma co wchodzić w szczegóły dalszej tułaczki naszej matki, która wreszcie stworzyła stabilny dom w dwupokojowym mieszkaniu na Woźnej w Poznaniu, dając nam póki była względnie zdrowa, silne zaplecze. Cała trójka starszych moich dzieci pod jej skrzydłami w Poznaniu przyszła na świat.

    Wszystkie te domy, które nas ukształtowały, były to zawsze domy ciepłe, pełne przyjaciół, we wspomnieniach pozostały nawet jako beztroskie. To co się działo wkoło, ja jako dziecko odbierałam raczej jako przygodę, a nie dramat. Jak dziś się nad tym zastanawiam, jak to jest możliwe, że mama umiała nas uchronić od poczucia zagrożenia, przy bardzo delikatnym zdrowiu była bardzo silna psychicznie i miał głęboką, niezachwianą wiarę. Umiała też nas ustrzec od głodu, a tym co miała, zawsze się dzieliła z bardziej potrzebującymi.

    Dom, który był dla nas chyba najważniejszy, to był duży dom ziemiański w Głuchowie w pow. Kościańskim, dom trzypokoleniowy, obejmujący rodzinę powiększoną o osoby pomagające w organizowaniu życia domowego oraz różnych krewnych, pojedynczych czy małżeństw z dziećmi, będących w gościnie nieraz po parę miesięcy i uczestniczących w codziennym życiu. Seniorem był zajmujący pół parteru stryj Henryk, brat naszego dziadka, samotny stary kawaler, gołębiego serca dziwak, który wiódł swój własny tryb życia, nie dostosowując się do rytmu reszty domu, spacerował i działał po nocach, w dzień okna jego pokoi były zamknięte okiennicami pokoje pamiętam jako ciemne i staroświecko urządzone – ciężkie meble, plusze, frędzle i kotary.

    Następne pokolenie to byli nasi rodzice, razem tworzyli nasz dom od jesieni 1929 do jesieni 1939 r. Role były, jak w każdym takim domu, podzielone. Do ojca należały sprawy gospodarstwa, różne trudne sprawy finansowe i podatkowe, Związek Ziemian itp., doradztwo krewnym i sąsiadom w tych wcale niełatwych czasach. W mamy gestii było utrzymanie domu, urządzanie go po ślubie, modernizacja, poza tym ogród, kurniki i sprawy społeczne, opieka nad biedotą w pobliskim Czempiniu przez Bractwo św. Wincentego a Paulo, współpraca z nauczycielami, różne kursy dokształcające dla kobiet i dziewcząt, organizowanie świetlic dla młodzieży Towarzystwa Czytelni Ludowych, praca w Akcji Katolickiej przez długie okresy była zdana na siebie – w czasie pobytów ojca na obozach wojskowych, a później w sanatoriach; musiała też odwiedzać jednych i drugich rodziców, gdzie były ciągłe kłopoty zdrowotne.

    Najważniejsze były jednak dzieci, czyli my – trzecie pokolenie. Rodzice, a później sama matka nigdy nam nie szczędziła dowodów swej wielkiej miłości i przy każdej okazji dawała odczuć, że jesteśmy największym źródłem jej szczęścia, celem życia. Umiała się z nami bawić, opowiadać wymyślone na określone okoliczności przez siebie bajki, później czytać w sposób niezwykle ciekawy głośno trylogię czy innego rodzaju literaturę, uczyć się z nami, a później jeszcze opowiadać o sprawach, które sama przeżywała i ją interesowały. Dla nas, mimo rozlicznych zajęć, wyjazdów, gości i możliwości wyręczenia się opiekunkami, które do 1939 r. stale były, rodzice zawsze mieli czas. Nie wyjeżdżali prawie nigdy razem, a jeżeli to na krótko. Intensywnie uczestniczyli w naszym życiu, mimo iż zasadniczo świat dorosłych od świata dzieci był oddzielony. Zaglądali do nas, ojciec zabierał w pole, mama do ogrodu po kwiaty i owoce, razem odbywaliśmy wyprawy do lasu na grzyby i inne spacery.

    Momenty, które szczególnie lubiłam w ciągu dnia i pozostały mi w pamięci, to asystowanie ojcu przy pierwszym śniadaniu, potem po obiedzie, kiedy rodzice pili kawę, wolno nam było przyjść na „kanarka” (kostka cukru nasączona doskonałą mocną kawą) przed poobiednim leżeniem.

    Wieczornego przyjścia na dobranoc i wspólnego pacierza rodzice starali się nigdy nie opuszczać. Treść tego dziecinnego pacierza pozostała mi i uważam ją za bardzo ważną, kształtującą więzi i społeczny stosunek do otoczenia. Po podziękowaniu za szczęśliwie przeżyty dzień, były prośby „o zdrowie dla mamy, dla papy, dla rodzeństwa po imieniu, dla buni i dziadzi, dla cioć i wujów i dla wszystkich ludzi”. Taki pacierz przechował się u moich dzieci i wnuków, co stwierdziłam niedawno ze wzruszeniem i pewnym zaskoczeniem.

