Tag: Nr 56

  • Muzeum szopek

    Od czasów baroku w Europie słynęły szopki neapolitańskie, tyrolskie i pochodzące z gór Schwarzwaldu. Zanim zaczęli się nimi interesować historycy sztuki, były świąteczną ozdobą kościołów i domów. Pod koniec XIX wieku, gdy zainteresowano się zabytkami rzemiosła i dawnej sztuki ludowej – także szopki trafiły do muzeów.

    Najsławniejsze na świecie Międzynarodowe Muzeum Szopki znajduje się w Rzymie. Reprezentowane są w nim wszystkie kraje świata i chyba wszystkie rodzaje materiałów, z jakich można zrobić jasełkowe figurki. Ze Szwecji pochodzi szopka ze słomy, z Danii – z kopenhaskiej porcelany, z Niemiec – figurki odlane z ołowiu, z Czech – ulepione z chleba, z Palestyny – sklejone z odłamków masy perłowej. Szopka z Ekwadoru zrobiona jest z cukru i marcepanu, sycylijska – z metalowych muszelek, koreańska zaś – z bambusa. W szopce chińskiej skośnooką Madonnę z Józefem w stroju marynarza i żółtolice Dzieciątko strzeże olbrzymi kolorowy smok, a w zanzibarskiej hebanową Matkę Boską w bransoletkach i koralach otaczają przy żłóbku lwy, hipopotamy i lamparty. Są też jasełka niezwykle oryginalne, jak np. mieszczące się we wnętrzu muszli, w szklanych kulach i butelkach. Jest również w Muzeum szopka polska, krakowska. Łącznie Muzeum ma w swych zbiorach ponad 1000 eksponatów.

    Historia szopek sięga aż średniowiecza. Święty Franciszek z Asyżu w 1223 roku jako pierwszy przygotował świąteczną aranżację mającą na celu przybliżyć wiernym historię narodzin Chrystusa.

    Idea szopek w Polsce pojawiła się pod koniec XII wieku. Najstarsze polskie figury jasełkowe pochodzą z Krakowskiego Klasztoru Klarysek – żeńskiej gałęzi Franciszkanów. Najpiękniejsze szopki powstały na Krowodrzy, zamieszkanej przez rodziny murarskie. Tradycja szopek w dobie nowoczesności nieco podupadła. Uratował ją Jerzy Dobrzycki, który w 1937 roku zorganizował konkurs na najpiękniejszą Szopkę Krakowską. Mimo przerwy wojennej trwa on do dziś.

    Bożena Lipińska

  • Rodzinne spotkanie za oceanem

    Od lewej - ja, Romek, mała Marysia, Lidka i Tomek
    Od lewej – ja, Romek, mała Marysia, Lidka i Tomek
    Przed kasynem w Elgin
    Przed kasynem w Elgin
    Chicago Downtown
    Chicago Downtown
    Na tle kościoła ukraińskiego w Chicago
    Na tle kościoła ukraińskiego w Chicago
    Galena Illinois
    Galena Illinois
    Koncert - Lombard Illinois
    Koncert – Lombard Illinois
    Przed domem Prezydenta Ulyssesa S. Granta - Galena Illinois
    Przed domem Prezydenta Ulyssesa S. Granta – Galena Illinois

    Ameryka, Ziemia Obiecana. Stany Zjednoczone to miejsce, do którego pielgrzymowali nie tylko poszukujący pracy z wielu krajów Europy i Ameryki Południowej, ale także naukowcy, artyści czy wreszcie żądni przygód podróżnicy i wszelkiej maści awanturnicy. Światowe mocarstwo, kraj imponujący bogactwem różnorodności. Dla wielu szansa na lepsze życie. Z takiej możliwości od dobrych stu lat korzystają nasi rodacy. Obecnie w USA żyje ponad 9 milionów ludzi o polskich korzeniach. Chicago, Nowy Jork czy Milwaukee to miasta, w których polska mowa nie dziwi. Sklepy, restauracje, biura, a nawet banki to miejsca, w których można porozumieć się w ojczystym języku. Najbardziej jest to widoczne w Chicago i okolicach, gdzie mieszka ponad milion rodaków.

