Była godzina 4 po południu gdyśmy we czworo zajechali na podjazd w Zajączkowie w czwartek 9 września. W mojej naiwności sądziłem, że ośrodek będzie chciał zaakcentować gościnność w stosunku do rodziny Żółtowskich, choćby z powodu umieszczenia w ulotce reklamowej paru zdań o Żółtowskich i ich historycznych związkach z tą miejscowością. Tymczasem dyrektor nieobecny, recepcja czynna, lecz bez recepcjonisty, w tylnym pokoju za recepcją księgowa z kimś się naradza, jakie pokoje nam przydzielić. Wróciłem na podjazd z kluczami w ręku. Poszliśmy na piętro mijając po drodze drzwi do stołówki zamknięte na klucz; rozpakowałem się w pokoju, sprawdzając poszczególne urządzenia łazienki. Ciepła woda poleciała, ale z odwrotnego kurka. Po zejściu na podjazd piękno otoczenia zachwyciło mnie bez reszty. Kiedyś – niewątpliwie – była to wyspa położona na rozległym jeziorze. Dziś droga od osiedla i wjazd do parku prowadzą po suchym gruncie. Wydaje się, że tam gdzie stoi brama w ogrodzeniu parkowym, był most stały lub zwodzony, a w miejsce dworu mogła być warownia. Teraz wielkie jesiony, lipy, a nawet świerki odgradzają teren pałacowy od osiedla, a na prawo i lewo błyska jezioro. Stopniowo coraz więcej przybywa osób. Przy witaniu należy pamiętać, by nie przedstawiać się Żółtowski. Na tym Zjeździe bowiem ta informacja była niewiele mówiąca. Niektórzy znali się z I Zjazdu w Feliksowie, ale większość była zupełnie nieznana.
Po przyjeździe Zbyszka ze Skierniewic ustaliliśmy program piątkowy jedynie w zarysie, gdyż Bożena miała nadjechać nocą.
Chciałbym zasygnalizować, że w moim opisie będę mówił o osobie z imienia, z dopowiedzeniem miejscowości, w której zamieszkuje lub z której pochodzi, względnie ulicy, przy której mieszka.
Kolacja zwyczajem ośrodków wczasowych odbyła się o 6 po południu i na pewno nie mogłaby brać udziału w konkursie kulinarnym.
Zajączkowo – pałac, względnie Ośrodek Wypoczynkowo-Szkoleniowy Kuratorium Oświaty i Wychowania w Poznaniu oferuje w trzech językach (patrz folder reklamowy): „We wnętrzach pałacu oczekuje na Państwa 80 miejsc… W sali klubowej można mile spędzić czas m. in. oglądając program telewizji satelitarnej… Kawiarnia w stylu wiedeńskiej secesji… Posiadamy salę konsumpcyjną na około 100 miejsc” (verbatim). A więc po kolacji zebraliśmy się we wnętrzach wiedeńskiej secesji i zaczęliśmy się poznawać. Dla mnie najbardziej sensacyjne są zderzenia geograficzne.
Jestem w pięknym pałacu Żółtowskich w… Wielkopolsce. Znam informacje z XVIII w. o przygotowaniu na śmierć metropolity grekokatolickiego… Szeptyckiego przez jego kapelana ks. Żółtowskiego. Ignacy zaś w XIX w., który dorobił się fortuny w… Astrachaniu, ufundował pierwszy ogród jordanowski… pod Krakowem. By nie ciągnąć dłużej dywagacji historycznych wracam myślą do naszego spotkania i uświadamiam sobie, że na naszym Zjeździe najbardziej oddalonymi od siebie uczestnikami z Polski byli Mieczysław ze… Szczecina, Ryszard z… Suwałk i Piotr z… Sandomierza, zresztą później wybrani do Zarządu. Mimo innych zapowiedzi jedynym uczestnikiem z zagranicy była moja siostra Maria Kemp z Londynu. Było więc o czym rozmawiać w secesyjnej kawiarence pałacowej, gdyż pomiędzy Suwałkami, Szczecinem czy Londynem leżą: Korycin – mieszkają tu Rafał i Stefania, Warszawa i okolice, gdzie aż się roi od Żółtowskich, z Laskami, które dzięki Michałowi z Czacza (honorowy Prezes Zarządu) stały się inspiracją naszej organizacji, a potem już jednym tchem od wschodu do zachodu – Płock, Podkowa Leśna, Skierniewice, Łódź, – zjeżdżamy na południe: Kielce, Gliwice, Myszków, Poznań, Sieraków, Sulechów.