    Chyba to ważne, że mając świadomość, że jesteśmy dla naszych rodziców najważniejsi, byliśmy wychowywani w porządku i dyscyplinie.

    Nie do pomyślenia były jakieś arogancje w stosunku do naszych opiekunek, które, różnie to było, nie zawsze były ukochane. Była Francuzka, której wręcz nie znosiliśmy, była szczególnie niesprawiedliwa dla Piotra, ale jej wymaganiom trzeba było się podporządkować. Podobnie nie można było sobie pozwalać na grymasy przy jedzeniu. To wcale nie wojna nas nauczyła jeść wszystko i nic nie zostawiać na talerzu…

    W miarę jak wyrastaliśmy, coraz częstsze były wyjazdy i odwiedziny w domach przede wszystkim rodzeństwa naszych rodziców, zwłaszcza w czasie wakacji i przy okazji świąt. Boże Narodzenie zwykle spędzaliśmy w Głuchowie i przyjeżdżali goście, najczęściej prof. Adam Żółtowski z ciocią Janią, niemal rezydent kuzyn ojca Antek Puget, któremu, jak i Piotrowi Potworowskiemu, dom w Głuchowie zawdzięczał wyjątkowo piękne, w dobrym guście urządzenie. Tak zwany wuj Pierre był ożeniony z ukochaną mamy kuzynką ciocią Magą i w Głuchowie byli najmilszymi współdomownikami wraz z moim rówieśnikiem Gugą. Dowcipy wuja Pierra i wesołe pomysły należały do legend domu. Wielka choinka stawała na środku ogromnego salonu, ubrana była ozdobami robionymi przez nas wiele wieczorów adwentowych, z kolorowych papierów, bibułek, słomek, wydmuszek i pudełeczek. Pozostało mi z tamtych czasów, że nie lubię choinek przeładowanych kupnymi świecidełkami; staram się co roku dorobić parę ozdób wg. tych starych wzorów, które mi zostały w pamięci. Pod tę choinkę przychodzili po swoje prezenty i zaśpiewać z nami kolędę wszyscy domownicy.

    Na Wielkanoc, prawie zawsze, póki babcia żyła, jeździliśmy do dziadków, rodziców mamy do Objezierza, gdzie spotkał się z nami mamy brat z rodziną – trzema, trochę od nas starszymi, chłopakami.

    Jednym z ważnych elementów naszego życia był często kontakt z ciotecznym i stryjecznym rodzeństwem. U dwóch sióstr mojej matki było po czworo dzieci, u brata troje, u brata ojca czworo – nie było jedynaków i my naszym dzieciom też sprawiliśmy ten luksus, że jest ich czworo. Nieuniknione są, zwłaszcza między zbliżonym wiekiem rodzeństwem, kłótnie, nawet prawdziwe wojny, ale to wszystko minęło, pozostała przyjaźń, wzajemne oparcie, które tak bardzo się ceni, zwłaszcza gdy następuje poważniejsza awaria w rodzinie.

    Z kuzynami, przyjaźń i więź, wzajemne zainteresowanie, podobne poglądy na życie, krótko mówiąc doskonałe porozumienie wynikające z podobnego wychowania w dzieciństwie i podobnej atmosfery naszych domów, przetrwały mimo zupełnie odmiennych losów w ciągu pięćdziesięciolecia dosłownie na wszystkich kontynentach kuli ziemskiej, bo tak się rozproszyło po świecie nasze cioteczne rodzeństwo – ci którzy przeżyli.

    Co udało się uchronić od zniszczenia z tamtego ducha? Może jakoś udało mi się odpowiedzieć. Chciałabym, żeby trwałe były przede wszystkim te wartości, które pozwalają utrzymać względnie pewną i prostą drogę życia, a więc świadoma i głęboka wiara, która nie tylko pozwala przetrwać samemu, ale każe widzieć tych, którzy są wokół nas, każe przyjąć postawę służby i odpowiedzialności nie tylko za najbliższych, ale znacznie szerzej. Trudno obejść się bez wielkich słów, które brzmią równie naiwnie, co górnolotnie. Mam nadzieję, że nie udało się zniszczyć tego, żeby nasze dzieci czuły się odpowiedzialne za te wartości, dla których zginęli nasz ojciec i mój teść i wielu innych, a nasze matki ich strzegły, mimo iż musiały żyć tyle lat we wrogim układzie społeczno-politycznym. Narzucone programy nie potrafiły zniszczyć wszystkiego do końca, bo ludzie z różnych zresztą środowisk, do tego nie dopuścili. Bieżąca chwila nie pozwala oderwać się od pewnych refleksji – więc na zakończenie – wierzę, że zwyciężą programy i ludzie, dla których najważniejsze jest dobro wspólne.