    Zwiedziłem wiele europejskich krajów, byłem w Azji, ale Ameryka wydawała mi się nieosiągalna nie tylko ze względów finansowych, tak odległa, że aż nierzeczywista. A jednak… Jesienią ubiegłego roku pojawił się pomysł wyjazdu do USA z serią koncertów charytatywnych adresowanych głównie do Polonii, które miałbym poprowadzić. Organizowała je Fundacja „Podaruj mi życie”, pomagająca dzieciom cierpiącym na choroby nowotworowe. Część podopiecznych leczona była właśnie w Stanach Zjednoczonych, w Chicago. Współpracowałem, a może raczej sympatyzowałem z fundacją od kilku lat. W okresie pracy w telewizji wspierałem ją medialnie, czasem prowadziłem też koncerty charytatywne na Wybrzeżu. Tak właśnie zrodziła się propozycja wyjazdu za ocean ze znakomitymi artystami. Nie przeczuwałem wówczas, jakie niespodzianki czekają mnie w Chicago. Ale po kolei…

    Szybkie załatwianie wizy, bilety lotnicze i w połowie listopada 2008 roku z Gdańska przez Düsseldorf odleciałem do Chicago. Długi lot, raczej męczący ze względu na mój wzrost, niewątpliwie osłodził widok ośnieżonych wybrzeży Grenlandii, doskonale widocznych z okienka Boeinga. Ogrom Ameryki odczułem już lądując na O’Hare, największym lotnisku na świecie. Dosłownie co kilka sekund startują stąd stalowe rumaki, odlatujące na wszystkie kontynenty naszej planety. Powitanie z przedstawicielami fundacji i już mkniemy pięciopasmową autostradą do spokojnej dzielnicy niedużych domków, gdzie będziemy mieszkać przez najbliższe dwa tygodnie. Oczywiście wieje. Chicago nie bez powodu nazywane jest „windy city” („wietrzne miasto”). Zaplanowane mamy cztery koncerty: dwa w polskich kościołach, jeden w rezydencji właścicieli sieci sklepów spożywczych o swojsko brzmiącym nazwisku Jakubowski i jeden w polskim lokalu „Old Warsaw”, którym zarządza pani rzeczywiście wywodząca się z naszej stolicy. Bodaj trzeciego dnia pobytu w Chicago robimy zakupy. Zajeżdżamy m.in. do sporego polskiego marketu spożywczego mieszczącego się przy dużej ulicy Harlem Avenue łączącej północną i południową część miasta i ciągnącej się jeszcze poza granice Chicago. Trzeba w końcu zaopatrzyć potężną lodówkę. Zmęczony wędrówką po sklepie staję razem z jednym z muzyków, Krzysiem Tomaszewskim, w okolicy kas. Czekamy na panią prezes fundacji, która robi jeszcze zakupy, i jak widać jest w swoim żywiole. Słuchamy muzyki płynącej z radia. To oczywiście RMF FM. Nagle do jedynej pustej kasy podchodzi zdecydowanym krokiem młody człowiek wyglądający niewątpliwie znajomo. Zaczyna obsługiwać klientów. Przez chwilę zaniemówiłem. „Nie, to niemożliwe” – pomyślałem. Takie przypadki rzadko zdarzają się nawet w tasiemcowych serialach wątpliwej jakości artystycznej. Widzę jednak, że młodzieniec również mnie zauważył i co jakiś czas zerka w moją stronę. Czyżby to rzeczywiście był on?! Swoim zaskoczeniem dzielę się ze stojącym obok mnie mistrzem trąbki. „To chyba niemożliwe, żeby to był…”. A jednak okazuje się, że tak… to mój imiennik Tomek Żółtowski z Korycina, z którym widzieliśmy się ostatnio na Zjeździe Rodu Żółtowskich w Księżych Młynach. Przypadek? Niektórzy nie wierzą w przypadki. Niemniej jednak musiałem przelecieć ponad sześć tysięcy kilometrów, żeby natknąć się na kuzyna w Chicago. Oczywiście rzucamy się sobie w ramiona i serdecznie ściskamy. Klienci mają niezłą zabawę, zorientowawszy się w sytuacji. Wymieniamy się telefonami i ustalamy szybko termin spotkania. Tomek wraz ze starszym bratem Romkiem, jego żoną Lidką i ich malutką córeczką Marysią mieszkają przy Canfield Avenue, a to dosłownie pięć minut jazdy samochodem od mojej „kwatery”. Dwa dni później wieczorem siedzę już z nimi wszystkimi w ładnym parterowym domu. Opowiadam o wydarzeniach w kraju. Dużo wiedzą. Mają polską telewizję, w końcu jest także Internet. Opowiadają o życiu w Chicago, specyfice pracy za oceanem. Gramy w bilard. Szybko uciekają godziny. Zapraszam ich na koncert. Nie docierają. Wypada im dodatkowa praca. Szkoda, ale to rozumiem. Przed wyjazdem widzimy się raz jeszcze. Dostaję od nich w prezencie piękny, ręcznie malowany przez Lidkę, herb naszego Rodu, który po powrocie do Gdańska zajmuje poczesne miejsce w domowym salonie. Żegnając się, nie mam pojęcia, że spotkamy się szybciej, niżbym podejrzewał. W marcu ponownie przylatuję do Chicago, tym razem z chorą na raka 18-letnią dziewczyną, którą „eskortujemy” wspólnie z lekarzem wojewódzkim doktorem Karpińskim. I znowu jestem gościem na Canfield Avenue. Poznaję przyjaciół Romka i Tomka. Jak zwykle w ich domu jest sympatycznie i wesoło. Po raz trzeci goszczę w Chicago w sierpniu. Znów kilka koncertów w ciągu dwóch tygodni. Oprócz znakomitych solistów leci z nami całkiem spora orkiestra. Plan występów jest dość napięty. Oprócz kościołów i prywatnych rezydencji mamy poważny koncert w „The Club”, zwanym też „Eagle Arena”. W obiekcie mieszczącym nawet cztery tysiące widzów występowali kilka miesięcy przed nami Stachursky i Doda. W dużym koncercie, który miałem przyjemność poprowadzić na scenie „The Club”, pojawiają się także: polski Elvis Presley, amerykański Michael Jackson (nawet podobny do oryginału) czy wreszcie nasi górale osiadli w Ameryce.