Czwartek 9 września skończył się dla niektórych później niż na zegarze, bo aż w piątek nad ranem. Przygotowania, spóźnione przyjazdy, rozlokowanie gości.
Michał z Lasek, z którym mieszkałem, wstaje wcześnie. Już przed śniadaniem odbył długi spacer, w parku rozmawiając i poznając innych uczestników. Szczęściem niebo ulitowało się nad nami i nocny deszcz ustał nad ranem. Okolica zachwycała i pociągała, ale w czasie śniadania zarząd (dotychczasowy) powiadomił o przyjętym i zatwierdzonym programie szczelnie zapełniającym czas.
Dokonałem otwarcia Zjazdu jako dotychczasowy prezes. Następnie odczytałem miłe słowa zachęty dla Związku i pomyślności obrad od Elżbiety(Niki) Wężykowej i Julii Bnińskiej, córek Pawła i Anny, i Sebastiana, syna Jana z Buenos Aires, dawniej z Myszkowa. Przewodniczącym Zjazdu został obrany Wojciech z Warszawy, który poprosił o uczczenie pamięci zmarłych poległych i pomordowanych chwilą ciszy.
Na sekretarzy „trzymających pióro” wybrani zostali: Liliana z Sulechowa i Robert z Warszawy.
Następnie Zbigniew z Feliksowa, dotychczasowy sekretarz-skarbnik Zarządu złożył sprawozdanie, które ujawniło ogrom jego pracy dla Związku. Sadze jednak, że to, co nie zostało wygłoszone w tym sprawozdaniu, było najważniejsze. Zbigniew to motor działania, inicjator, nieustannie pobudza innych do pracy, a jednocześnie skrupulatnie administruje naszymi funduszami. Nie tylko ważne jest bowiem – jak sądzę – mieć pomysł, ale daleko ważniejsze jest wcielenie go w czyn, zestrojenie inicjatywy i zawiadamianie, zawiadamianie i informowanie o wszystkim wszystkich. Dlatego pisząc te słowa chcę utrwalić w druku fakt, że jesteśmy dłużnikami Zbigniewa ze Skierniewic-Feliksowa. Wyrazem naszej wdzięczności był ponowny wybór Zbigniewa Władysława na sekretarza-skarbnika Zarządu. Odbyło się to przez aklamację.
Relację „działu” prasowego, złożyła Bożena z Ursusa czyli odpowiedzialna za słowo drukowane. Już od pierwszego zebrania Zarządu w październiku 1992 r. utarł się zwyczaj pytania się o zdanie Bożeny na temat zamierzonych prac drukowanych Związku. I tak zostało – co w druku to Bożena.
Osobiście – pisząc wspomnienie o pierwszym Związku Rodzinnym, tym z 1903 r., miałem pewność, że jakiekolwiek by były niedoskonałości mego pisania, to zostaną tak przetworzone przez Bożenę, że czytający pewnie wyrazi mi pochwałę. W rzeczywistości pochwała nie mnie się należy (Bożena tego nie wolno zmienić!!!”).
Wypowiedź Bożeny była wzruszająca, powiedziała o tym,że w naszym gronie mamy ważnych świadków historii, nawiązując do prac Michała z Lasek, ale przeżycia innych też nie mogą ulec zatarciu i że ona uważa ten nasz periodyk za miejsce, gdzie trzeba tym przeżyciom nadać kształt pisany.
Specjalne wspomnienie poświeciła Franciszkowi Żółtowskiemu, autorowi Monografii, podkreślając rzeczywistą wartość historyczną tej pracy, dokonanej samodzielnie przez autora, redaktora i wydawcę w jednej osobie. Jego grób znajduje się na Powązkach, Bożena z Ursusa ponownie została wybrana do Zarządu, również przez aklamację. Formalnością jedynie było powierzenie jej odpowiedzialności za słowo pisane Związku.