    Życzę przy okazji, by wspólnym dobrem dla młodego pokolenia Żółtowskich był Związek Rodzinny – by trwał i działał.

    Szczecin, październik 1995 r.

    Maria Glińska, córka Marcelego z Głuchowa

  • Siostra MARIA MONIKA od Ducha Świętego

    Gabriela Żółtowska zmarła w Grenoble 6 czerwca 1980 r. w 78. roku życia i 58. roku powołania zakonnego.

    Msza św. pogrzebowa odprawiona została w Grenoble, w kościele parafialnym św. Józefa dnia 9 czerwca 1980 r., pogrzeb nastąpił w Virieu sur Bourbre. S. Monika została pochowana na cmentarzu miejscowym, blisko grobów innych naszych Sióstr.

    S. Monika urodziła się 9 listopada 1902 r. w Jarogniewicach pow. Kościan, w majątku rodzinnym. Od dzieciństwa była wątła i chorowita, toteż często zmieniała szkołę i internat. Uczyła się w Krakowie, w Jaśle, w Dreźnie, w Szwajcarii i Belgii. Po ukończeniu szkoły pojechała do Pniew, gdzie Matka Urszula Ledóchowska dopiero niedawno otworzyła szkołę gospodarczą. Było tam wówczas niewiele jeszcze uczennic, przeważnie były to córki rodzin ziemiańskich, kontakt ich z Matką i Siostrami był bardzo bliski. W Monice obudziło się tam pragnienie poświęcenia swego życia Bogu.

    W 1923 r. wstąpiła do Zgromadzenia SS. Urszulanek SJK. Przez rok pozostała w Pniewach, potem prawie siedem lat spędziła w Sieradzu i pracowała w szkole. Pierwsze śluby złożyła 15 sierpnia 1926 r. W księdze Zgromadzenia figuruje jako 70 z kolei, a więc była jedną z pierwszej grupy współpracowniczek Matki Urszuli. W 1928 r. została kierowniczką /czyli przełożoną lokalną/ domu zakonnego w Sieradzu. Po roku jednak wróciła na krótki wypoczynek z powodu złego stanu zdrowia do Pniew.

    W 1931 r. wyjechała do Francji. W latach 1930-1935 przybyło z Polski do Francji 130 młodych dziewcząt, aby podjąć pracę w fabryce jedwabiu w Ucel Ardeche. Wyjechało z nimi około 30 sióstr, które pracowały razem z dziewczętami, starając się otoczyć je opieką. W 1935 r. z powodu kryzysu gospodarczego zlikwidowano fabryki, a jeden z budynków został przerobiony na prewentorium dla dzieci, którymi siostry się opiekowały. S. Monika pracowała w Ucel do 1940 r. i przez pewien czas była tam przełożoną centralną.

    Od 1940 do 1959 r. była przełożoną w Origny, w dawnym dworze, prowadzącym również duże gospodarstwo rolne. S. Monika przyjmowała tam Polaków z Anglii i Paryża na wakacje oraz liczne grupy rekolekcyjne, kleryków i księży. W czasie wojny ratowała wielu Polaków z różnych stron świata, ukrywała także Żydów. Siostry współpracowały wówczas z ruchem oporu, dom chronił uciekinierów, pomagał więźniom. S. Monika jako przełożona miała w tym duży udział. Po wojnie starała się pomagać domom Zgromadzenia w Polsce.

    Po likwidacji placówki w Origny, S. Monika objęła diecezjalny dom rekolekcyjny w Villemontais, w diecezji Grenoble. Była tam przełożoną od 1959 do 1963 r. Tam również przyjmowała grupy rekolekcyjne, młodzież oraz staruszki z Roanne. Przez rok – po zlikwidowaniu placówki w Villemontais – S. Monika pracowała w Paray-Le-Monial, w schronisku dla pielgrzymów. Była to jednak zbyt ciężka praca jak na jej siły, toteż wyjechała do Lyonu.

    Od stycznia 1968 r. aż do śmierci przebywała w Grenoble, gdzie siostry do dziś prowadzą „Bon Accueil” dla osób starszych. S. Monika miała do dyspozycji samochód, którym służyła domowi i wielu różnym osobom. Najlepiej czuła się przy kierownicy. Przez 50 lat prowadziła samochód i nigdy nie miała żadnego wypadku. W Grenoble poświęciła się ludziom biednym, interesowała się losem prostytutek oraz kobietami znajdującymi się „na krawędzi”. Była bardzo uwrażliwiona na biedę ludzką i gdzie mogła, starała się jej ulżyć. Miała kilku tzw. clochardów, którymi się indywidualnie opiekowała.

    Jedną z pasji życiowych S. Moniki było fotografowanie. Robiła bardzo piękne fotografie i dzięki temu historia Zgromadzenia w Pniewach i Sieradzu, a potem we Francji została udokumentowana w kronikach i albumach pamiątkowych.