    Tym razem w wyprawie za ocean towarzyszy nam abp senior gdański Tadeusz Gocłowski, który ponad 20 lat sprawował funkcję Metropolity Gdańskiego. Jego Ekscelencja okazuje się dowcipnym, wspaniałym kompanem naszych wędrówek po Chicago. Dotrzymuje nam dzielnie kroku mimo siedemdziesięciu ośmiu lat. Tym razem nie ograniczamy się tylko do Chicago. Organizujemy wyprawę nad Missisipi. Docieramy do portu Dubuque w stanie Iowa. Przejeżdżamy przez niezwykle piękne, zabytkowe miasteczko Galena w stanie Illinois, gdzie znajduje się dom generała Ulyssesa S. Granta, głównodowodzącego wojskami Unii w wojnie secesyjnej, późniejszego prezydenta Stanów Zjednoczonych w latach 1869-77. W Dubuque nie mogę sobie odmówić wizyty w kasynie. Dużo zabawy, a przegrana niewielka, tylko kilka dolarów.

    Mimo napiętego terminarza znajduję oczywiście czas, żeby odwiedzić Żółtowskich. Tradycyjnie rozmawiamy do późnej nocy. Opowiadam im o ostatnim zjeździe na Kaszubach. Żegnamy się… Tym razem chyba na dłużej. Nie planuję w najbliższym czasie wyjazdu za ocean. Nigdy jednak nie wiadomo, co życie przyniesie człowiekowi…

    Tomasz z Gdańska

  • Refleksja na temat uczestnictwa naszch członków w Zjazdach

    Bardzo często w rozmowach telefonicznych z członkami Związku dowiaduję się np., że: „Nie mogę uczestniczyć w zjeździe, gdyż mam wizytę u lekarza, załatwione sanatorium, umówionych pacjentów, spotkanie z pracownikami firmy”.

    Powiem wprost! Zjazd jest zawsze w okresie świąt Bożego Ciała, można więc wcześniej tak zaplanować zajęcia, aby mieć wolny czas. W końcu to tylko kilka dni.