Wybory odbyły się w sali, którą ośrodek nazwał konferencyjną. Rzeczywiście wystrój jej jest sztywno-konferencyjny, krzesła przytwierdzone do podłogi, stół prezydialny na podniesieniu i pulpit dla mówców. Jednym słowem wnętrze niezupełnie dworskie. Tego dnia jednak atmosfera sali była zupełnie nie konferencyjna. W powietrzu odczuwało się „prądy rodzinne”, zebrani odnosili się do siebie z przyjaźnią, i właśnie w takim momencie Bożena powiedziała: że pierwsze miejsce w Związku należy się naszemu seniorowi Michałowi z Lasek i Michał z Warszawy zgłosił wniosek, by poprosić go o zajęcie fotela Honorowego Prezesa.
Jednym ruchem wszyscy wstali i zaczęli oklaskiwać pomysł tak świetnie wkomponowany w nastrój sali.
Tu chwila refleksji – Michał z Czacza, obecnie znany jako Michał z Lasek, jest zaprzeczeniem człowieka ubiegającego się o stanowiska lub zaszczyty. Nawet więcej – widzi chętnie innych na przedzie, wspierając ich radą, przemyśleniem lub choćby tym faktem początkowym – zaufaniem.
Czy zatem moje odczucia „prądów rodzinnych” i przyjaznych, nie byty rzeczywistością? Ilu z obecnych znało Michała z Lasek? Mniemam, że nie więcej niż połowa lub nawet mniej. A jednak – jednomyślnie i jednogłośnie przyklasnęli pomysłowi Bożeny. Jak gdyby ten pomysł był wcześniej przedstawiony i uzgodniony. A tak nie było. Dlatego twierdzę, że Zjazd był niezwyczajny, że coś tam chodziło wśród zebranych, że coś w romantyzmie zwane „czucie” było obecne między nami Nazajutrz, w sobotę, jeszcze wyraźniej wystąpiło to w Jarogniewicac
Ale w opowieści o Zjeździe prawie zupełnie zmieniłem porządek programu, bo po relacji prasowej Bożeny była prezentacja rodzinna.
Ciekawiło mnie bardzo, jak każdy z zebranych zachowa się przed kamerę. Kiedyś, kiedyś, gdy byłem małym chłopcem, samo pojawienie się na estradzie „murowało” występującego wydobywając z niego nieartykułowane jąkania. Dziś, tzn. na Zjeździe, każdy patrzył się bez tremy w oko video-kamery w rękach Rafała z Korycina i wiódł swą kwestię rodzinną poważnie lub wtrącając dowcipną pointę. Wypowiedzi były krótkie, toteż przed obiadem przedstawiłem historię gałęzi wielkopolskiej rodziny.
Zaczyna się w 1578 r., gdy Maciej – Nobilis Mathiae Zeltowski de Plocesi – nabywa na lat trzy części odziedziczone we wsi Tarnowa powiatu Wschowskiego od Jadwigi Pogorzelskiej, wdowy po Janie Ossowskim, pisarzu ziemskim wschowskim. Zwróciłem uwagę na zagadkowe wątki. Niezrozumiałe późne ożenki, żywot prawie dwukrotnie dłuższy w porównaniu do przeciętnego z tamtych czasów, ożenki nie we wsi sąsiedniej, lecz w okolicy oddalonej o 150 km, znakomite parantele i nieobecność na jakichkolwiek urzędach, nawet ziemskich. Taki obraz gałęzi wielkopolskiej trwa od 1578 do lat 1770, gdy bracia: Józef zostaje wpierw wojskim następnie miecznikiem wschowskim, a Paweł Marceli łowczym poznańskim. Wreszcie, syn Józefa – Jan Nepomucen buduje „wiek złoty” gałęzi wielkopolskiej tworząc poważna fortunę i cedując ją na czterech synów: Stanisława na Jarogniewicach, Marcelego na Czaczu, Białczu i Niechłodzie, Jana na Ujeździe i Franciszka na Niechowie i Godurowie. Naddatkiem są tytuły arystokratyczne. W XIX i XX w. Żółtowscy zgromadzili siedem tytułów hrabiowskich, bijąc wszelkie rekordy gotajskie w tej dziedzinie. Zajączkowo nabyte przed 1728 r. przez Bogusława znajdowało się w rękach rodziny (gałąź zajączkowska i myszkowska) aż do 1888 r., kiedy z nieznanych powodów Jarosław i Emilia (z Myszkowa) sprzedali Zajączakowo i przenieśli się do guberni Siedleckiej.