    S. Monika była czynna niemal do końca życia. Choroba Jej przyszła nagle. W sobotę przed Zielonymi Świątkami roku 1980 S. Monika zawoziła kilka sióstr autem dość daleko na spektakl ewangeliczny charyzmatyków. Siostry wróciły zachwycone około północy. Nazajutrz S. Monika była rano na Mszy św., a w poniedziałek już nie wstała, We wtorek zlecone analizy wypadły bardzo źle i zaskoczyły lekarza, który kazał natychmiast przewieźć chorą do szpitala. Stwierdzono zapalenie płuc. Kapelan szpitalny udzielił S. Monice Sakramentu Chorych. W dwa dni później S. Monika zmarła – był to dzień 6 czerwca 1980 r.

    W dzielnicy Grenoble, w której Siostry mieszkają, odczuwa się bardzo brak S. Moniki. Widywano Ją często na ulicy, gdy parę razy dziennie chodziła na pocztę. Codziennie bywała na Mszy św. wieczornej w kościele, a potem zbierała biedaków na placu, gdzie rozdawała im papierosy i kwitki z baru na gorącą kawę. Ci ludzie najbiedniejsi przybyli do kościoła, gdzie stała trumna S. Moniki przed ołtarzem. Całowali trumnę i płakali, a za użebrane pieniądze kupili kwiaty. Na Mszy św. pogrzebowej było bardzo dużo osób, przyjaciół podopiecznych, były nawet prostytutki. Cisnęła się myśl, że Bóg wynagrodzi S. Monice to, iż spełniała obietnicę Pana Jezusa: „Coście uczynili braciom Moim najmniejszym, Mnieście uczynili”.

    Po Zgromadzeniu naszym krąży anegdotka, która wydaje się jakby wzięta była z „Kwiatków św. Franciszka”.

    Podobno kiedyś S. Monika jadąc autem dostrzegła leżącego na brzegu szosy jakiegoś człowieka. Wysiadła, by próbować mu pomóc. Stwierdziła, że jest po prostu pijany i chce się przespać. Przykryła go więc troskliwie kocem, który miała w aucie i odjechała. W jakiś czas potem człowiek ten przyszedł do domu sióstr i odniósł S. Monice koc, czy też chciał jej tylko podziękować. S. Monika ze zdumieniem zapytała go, jak ją tu odnalazł. Usłyszała odpowiedź: „O, siostrzyczko, takich rzeczy nawet po pijanemu się nie zapomina”.

    S. Teresa Sulkowska, Urszulanka SJK

  • IV Zjazd Rodu Żółtowskich

    Ruciane-Nida 8-10.09.1995 r.

    Organizatorzy: Ryszard z Suwałk, Rafał z Korycina Natalia i Jarosław ze Skierniewic.

    W dniu 7 września po południu przyjeżdżają pierwsi uczestnicy Zjazdu. Rolę gospodarza pełni Ryszard z Suwałk. To są jego rodzinne strony – północno wschodnia Polska – kresy wschodnie, jak sam to nazywa. Jest więc pierwszym z Rodu, który pojawia się w Ośrodku Wczasowym GUZIANKA należącym do Narodowego Banku Polskiego. Jest gospodarzem tego terenu, administratorem obiektu, który powstawał pod jego okiem, który jest oczkiem w głowie i pasją Ryszarda. To piękny obiekt, komfortowy, dający możliwość beztroskiego wypoczynku.