    Zależy nam na licznym uczestnictwie członków i sympatyków Związku w Zjazdach, to buduje i cementuje naszą Rodzinę. Wiem, ile rodzin przyjeżdża na Zjazdy, które się znają i wzajemnie sobie pomagając, jeżeli zajdzie taka potrzeba. Sam taką pomoc otrzymałem od Żółtowskich ze Szczecina.

    Nie omijajmy okazji, by się spotkać i pobyć ze sobą! To się opłaca! Zapraszam na Zjazdy.

    Rafał z Korycina, Prezes Związku

  • Wracamy do licytacji!

    Na posiedzeniu Zarządu postanowiliśmy przywrócić licytację naszych drobiazgów, gadżetów, rzeczy drobnych, które kupią inni Żółtowscy i w wyniku tej zabawy pozyskane pieniądze zasilą budżet związkowy.

    Według relacji skarbnika nie jesteśmy Związkiem, którego nie stać na wydatki statutowe, mamy finanse zaspokajające bieżące potrzeby. Lecz przed nami są nowe wyzwania, np. takie jak: edycja książek naszych członków, dofinansowanie drobiazgów – koszulki związkowe, opłaty pocztowe, zakup kopert, papieru i wiele innych potrzebnych rzeczy, które pozwalają nam istnieć, choćby opłata serwera naszej strony internetowej.

    Licytacja to zasilenie Związku w konkretne pieniądze, czasem drobne, ale w całości poważne.

    Zachęcam więc wszystkich Żółtowskich, którzy przyjadą na kolejny Zjazd, by zabrali ze sobą drobiazgi, które przy wspólnym stole biesiadnych, na uroczystej kolacji zostaną zlicytowane na rzecz naszego Związku.

    Liczę na Was, członkowie naszej Rodziny! Myślę, że tak jak poprzednio, teraz też nam się uda.

    Rafał z Korycina, Prezes Związku

  • Uwaga, konkurs!


    Na brelok, medal, wisiorek lub inny gadżet metalowy upamiętniający Zjazd w Wąsoszu w 2010 roku

    Przez wiele lat, przez wiele spotkań zjazdy nasze były utrwalane przez Jarka ze Skierniewic stosownym wyrobem metalowym, który wielu z nas ma w swoich zbiorach. Wszystkie te drobiazgi, które chętnie kupowaliśmy, były autorstwa Jarka lub jego rodziny.

    Dzisiaj otwieramy konkurs dla nas samych, dla wszystkich Żółtowskich.

    Konkurs polega na zaprojektowaniu pamiątki, która zostanie odlana i przygotowana przez Jarka na Zjazd w Wąsoszu. Prosimy o przygotowanie projektu, zarówno awersu, jak i rewersu możliwie jak najbardziej dokładnie. Prace należy przysyłać na adres Związku w Skierniewicach do końca marca 2010 r. Adres jest na stopce każdego kwartalnika.

    Komisja oceni nadesłane prace podczas wiosennego zebrania Zarządu i wybierze pracę najbardziej trafną, jej tylko ocenie podlegającą, niezawisłą i ostateczną. Wygrany projekt zostanie zrealizowany.

    Nagrodą za zwycięski projekt będzie umieszczenie na wygranym dziele imienia i nazwiska twórcy tej pracy oraz 10 darmowych znaczków.

    Zapraszam więc do rywalizacji.

    Rafał z Korycina, Prezes Związku

  • Jesienne spotkanie Zarządu

    Prezes Związku Rodu Żółtowskich Rafał Żółtowski wyznaczył spotkanie Zarządu na 20 września (niedziela).

    Odbyło się ono w zaproponowanym przez Prezesa Rafała miejscu na przyszłoroczny XIX Zjazd Związku w pałacu w Wąsoszu niedaleko Złocieńca.

    Na posiedzenie Zarządu przyjechali: Rałał z Płot, Mariusz ze Sztumu z żoną Mirellą, Bożenka z Warszawy z mężem Jerzym, Mieczysław ze Szczecina z rodziną Hanią i Sławkiem, Kalina z mężem Jerzym z Torunia, Michał z Białej, Jacek z Warszawy, Ewa z Płocka i pisząca te słowa – sprawozdawca Bogusia z Białej.