Druga połowa wieku XIX to ugruntowanie pozycji rodziny. Nie tylko w Wielkopolsce są znani i doceniani. W wiek XX Żółtowscy w poznańskiem wchodzą z obliczem wyraźnie i pozytywnie ukształtowanym. Druga wojna światowa zniszczyła podstawy majątkowe rodziny, rozproszyła pozostałych przy życiu nawet na antypody i zadała głębokie rany, pozbawiajac trzynastu spośród trzydziestu dziewięciu mężczyzn żyjących w 1939 r.
Z obowiązku kronikarskiego notuję, że wybory odbyły się po przerwie obiadowej i kawiarnianej, w sali na drugim piętrze. Zrelacjonuję jedynie ożywioną dyskusję wieczorem. Chodziło o program sobotni – którą trasą i dokąd pojedziemy, kto i jaki pojazd poprowadzi. Miałem swoje powody, aby opowiadać się za małą trasa, a to wiek uczestników, a to odległość, a to że miałem parokrotnie przykre impresje z Jarogniewic i Głuchowa. Tu, na małej trasie Popówko rzeczywiście opuszczone, lecz kościół w Sobocie zachował żywe w treści epitafium z Żółtowskich Kierskiej. Myszkowo zaś może się pochwalić starodawnym dworem będącym własnością rodziny na pewno lat dwieście, wreszcie Wargowo rok temu odkupione od gminy przez Żółtowskich z Wielkiej Brytanii. Popówko zachęcało tym jeszcze, że był to majątek Fundacji Rodzinnej Żółtowskich z linii Myszkowskiej i że był związany z nagroda im. Andrzeja Żółtowskiego przyznawaną chyba corocznie przez Poznańskie Towarzystwo Przyjaciół Nauk za prace z dziedziny historii Ziemi Wielkopolskiej.
Ale zostałem przegłosowany… Prawie wszyscy optowali za dłuższa trasą, zostałem opuszczony nawet przez najbliższych. Co więcej zostałem wezwany do udzielenia „podwody” lub opuszczenia jej. Tu lekko koloryzuję,ale żal mi było nie zobaczyć pięknego epitafium i bardzo chciałem odwiedzić rodzinę w Wargowie. Zostałem jednak nagrodzony, a jak to opowiem, mimo że pełną opowieść o Głuchowie, Jarogniewicach i Czaczu obiecał skreślić Michał senior. Należy jeszcze dodać, że niestety Piotra z Jarogniewic i Głuchowa nie było z nami. Również żadnej z jego sióstr.
A więc wyjechaliśmy rano chyba w dziesięć samochodów (kilka osób jednak udało się w „małą” trasę) i dojechaliśmy do Głuchowa, a potem do Jarogniewic. Podjeżdżamy na podjazd wokół pięknie utrzymanego klombu.
Jest nas około czterdziestu osób jednego nazwiska, z którym związany był tytuł hrabiów na Jarogniewicach.
cena jakby surrealistyczna. Miejsce – dawny salon dziś ś wietlica, telewizor, meble PRL, nieodzowne białe „zazdrostki” w wielkich p ortefenetrach, okrągły stół, fotel stojący obok kominka. Osoby – kierownictwo D omu Opieki, parę niepełnosprawnych i… przyjezdni Żółtowscy.
Stajemy w półkole, Michał z Lasek tyłem do kominka, trochę centralnie. Z sąsiedniego pokoju, dawniej jadalnego wychodzi podprowadzana przez panie kierowniczkę Domu niewidoma kobieta, bardzo małego wzrostu z bardzo wielkim bukietem w ręku. Staje przed Michałem i recytuje wyuczone powitanie. Głos cichy wymowa biedna, kaleka. Wyrecytowana formuła. Wiem, że pani kierowniczka chciała przyjąć nas serdecznie, ale podskórnie kurczę się, włączając instynktownie pamięć wszystkich telewizyjnych scen dzieci z bukietami przed Gomółka, Ochabem, Gierkiem.