    Następnie pojawiam się ja – piszący te słowa – Rafał z Korycina. Przyjechaliśmy całą rodziną, czyli sześć osób. Powitania i pierwsze rozmowy. Wita nas kierownik Ośrodka Tadeusz Ostrówka, dzięki któremu wypoczynek nasz przebiegał w serdecznej atmosferze i miło. Za chwilę jest Mieczysław z synem, synową i wnukiem. Oni mają najdalej. Rozglądają się, są pogodni i zadowoleni, że dotarli. „Aleś nas zjeździł” mówi Mieczysław, szczęśliwy że już dotarł na miejsce. Zakwaterowanie w pokojach hotelowych lub w domkach. Nie wiadomo co wybrać! Hotel wspaniały, domki jeszcze lepsze. Pobieramy telewizory, wszędzie jest telefon, łazienki, natryski, włączamy grzejniki, gdy nadchodzi wieczorny chłód. Docierają następni goście. Przyjeżdżają członkowie, gdyż na 7 września jest zapowiedziane pierwsze posiedzenie. Po kolacji dojeżdża Piotr z Sandomierza, jak zawsze z Karolem. Jest profesor Wojciech, dociera Jarosław ze Skierniewic, Wacław z żoną z Łodzi. Lidka – wiadomo – zawsze jest na Zjazdach. Kolacja smakuje po podróży. W godzinach wieczornych zbieramy się w sali kominkowej. Zebranie jest niepełne, gdyż nie ma wśród nas Prezesa Andrzeja Ludwika, także Michała seniora z Lasek. Wiemy, że przyjadą dopiero jutro wieczorem. Kłopoty zdrowotne Andrzeja Ludwika pokrzyżowały im plany. Jednak Michał z Warszawy lekarz zdiagnozował i poleczył Prezesa, tak by mógł być obecny, choć trochę spóźniony. Andrzej z Gliwic usprawiedliwił swą nieobecność listownie, Bożena ze względów osobistych nie wzięła udziału w Zjeździe. Pochowała matkę i opiekowała się chorym ojcem. Zebranie więc było krótkie. Ustaliliśmy program na następne dni. Po zebraniu sprzedawaliśmy znaczki Związku Rodu Żółtowskich wykonane przez Jarosława ze Skierniewic i przez Rafała z Korycina. Mieliśmy cztery wzory znaczków. Wszystkie przedstawiające herb Ogończyka z okolicznościowym napisem, w formie breloka, wpinane do klapy marynarki, z możliwością noszenia na szyi. Cieszyły się dużym zainteresowaniem. Sprzedano także 15 kopii filmu z Soczewki i dwie kopie z Zajączkowa. Niewątpliwie dużą radością dla Zjazdu była obecność Janiny i Stefana z Bydgoszczy z ich charakterystyczną Syrenką. Są to starsi wiekiem Żółtowscy, szalenie pogodni i bardzo zżyci z naszym Rodem. Ze względu na wiek Stefanowi ciężko było chodzić, lecz nie zrezygnował z żadnej imprezy, wszędzie był obecny i przy pomocy Janiny dotrzymywał nam kroku. Jeżeli Stefanie przyjdzie Ci przeczytać te słowa, wiedz, że obecność Twoja na Zjeździe umocniła moją wiarę w to, że można osiągnąć wszystko, jeżeli się tylko chce. Pragnę byś uczestniczył w kolejnych Zjazdach, gdyż to właśnie Ty świadczysz o naszej wielkiej więzi rodzinnej. Prezes także podkreślił Twój wkład do spójności Związku w swoim przemówieniu na zebraniu ogólnym.

    Nadszedł wieczór czwartkowy, ciepły nie tylko pogodą, ale i radością ze wzajemnych spotkań. Tak było wspaniale, że u mnie w domku spotkaliśmy się z Ryszardem i przemiłą Celiną, jego żoną na lampce koniaku, z Jackiem i Barbarą ich synem Bogdanem i synową Marysią. Nasze dzieci przepadły gdzieś nad jeziorem z Karolem, Kasią, Olą, Anią i innymi.

    Potem przyjechał Bosman, Magda i grupa młodzieży. A ileż dzieci Piotr z Poznania, Witold z okolic Płocka zasilili Zjazd w młode pokolenie. Byli wśród nas Żółtowscy, których nie po raz pierwszy widzimy. Już jest inny język, już są wspólne problemy, są tematy, jest w ogóle mówiąc po młodzieżowemu „fajnie”. Przyjeżdżają także, jak co roku, „nowe twarze”. Tym razem grono nasze powiększyło się o Wałbrzych – ojciec oraz o jego syna Piotra Poznań, także Sztum – Mariusz i Mirella oraz Piotra z Płocka, sympatyczny chłopak. Jest 70 osób; jest z kim rozmawiać, wspominać, planować, tylko czasu mało, bo z każdym by się chciało zamienić kilka słów.

    Rano piątek wita nas ładną pogodą. To dobrze, gdyż według programu czeka nas wycieczka do Świętej Lipki, miejsca pielgrzymek i kultu religijnego, jak i do Gierłoży k/Kętrzyna, wojennej kwatery Hitlera i jego sztabu. Opieka kierownika Ośrodka NBP zapewnia nam w ciągu pół godziny odpowiedni autokar. W Świętej Lipce wynajmujemy przewodnika, który oprowadza nas po sanktuarium oraz jedzie z nami do Gierłoży. Wycieczka udaje się, słychać wyrazy zadowolenia z ust wycieczkowiczów. Mimo to, że płatna osobno, na frekwencję nie można narzekać. Wracamy na obiad. Kierownictwo i obsługa Zjazdu czekają na nas z obiadem do godziny 17. Po prostu obsługują nasz Zjazd według naszego życzenia i według naszych potrzeb. Po wycieczce miała się odbyć wystawa fotograficzno-akustyczna, lecz ze względu na nieobecność osób prowadzących tę wystawę nie doszła ona do skutku. Wypadł nam niewątpliwie bardzo ciekawy element z programu naszego Zjazdu. Mam nadzieję, do odrobienia w przyszłości. Czas ten wypełnił Michał z Czacza (Lasek) opowiadając w sali kominkowej najmłodszemu pokoleniu różne historie z jego młodych lat. Dzieciaki buźki pootwierały i słuchały w milczeniu. Michał tak ich zainteresował, że ciężko było im się rozstać. Obiecał kolejne spotkanie, które doszło do skutku następnego dnia.