    Część przybyłych z nami gości udała się na „penetrację terenu”. Mieli zbadać, jak daleko jest do jeziora, w jaki sposób się tam dostać, a przy okazji mieli też nazbierać grzybów. Lasy w okolicy są przepiękne, jeziora błękitne, a powietrze nieskażone przemysłem.

    Bożenka i Jerzy z Warszawy oraz Kalina i Jerzy z Torunia przyjechali dzień wcześniej, czyli w sobotę. Znają więc już nocleg z własnego doświadczenia. Miła właścicielka obiektu przyjęła ekipę Żółtowskich bardzo gościnnie.

    Prezes Rafał rozpoczął posiedzenie Zarządu od powitania zebranych, i podziękowania za przybycie. Na spotkanie zaproszono właścicielkę ośrodka, która przedstawiła nam ofertę pobytu. Po negocjacjach ustalono cenę za dzień pobytu (nocleg + wyżywienie) na 110 zł od osoby. Zważywszy na bardzo dobre warunki lokalowe, jak również zapowiadające się smaczne wyżywienie (opinii zasięgnęliśmy od gości kończącego się w ośrodku wesela) cena nie jest wygórowana.

    Udaliśmy się też do drugiego ośrodka zaproponowanego przez Prezesa Rafała. Chociaż położenie jego wydawało się ciekawsze (tuż nad jeziorem), to warunki mieszkaniowe nadawały się wyłącznie dla młodzieży. Członkowie Zarządu na przyszłoroczny Zjazd zdecydowanie wybrali pałac w Wąsoszu.

    Bardzo ciekawie zapowiada się piątkowa wycieczka. Okolice są przepiękne i warte zobaczenia. Po raz kolejny z okazji naszego spotkania będziemy mogli obejrzeć całkiem niemały fragment naszej ojczystej ziemi.

    Zachęcam więc wszystkich Żółtowskich do przybycia na rodzinne spotkanie.

    Pozdrawiam serdecznie i świątecznie.

    Bogusia z Białej

  • Nauczyciel nad zeszytami

    czyli uprzejme przestrogi dla nauczyciela zasiadającego do poprawiania klasówek

    Jeśli dziś akurat
    nie jesteś w humorze
    dalej nie zaglądaj –
    będzie jeszcze gorzej!!!

    Jeśli już ktoś dzisiaj
    przydeptał Ci palce –
    oniechaj czytania,
    bo polegniesz w walce!!!

    Trudno – skoro nadal
    chcesz nadstawiać głowę –
    pokaż innym wokół –
    „dobry śmiech – to zdrowie!”

    Chociaż błąd na błędzie
    błędem poganiany,
    miej litość nad „błędem”,
    udaj, żeć nie znany!

    Nawet, kiedy czytasz
    bzdury nad bzdurami –
    { – Niechaj to zostanie
    tylko między nami…!}

    Przymknij swoje oko
    czujne niesłychanie,
    że tam, gdzie „u” zwykłe,
    ma być „kreskowane”…

    Gdy w innym wyrazie
    „żet” Cię z kropką rani–
    pomyśl sobie ciepło:
    „Wszystko to do banii…”

    Lub – gdy drugi zeszyt
    kopią jest pierwszego –
    nie krzycz zaraz „…Ściągał!!!”
    lecz: „…co mi do tego ?”

    A jak Cię na dobre
    „mądrości” rozśmieszą,
    siądź w miękkim fotelu…
    Ci, co śpią – nie grzeszą…!

    Naparz wonnych ziółek
    lub innej herbatki,
    westchnij sobie błogo:
    „…Toż to jeszcze dziatki…”

    Marek Żółtowski z Poznania

  • Świadek wydarzeń


    Wspomnienie o pedagogach, którzy w okresie okupacji hitlerowskiej z narażeniem życia walczyli o kulturę i wychowanie młodego pokolenia Polaków

    To pamięć siedmioletniego wówczas dziecka, wysiedlonego z rodzicami przez władze hitlerowskie z Poznania w nocne, mroźne „nieznane”.

    Jest początek ostrej zimy 1940 roku. W chwili gdy rodzina usłyszała łomotanie do drzwi, minęło 15 minut, tylko tyle, by się ubrać i wyjść, zostawiając cały dobytek.