Lecz… nim glos zakończył powitanie, Michał wysoki, pochylony robi krok jeden, drugi, wyjmuje bukiet z rak, delikatnie je obraca, podtrzymując sadza na krześle, całuje w rękę i w pełnej kornego szacunku postawie dopytuje się o zdrowie, samopoczucie… Za chwilę wiedzie dyskurs z panią kierowniczka, a my wokół. Centralną postacią już nie jest Michał Żółtowski, syn, wnuk i prawnuk panów na Jarogniewicach, Głuchowie, Czaczu, Białczu, Drzewcach etc. etc., lecz mała niewidoma, siedząca na krześle i problemy takich jak ona, bo Michał o nich opowiada.
Wysoki, starszy, siwy pan jest wyłącznie Michałem z Lasek pochylonym już lat czterdzieści nad ludzkim cierpieniem. Asystuje mu w tamtej chwili czterdzieści parę osób jego rodziny.
Narodziny zaufania, przymierze w miejsce zajazdu, nowy początek tolerancji i różnorodności. Pijemy wspólnie kawę na zaproszenie pani kierowniczki…
Po powrocie do Zajączkowa Rafał z Korycina nadal rejestrował prezentacje rodzinne, kawiarenka pełna była rozmów. Michał z Łodzi był oblegany: przypuszczam, że gdyby miał swój komputer genealogiczny, to ten by zastrajkował. Szczęśliwie operował jedynie swą pamięcią i wielkimi tablicami w rodzaju „schodków”. Na tych schodkach wszyscy prawie kogoś z rodziny odnajdowali – ten dziadka, tamten stryja i nagle okazywało się, że nieznany jest krewnym nawet bliskim i nie ma potrzeby zmuszać się do „tykania”, bo to autentyczny krewny. Coś jak „mów mi wuju” Zagłoby. I tak Michała zagadali, że nie usłyszeliśmy od niego o początkach 0gończyków – Żółtowskich.
Wiadomo, żywi maję pierwszeństwo.
Późno wieczór co młodsi rozpalili ognisko, co starsi siedząc na ławach pociągali coś z rękawa, a niektórzy wiedli pieśń… Nie mam wykształcenia muzycznego, nie śpiewałem, bo mi „rękaw” przeszkadzał, lecz pierwszą nagrodę głosową przyznałbym Ryszardowi z Suwałk. Wiadomo, że na wschodzie piękne głosy mają.
W niedzielę Msza Św. w kościele parafialnym w Psarskiem zaczęła się o 11. W kazaniu ksiądz proboszcz wyjaśnił parafianom, że ma miły obowiązek powitania przybyłej rodziny Żółtowskich, która tu żyła przez półtora wieku, a lat temu sto z okładem zmuszona była ją opuścić. Pochwalił inicjatywę odwiedzin przez rodzinę tak blisko związaną z tą parafią i wezwał zgromadzonych do modlitwy za ich pomyślność.
W rozmowie osobistej ksiądz proboszcz okazał się być historykiem dobrze znającym dzieje okolicy i bardzo zaciekawił Michała z Łodzi obiecując mu wgląd w księgi metrykalne, sięgające osiemnastego wieku. Napomknęliśmy o grobowcu w Zajączkowie i dowiedzieliśmy się, że nie jest to teren podległy jurysdykcji kościelnej. Ksiądz proboszcz obiecał znaleźć miejsce na cmentarzu gdybyśmy chcieli przenieść trumny.
Wróciliśmy do Zajączkowa i zaczęliśmy się żegnać. Zbyszek z Feliksowa w asyście Andrzeja Ludwika udali się z podziękowaniem do dyrektora. Ustaliliśmy kryterium opłat i szczerze się ucieszyliśmy, że pan dyrektor będąc właścicielem terenu wokół grobowca zobowiązał się pokryć koszty transportu trumien na cmentarz w Psarskiem.
A zatem do zobaczenia w Płocku gdyż vox populi Źółtwscianae zdecydował mieć zjazd drugi, a chronologii Zbyszka trzeci, tamże.
„0jczyzny mojej stopy okrwawione, Włosami otrzeć na piasku; Padam: lecz znam i jej twarz, i koronę. Słońca słońc blasku […]. Niechże nie czczą mię, gdzie ma ojczyzna, Bo pola, siła, okopy, i krew, i ciało, i ta jego blizna. To ślad-lub-stopy”… („Moja Ojczyzna” – Cyprian Kamil Norwid) [Red.]
Andrzej Ludwik Żółtowski z Milanowa