    Kolacja. Po niej ogólne zebranie wszystkich członków uczestników. Dużo problemów do omówienia. Zagaja Prezes, który dotarł na najważniejszą część naszego Zjazdu. Serdecznie wita, przedstawia problemy Związku, wspomina naszych członków i organizatorów, entuzjastów Rodu, którzy odeszli. Zbigniew i Michał – to ich pasja nas złączyła. Teraz trzeba zrobić wszystko, by znaleźć wśród nas takiego pasjonata, takiego łącznika i takiego organizatora. Dotyczy to nas wszystkich. Krótko dziękuje Ryszardowi i mnie za to, że mimo straty naszych przewodników, ten Zjazd jest i jest ciągłość. Wspominam na zebraniu o składkach, podnosimy je na następny rok do 3 zł miesięcznie od członka Związku. Ryszard poddaje pod głosowanie harmonogram zjazdów. Raz do roku, co dwa lub rzadziej. Jednomyślnie wszyscy deklarują raz do roku i zawsze na Boże Ciało. Wola Zjazdu i tak trzeba czynić. Michał senior z Lasek namawia młodzież do robienia wystaw swoich prac, swych pasji. Zabiera głos Stefan z Podkowy, Wacław z Łodzi, Piotr z Płocka, Lidka z Sulechowa i inni. Dyskusja krótka, ale rzeczowa. Dyskusji przysłuchuje się Profesor Molik z Poznania, który specjalnie zaproszony na Zjazd ma wygłosić w dniu jutrzejszym wykład na temat ziemiaństwa w XIX i XX w. w Wielkopolsce i roli rodzin Żółtowskich w tym okresie. W trakcie zebrania docierają Michał i Ewa z Warszawy. Nowi członkowie prezentują się do kamery, krótko przedstawiając swoje pochodzenie. Po zebraniu wolny czas zapełniają wzajemne wizyty i odwiedziny. W naszym domku czternastu Żółtowskich omawia wszelkie sprawy rodowe i nie tylko do północy. Ale za to miło, sympatycznie, można powiedzieć rodzinnie.

    Ranek zastaje nas deszczem. Trwoga straszna, gdyż czeka nas rejs statkiem po jeziorach. Tak do 9 lało, potem wykład prof. Molika, chwila rozjaśnienia, niepewności, co będzie dalej i telefon do przystani. Proszę przygotować statek na 55 osób. Rejs do Mikołajek. Drugi telefon po autokar, który zabierze nas z Mikołajek do Rucianego-Nidy. Rejs statkiem wspaniały. Pogoda się ustaliła, kropla z nieba nie spadła, choć było pochmurnie. Większość Żółtowskich na górnym pokładzie podziwiała malownicze pejzaże Mazur, wyspy, regaty jachtów, zalesione brzegi. Dolny pokład zajmowali 'bufetowcy” i młodzież. Dzieciaki wyprosiły u kapitana pozwolenie siedzenia na dziobie i oglądania co się z przodu dzieje. Gaduły siedziały na rufie. Rejs wszystkim przypadł do gustu. W Mikołajkach czekał na nas autokar, który po krótkim zwiedzaniu miasta zawiózł nas na obiad do Rucianego. A po obiedzie czas wolny. 15 minut kropił deszcz i już myśleliśmy, że zaplanowane na wieczór ognisko nie dojdzie do skutku. Jednak i tym razem na Żółtowskimi los się uśmiechnął. Przestało padać.

    Kelnerki ścielą obrusy nad jeziorem, na ławach kładą koce, by miękko się siedziało. Obsługa przywozi beczkę piwa i Tokaj dla pań. Jest bigos, są kiełbaski pieczone nad ogniem. Jest taneczny krąg. Wszyscy się biorą za ręce. Wszyscy głośno śpiewają. Jest łączność i rodzinna więź, jest to, co wszyscy czują i jest ta olbrzymia sympatia. Jest wszystko, choć czasami”wody ognistej” mało. Donosi się więc domowe zapasy. Tu koniak, tam Pliska, tam Premium i najważniejsze chwile, rozmowy, adresy, telefony, a co najważniejsze, wszystko w atmosferze pełnej serdeczności i spokoju jak na Żółtowskich przystało. Zerkam, a w ciemnościach drzew stoi obsługa Zjazdu gotowa na każde nasze życzenie służyć nam pomocą. Godzina 2 w nocy wracamy do domu. Jest parnie, przyjemnie i wcale nie chce się spać.