    Na małym ryneczku czekają już samochody, które szybko i sprawnie są załadowane wysiedleńcami; przewieziono ich do obozu hitlerowskiego Poznań-Główna. Duże wielopiętrowe budynki magazynowe, w środku piec zwany „kozą” – to całe ogrzewanie. Jest przejmujący ziąb. Ubikacja na końcu obozu ok. 500 metrów od budynku. Ludzie z dziećmi stoją w ogromnej kolejce. Później na garstce zgniłej słomy odpoczynek. Pomimo zmęczenia sen nie przychodzi. Niepewność jutra nie pozwala zasnąć.

    Mijają tygodnie koszmaru: strach, zimno, głód, brak lekarstw. Wysoka jest umieralność wśród osób starszych, chorych, małych dzieci, szczególnie niemowląt.

    Następny etap – transport bydlęcymi wagonami. Trwoga ogarnia ludzi, gdy pociąg staje, chowają dzieci pod ławkami, ponieważ zdarzało się, że Niemcy wyciągali dzieci z wagonów. Ciemna noc, nieznane miasto. Wysiedleńców wpędzono do dużej hali gimnastycznej, powybijane okna, mróz. Dopiero rano dnia następnego wypuszczono poznaniaków, niestety, wielu z nich w nocy zmarło.

    Radom – bardzo przeludniony, żadnych szans na życie. Mieszkańcy Radomia udzielają pomocy, lecz wysiedleńców jest zbyt dużo. Trzeba znaleźć inne miejsce, aby żyć. Tym miejscem jest biedne, zaniedbane miasteczko w parterowej zabudowie – Piotrków Trybunalski.

    I właściwie tam zaczyna się nauka w dwóch szkołach.

    Szkoła niemiecka dla polskich dzieci pod jurysdykcją Generalnego Gubernatorstwa (Generalgouvernement) z ograniczonym programem nauczania – obowiązkowa i ta druga szkoła najważniejsza w życiu dziecka, szkoła tajnego nauczania tzw. komplety.

    Pierwsza polska szkoła nie jest zwyczajna, ona jest tajemnicza, nie wolno o niej opowiadać obcym, bo jej działalność jest zabroniona przez władze okupacyjne pod karą więzienia, obozu koncentracyjnego, a nawet śmierci.

    W tej właśnie tajemniczej szkole wiedzę przekazują osoby wyjątkowo odważne, każdy dzień zagraża istnieniu tych osób – to nauczyciele tajnego nauczania. Życzliwi, skromni, cechuje ich ogromna odwaga, o czym dobrze wiedzą dzieci. Pochodzą z różnych środowisk, z różnych stron miasta.

    Spotykając się w małych grupach w mieszkaniu nauczyciela, przychodzą pojedynczo i pojedynczo wychodzą. Chociaż są jeszcze małe, doceniają trud i ryzyko nauczycieli, są wyjątkowo pilne i odpowiedzialne. Przestrzegano zasad konspiracji, zmieniano lokalizację, zmieniali się też nauczyciele, tajne nauczanie było bowiem walką z okupantem i należało do czynów niebezpiecznych.

    Program nauczania obejmował najważniejsze przedmioty, bez śpiewu, religii, gimnastyki i prac ręcznych. W Piotrkowie Trybunalskim była też tajna biblioteka i sami nauczyciele udostępniali uczniom swoje księgozbiory.

    W Polsce terror hitlerowski był jednym z najokrutniejszych, dzieci często znajdowały się w sytuacjach bardzo niebezpiecznych, a szczególnie te które miały czarne włosy i oczy, co było dodatkowym zagrożeniem. Każdy dzień mógł być dniem ostatnim. Dziecko, które pokonywało codziennie około 6 km bywało, że często też ocierało się o śmierć.

    Jednym z takich zdarzeń była strzelanina, Niemcy gonili młodego człowieka. Przed dzieckiem szła dziewczyna, została trafiona, upadła, rany były groźne, umierała na ulicy. Nikt nie mógł jej pomóc.

    Innym razem dziecko było świadkiem egzekucji – partyzanci zastrzelili gestapowca. W krótkim czasie opustoszał cały plac targowy. Zniknęły wozy, ludzie, zwierzęta – to był targowy dzień. Na placu leżał tylko trup w kałuży krwi i stojące nad nim zdziwione dziecko. Miało szczęście, ktoś wciągnął je do pobliskiego domu.

    Mijały okupacyjne lata, zdarzały się rzeczy tragiczne, niezrozumiałe dla dziecka, np. śmierć żołnierza września. Codziennie na skwerze rozkładał swój popruty płaszcz żołnierz września 1939 r., następnie zszywał płaszcz, aby znowu go popruć. Powtarzał tę czynność nieustannie, do momentu gdy bezbronnego i zapewne chorego zastrzelili Niemcy. Nikomu nie przeszkadzał, z nikim nie rozmawiał, wypełniał tylko dla siebie zrozumiałe zadanie.

    Później dziecko widziało likwidację getta. W Piotrkowie Trybunalskim było pierwsze w Polsce getto. Całą szerokością jezdni szli ludzie w kierunku stacji towarowej, na której czekały na nich wagony bydlęce. Długi smutny pochód, prowadził ich jeden żołnierz niemiecki z karabinem na ramieniu. A oni szli i szli, wydawało się, że bez końca: dzieci, mężczyźni, kobiety pchające wózki z niemowlętami, młodzi ludzie, niektórzy nieśli na plecach niedołężnych starców. W milczeniu, z jakąś niewiarygodną determinacją, pogodzeni z losem. Było ich tysiące. A na końcu pochodu szedł drugi niemiecki żołnierz z karabinem na ramieniu.

    Rok 1945 – minął czas wojny – Polska uzyskała wolność!

    Uczniowie tajnego nauczania zdawali egzamin przed Państwową Komisją Egzaminacyjną – to pozwoliło im kontynuować naukę już w wolnej Polsce.

    Rezultaty egzaminów były zaskakująco dobre. Dzieci dysponowały bowiem rzetelną wiedzą, którą zawdzięczały swoim nauczycielom tajnego nauczania. Oni to nauczyli młode pokolenie miłości do Ojczyzny, dyscypliny, wrażliwości, odpowiedzialności, samodzielnego myślenia.

    To byli pedagodzy na miarę tamtych trudnych lat, dający przykład cywilnej odwagi. Pokolenie, które wychowali, sprostało ciężkim latom odbudowy ojczyzny, dzięki nim Polska powstała jak Feniks z popiołów.

    Pochylam się przed moimi nauczycielami z wielkim szacunkiem i wdzięcznością, otrzymałam bowiem solidną wiedzę podstawową, która ułatwiła mi dalszą edukację.

    Oni nauczyli mnie rozumienia rzeczy najważniejszych w życiu, wzbudzili we mnie ogromny głód wiedzy.

    Dziękuję im za to!

    Anna Nowotna-Laskus z domu Żółtowska

    październik 2009 r.; siedemdziesiąta rocznica powstania TON-u


    „Tajna Organizacja Nauczycielska (TON) – Konspiracyjna Organizacja Związku Nauczycielstwa Polskiego (ZNP) w okresie okupacji hitlerowskiej. Założona w 1939 roku w Warszawie. Kierownictwo TON sprawowali: Zygmunt Nowicki, Czesław Wydech, Kazimierz Maj, Wacław Tułodziecki, Teofil Woleński. TON inspirowała i organizowała tajne nauczanie w szkołach wszystkich typów; w latach 1943-1944 tajnym nauczaniem objętych było około 105 tys. dzieci w szkołach podstawowych, oraz około 35 tys. młodzieży w szkołach średnich; łączna liczba młodzieży studiującej tajnie w uczelniach w Warszawie, Krakowie, Lwowie i Wilnie wynosiła ok. 2 tysięcy. W tajnej oświacie masowo brało udział nauczycielstwo wszystkich typów, wnosząc wielki wkład w walkę o kulturę i wychowanie młodego pokolenia. TON prowadziła również tajną akcję wydawniczą i kolportażową wydawnictw dydaktycznych oraz propagandę polityczną na rzecz reform społecznych i gospodarczych. W Polsce powojennej – po wyzwoleniu TON powróciła do nazwy Związek Nauczycielstwa Polskiego – ZNP”.
    Wg Encyklopedii Powszechnej PWN