    Niedziela wita nas ciepłą pogodą. Śniadanie i marsz do kościoła. Jak na każdym Zjeździe zamówiona Msza św. za Rodzinę. Ty razem także za dusze ś.p. Zbigniewa i Michała. Miły ksiądz wspomina krótko na Mszy św. o naszym zjeździe do Rucianego, ważności podtrzymywania więzi rodzinnej. Po Mszy św. pozwala nam wejść do świątyni i razem z nim odmówić Anioł Pański z Rodzinę i za zmarłych. Przemawia do nas miło i serdecznie. Ofiarowuję księdzu znaczek Ogończyka, by był w parafii na pamiątkę naszego pobytu i na pamiątkę odbytej tu Mszy św. z naszą rodzinę. Ksiądz znaczek Ogończyka przyjmuje do zbiorów Parafii. Wracamy do Ośrodka. Ja z Witoldem z Płocka organizujemy koniak i kwiaty dla kierownika Ośrodka wypoczynkowego. Żegnamy go dziękując mu za serdeczne przyjęcie i opiekę nad nami. Jest wzruszony.

    Następują pożegnania odjeżdżających Żółtowskich. Pierwszy wyjeżdża Mieczysław z synem i synową. Oni mają daleko, aż do Szczecina. Dzień wcześniej wyjechał Wojciech profesor. Odjeżdża Podkowa, Witold z liczną rodziną, Jacek zabiera Wacława, Berle zabiera profesora Molika. Odjeżdżamy z żoną i czwórką dzieci, Ryszard zostaje jako gospodarz.

    Podsumowując Zjazd można krótko powiedzieć. Był to Zjazd czwarty, ale najlepiej zorganizowany. Niewątpliwie olbrzymi zasługa Ryszarda z Suwałk. On był gospodarzem i jakby właścicielem tego obiektu. Tylko dzięki niemu była tak wspaniała obsługa Zjazdu. Tego trzeba nam na przyszłość. Trzeba nam organizowania naszych spotkań tam tylko, gdzie przez trzy dni naprawdę odpoczniemy, gdzie zajmiemy się swoimi sprawami, gdzie inni wyspecjalizowani w tej branży zapewnią nam godziwy wypoczynek i relaks, tak jak to było w Rucianem Nidzie i niewątpliwie mądrymi słowami określił to Ryszard mówiąc – „cieszę się, że tu przyjechaliście, bo naprawdę niewiele wiecie o naszej pięknej północno-wschodniej Polsce”.

    Niejako współorganizując ten Zjazd razem z Ryszardem i firmując go od początku do końca cieszę się, że usłyszałem tyle ciepłych słów, tyle wdzięcznych oświadczeń i tyle radości o młodego pokolenia, że uratowaliśmy nasz związek przed rozłamem i rozpadem, że daliśmy wszystkim Żółtowskim nowy zastrzyk do wspólnej pracy dla naszego wspólnego dobra.

    Wszystkim uczestnikom Zjazdu Związku Rodu Żółtowskich w Rucianem-Nidzie serdecznie dziękuję za wzajemne spotkania, miłe słowa, za radość, która wszystkich nas łączyła. Za to że się nam udało.

    Rafał z Korycina

  • IV Zjazd Rodu Żółtowskich

    Ruciane-Nida 8-10 września 1995 r.

    IV Zjazd Rodu Żółtowskich odbył się w miejscowości Ruciane-Nida w ośrodku – Guzianka. Jest to ośrodek NBP Suwałki, zlokalizowany w pięknym zakątku Krainy Wielkich Jezior Mazurskich na skraju Puszczy Piskiej, położony bezpośrednio nad Jeziorem Nidzkim, przez które wiedzie szlak wodny do jeziora Śniardwy i Niegocin.

    W czwartek, to jest 7 września w godzinach popołudniowych uczestnicy zaczęli przyjeżdżać z całego kraju; przybyła Krystyna, Bronisław z Berlina oraz mała Natali – Toronto – Kanada.

    Żółtowskich było 70 osób. W recepcji witał gości Zjazdu kierownik ośrodka pan Olszanka. Podczas meldunku każdy uczestnik otrzymał identyfikator IV Zjazdu Rodu Żółtowskich. Zostaliśmy rozlokowani w pięknym hotelu luksusowo wyposażonym, oraz w domkach kempingowych. Jarek ze Skierniewic i Rafał z Korycina rozprowadzali 4 rodzaje znaczków rodowo-herbowych.

    W czwartek po kolacji w salce kominkowej odbyło się zebranie członków Zarządu. Omówiono program Zjazdu i sprawy bieżące. W piątek podczas śniadania oficjalnie gości przywitał kierownik ośrodka, życząc miłego pobytu i dobrego samopoczucia w ośrodku. W zastępstwie Prezesa Związku Andrzeja Ludwika z Warszawy, który dojechał później, serdecznie powitał i Zjazd otworzył zastępca prezesa, Rafał z Korycina.