  • W Klęce koło Nowego Miasta nad Wartą

    Kiedyś nie zdołałem sobie zorganizować wakacyjnego wyjazdu na Podkarpacie. Wiedząc, że zawsze mogę liczyć na gościnne przyjęcie u moich dobrych znajomych – Stanisława i Marii Maciołowskich, zaprosiłem się do nich na dwa tygodnie do Klęki koło Ostrowa Wielkopolskiego. Tam od kilkunastu lat Staś Maciołowski prowadzi wzorowy majątek zielarski. O trzy kilometry od niego znajduje się Nowe Miasto nad Wartą, o ciekawej historii, bogate w zabytki. Kościół parafialny w stylu nadwiślańskiego gotyku łączy się podziemnym przejściem z nisko położonym na łące średniowiecznym szańcem.

    Maciołowscy, widząc moje zainteresowanie przeszłością, poradzili mi udać się z wizytą do prezesa miejscowego GS-u (Gminnej Spółdzielni Samopomocy Chłopskiej), który jest, jak twierdzą, „kopalnią wiedzy”. Mimo iż odstręczała mnie nazwa instytucji, umówiłem się na rozmowę z prezesem. Był to człowiek w średnim wieku, który serdecznie mnie przyjął. Jak się wkrótce okazało, mieliśmy podobne zainteresowania.

    Nowe Miasto leży na niewielkim wzniesieniu opadającym ostrą skarpą w kierunku odległej o paręset metrów Warty. Od miasteczka wiedzie przez las trakt w kierunku Klęki. Gdy po ostatniej wojnie zaczęto kłaść tam twardą nawierzchnię, pracownicy natrafili w ziemi na dębowe belki. Odporna na wilgoć dębina była tak twarda, że opierała się uderzeniom topora.

    W tym samym czasie zjawiła się w Nowym Mieście grupa archeologów z zamiarem prowadzenia badań. Stwierdzili oni, że ułożone w ziemi dębowe belki są pozostałościami prehistorycznego, jak się wydaje, osiedla, lecz nie chcieli przystępować do rekonstrukcji. „Nie stać Polski na drugi Biskupin” – mówili.

    Wzięli się z kolei do badań otoczonego kiedyś fosą owalnego kurhanu na łące poniżej szosy i tam natrafili na zadziwiające znaleziska. Na górze tego szańca pasło się kilka kóz uwiązanych do wbitych w ziemię palików. Jeden z nich wydał im się dziwny, bo był z metalu. Gdy rozkopano ziemie, znaleziono krótki miecz z bogatym grawerunkiem. Podobny, dotąd unikatowy, odnaleziono tylko na pobojowisku bitwy z Krzyżakami pod Płowcami (1331 r.). Gdy zaczęto kurhan rozkopywać, natrafiono na rzecz jeszcze ciekawszą a mianowicie posążek Egipcjanina zawiniętego w prześcieradła i opaski, podobnie jak mumia. Naukowa nazwa takich figurek brzmi: „uszebti”. Balsamowanie zwłok w Egipcie było kosztowne, toteż uboższa ludność zastępowała zwłoki tylko ich wyobrażeniem – posążkiem – mającym wyręczać zmarłego w pracy w Krainie Umarłych. W Europie tylko jeden podobny egzemplarz znajduje się w Rzymie.

    Michał z Lasek

  • Nienawidzę

    Nienawidzę fałszywego wstydu,
    wieczorów niedzielnych,
    krwawego słońca
    dzwonów kościelnych,
    bijących na trwogę, na żal i na zatracenie.
    Smutnego ciała woskowego – poświęcenie.
    Nienawidzę złych wspomnień, sacharyny
    w długich latach trwogi, niezawinionej winy.
    Cytatów, kazań, referatów, sloganów.
    Farbowanych demokratów
    Domokrążców wytykających nasze przewinienia,
    wskazujących drogę „prawdziwego” zbawienia.
    Ściętych trupich kwiatów, milczących, nieruchomych ptaków.
    Daremnego krzyku, gwałtów i przemocy.
    Buntu duszy, strachliwego trzepotania serca.
    Chwil, gdy ręce nie znajdują oparcia.
    Przepaścistego lotu, strachu i bliźniego konania.
    Beznadziei oczekiwań i bólu pożegnania.

    A. Nowotna-Laskus