    W piątek po śniadaniu udaliśmy się na wycieczkę do Świętej Lipki – zabytkowego zespołu klasztornego; świętego miejsca północno-wschodniej Polski. Oprowadzała nas i ciekawie opowiadała pani przewodnik Teresa Wilanowska. Następnie pojechaliśmy do Gierłoży, w którego okolicy położony jest Wilczy Szaniec (Wolfschanze) – ruiny kwatery wojennej Hitlera, gdzie próbowano 20 lipca 1944 r. dokonać zamachu na życie wodza III Rzeszy. Pogoda dopisywała, humory również, cały pobyt filmował Rafał. Po kolacji odbyło się Walne Zgromadzenie, które otworzył Andrzej Ludwik z Warszawy; przywitał gości oraz przedstawił i powitał profesora Uniwersytetu Poznańskiego im Adama Mickiewicza – Witolda Molika. Andrzej Ludwik przeczytał przesłany telegram od Marysi z Żółtowskich-Glińskiej z Głuchołaz, która życzyła owocnych obrad i miłego pobytu. Ryszard z Suwałk ciekawie opowiedział o terenie, na którym przebywaliśmy, potem nastąpiła prezentacja nowych członków. Omówiono program, a stan finansowy Związku przedstawił Ryszard z Suwałk. Dyskutowano nad podjęciem dalszej działalności Rodu, którą rozpoczęli ś.p. Zbigniew ze Skierniewic i ś.p. Michał z Łodzi. Następnie prof. W. Molik omówił temat swej pracy naukowej: Ziemiaństwo w Wielkopolsce na przełomie XIX i XX w. Jeden rozdział poświęcił Rodowi Żółtowskich. Zagadnienia, które zaprezentował przyjęliśmy z uśmiechem i gromkimi brawami, ponieważ pasowały do naszych charakterów i obyczajów. W odnalezieniu korzeni rodowych, powiązań rodzinnych pomagała Elżbieta i Wacław, rodzice ś.p. Michała z Łodzi, którzy są w posiadaniu tablic genealogicznych, zbiorów i kronik oraz pokaźnych dokumentów rodzin Żółtowskich.

    W sobotę po śniadaniu udaliśmy się w rejs statkiem do Mikołajek. Byliśmy świadkami śluzowania na jeziorze Śniardwy. Podczas rejsu podziwialiśmy piękne okolice, żaglówki i żeglarzy, którzy podziwiali nas. Zwiedzaliśmy Mikołajki. Po powrocie obiad, dalsze spotkania rodzinno-towarzyskie oraz spotkania z profesorem który opowiadał nam o wielu problemach związanych z badaniem przeszłości, odpowiadał na zadawane pytania. Wokół Michała z Lasek zebrała się młodzież. Michał opowiadał o przeszłości gałęzi wielkopolskiej Rodu. Stefan, syn Stefana z Podkowy Leśnej przedstawił propozycję zrobienia albumu na następny zjazd: album dotyczyć powinien rodzinnych domów, mieszkań przedtem i dziś, tradycji rodzinnych, jak mieszkaliśmy i mieszkamy.

    Wieczorne ognisko było bardzo dobrze przygotowane przez kierownictwo ośrodka. Przygotowano bigos, kiełbaski, piwo, wino, słodycze i owoce dla dzieci. Główne role odegrało młode pokolenie Żółtowskich, które to bawiło się, śpiewało przy akompaniamencie gitary Marcina z Poznania, doprowadzając całą młodzież do tańców i śpiewów. Punktem kulminacyjnym był wybór miss. Koronę Miss Żółtowskiej ’94 przekazała Madzia z Jelonek dla Miss ’95 Ani z Korycina: nagrodą był uścisk dłoni Prezesa Związku oraz przeniesienie na barana przez Piotra ze Szczęsnego. Wicemiss zostały Zosia z Podkowy Leśnej i mała Natalia z Toronto: na cześć zwyciężczyń Marcin z Poznania zagrał i zaśpiewał piosenki.

    W niedzielę po śniadaniu udaliśmy się do kościoła na Mszę św. Ksiądz Proboszcz powitał nas uroczyście i poinformował wiernych o Zjeździe; omówił rolę rodzin, modlił się za zmarłych Żółtowskich, o zdrowie nasze i szczęśliwy powrót do domów. Po powrocie do ośrodka nastąpiło uroczyste pożegnanie. Podpisaliśmy list do Bożeny z Warszawy-Ursusa z kondolencjami z powodu śmierci jej Mamy.

    Stefania z Korycina i Andrzej Ludwik z Warszawy w imieniu naszego Rodu podziękowali i wysłali kwiaty dla kierownika Ośrodka Ruciane-Nida.

    Po obiedzie nastąpiły pożegnania ze łzą w oku, uściski ze słowami na ustach: „do zobaczenia za rok”.

    Młodzi nie mogli się ze sobą rozstać. Cały Zjazd filmowałRafał z Korycina, zdjęcia robił i na taśmę magnetofonową nagrywał Marek z Poznania.

    Mariusz ze Sztumu oraz Józef z Torunia mają rozeznać i omówić spotkanie w Golubiu Dobrzyniu za rok.

    Rozjeżdżaliśmy się, każdy w swoją stronę z głośnymi klaksonami.

    Lila z Sulechowa