Tag: Nr 16

  • Duchowni w rodzinie Żółtowskich


    Andrzej Mieczysław z Warszawy

    W toku dotychczasowych poszukiwań genealogicznych uryskałem wiele informacji o duchownych w naszej rodzinie. Posiadane informacje są jednak często niepełne, pochodzą z różnych nie zawsze sprawdzonych, źródeł. Proszę zatem członków rodziny o uzupełnienia, z podaniem źródeł informacji, o kopie lub odpisy dokumentów, kopie, fotograficzne bądź kserograficzne, fotografii. Dotyczy to osób już wymienionych, a także jeszcze nieznanych, w celu uzupełnienia zestawienia. Najcenniejsze są informacje pochodzące ze źródeł rodzinnych: korespondencji, dokumentów, pamiętników i wszelkich form wspomnień, fotografii osób, domów, kościołów, grobów i przedmiotów.

    Po wprowadzeniu wszystkich otrzymanych informacji prześlę uzupełniony tekst osobom, które zechcą mi pomóc.

    Korespondencję proszę kierować na adres:
    Andrzej M. Żółtowski
    ul. Kopcińskiego 18 m. 15
    02-777 Warszawa

    Z góry dziękuję za trudy poniesione przy zbieraniu i przekazywaniu uzupełniających informacji.

    Warszawa, listopad 1997 r.


    • Mateusz Maciej Żółtowski. Urodził się w r. 1560, zmarł w 1605, pochowany w Pułtusku. Syn Stanisława i Joanny z Massalskich. Ks., kanonik płocki, wymieniany wielokrotnie w dokumentach XVI w.
    • Jakub Żółtowski. Syn Mikołaja. Archiprezbiter chełmiński, wymieniany m.in. w 1620.
    • Maciej Żółtowski. Brat w zakonie jezuitów, wstąpił do zakonu w Krakowie w 1628, dymisjowany przed 1633.
    • Melchior Euzebiusz Żółtowski. Pochodzi z Mazowsza (ur. w Żółtowie Żabikach?). Syn Sebastiana zmarłego przed 1640. Karmelita w Poznaniu, występuje w 1640.
    • NN Żółtowski. Ks. diec. włocławskiej. 1639 proboszcz par. Białotarczek (Białotarsk dek. Kowal)
    • Barbara Żółtowska. Córka Piotra i Katarzyny z Domiechowskich. Dominikanka, przeorysza w Poznaniu. Zmarła 27.12.1701 r. w Poznaniu. Dominikanki poznańskie nazywane są „katarzynkami” od imienia patronki ich kościoła, stąd często s. Barbarę nazywano katarzynką.
    • Andrzej Żółtowski. Urodzony 30.11.1691, może 1685 w Kurowie, zm. 14.11.1763 w Płocku. Syn Jakuba Wojsława. Jezuita, profesor teologii w Warszawie i Pułtusku i in. po 1724.
    • Andrzej Żółtowski. Syn Adama, sędziego płockiego. Jezuita, proboszcz par. Miszewko w 1728.
    • Grzegorz Żółtowski. Żył w latach ok. 1600-1650. Syn Jakuba Wojsława. Kanonik płocki i łęczycki.
    • Grzegorz Żółtowski. Żył w latach ok. 1700-1750. Syn Macieja i Hersztopskiej. Kanonik płocki.
    • Walenty Michał Żółtowski. Urodzony ok. 1678, zmarł 1770. Syn Pawła i Anny z Pepłowskich. Wyświęcony 1701, proboszcz w Rawie Mazow., Szczepankowie (?), opat benedyktynów w Płocku w 1720.
    • Władysław Żółtowski. Urodzony 25.3.1682 lub 15.8.1683 w Wielkopolsce, zmarł 26.2.1780 w Krakowie. Syn Sebastiana. Jezuita, profesor, prowincjał polski 1732-1740.
    • NN Żółtowski. Wymieniamy jako opat czerwiński (kanoników laterańskich) w XVIII w. przez Niesieckiego. Nie potwierdzony w korespondencji z zakonem.
    • Jan Euzebiusz Żółtowski. Urodzony 27.6.1750 w Ramotowie, zmarł 4.8.1804 w Czerwińsku. Syn Stanisława i Kunegundy z Kobylińskich. Ks., Kanonik regularny w Czerwińska. Może to o nim myślał Niesiecki?
    • Sebastian Ignacy Żółtowki. Urodzony 17.1.1741 lub 2.2.1741 w Zajączkowie. Syn Bogusława i Ludwiki z Chłapowskich. Jezuita, wstąpił 1756 w Krakowie, 1771-1773 prefekt szkół w Bydgoszczy.
    • Sebastian Żółtowski. Urodzony 20.1.1741. Syn Bogusława. Dominikanin konw. Poznańskiego, występuje w 1786-1788. Pewnie to wymieniony poprzednio, po zmianie zakonu, może w związku z kasatą zakonu jezuitów 1773?
    • Antoni Józef Żółtowski. Urodzony 7.1.1785 na Rusi. Jezuita, wstąpił 1802, studiował w Potocku, prof. w Orszy, Krasławiu. Rektor szkół w Hrubieszowie, nast. rektor Seminarium Głównego w Warszawie 1825-1827. Może był kapelanem w 1830?
    • Leonard Żółtowski. Urodzony 1799, zmarł 26.4.1866 w Lutomiersku. Franciszkanin ref., wstąpił 1817, wyświęcony 1824, działał w Choczu, Lutomiersku i Koninie. Prześladowany politycznie 1864.
    • Felicjan Żółtowski. Urodzony 3.6.1665 w Żabikach par. Mochowo, zmarł 1.10.1713 w Ostrogu. Syn Pawła i Jadwigi z Sułkowskich. Jezuita, misjonarz w Mołdawii, rektor w Ostrogu 1712-1713. Brat Jan był także kapłanem – patrz niżej.
    • Jan Żółtowski. Urodzony 16.6.1660 w Żabikach. Syn Pawła i Jadwigi z Sułkowskich. Ks., kanonik regularny, wyświęcony 1684, przeor w Trzemesznie 1715. Brat Felicjana jw.
    • Symeon Żółtowski. Zmarł po 1779. Kapłan unicki, kanonik katedralny lwowski, działał w otoczeniu metropolity unickiego Ludwika Leona Szeptyckiego.
    • Arnulf Żółtowski. Ks., benedyktyn przeor w Pułtusku 1829.
    • Michał Kaczorowski. Zmarł 1804. Kapłan unicki, paroch w Dawidowie (Węgry), małżonka – Tacyanna z Żółtowskich.
    • Celestyn Żółtowski. Syn Euzebiusza i N z Lewandowskich. Kleryk dominikanin w 1854 w Warszawie.
    • Michał Dominik Żółtowski. Urodzony 4.8.1835 w Ulanie (gub. siedlecka), zginął 16.4.1863 r. pod Józefowem Biłgorajskim w potyczce oddziału powstańczego Lelewela z Moskalami. Na tamtejszym cmentarzu grób z inskrypcją. Syn Grzegorza Józefa i Kazimiery z Karwowskich. Kapłan diecezji podlaskiej, wyśw. 1858, wikariusz w parafiach: Kock, Zbuczyn. Kapelan w oddziale Lelewela (Borelowskiego).
    • Jan Nepomucen Żółtowski. Urodzony 15.1.1861 w Płocku, zmarł 30.7.1739 w Lubartowie. Syn Antoniego (1823-1896) i Marianny z Karpińskich. Ks. diecezji płockiej i lubelskiej, seminarium w Petersburgu 1882-1886, wyświęcony 1887, wikariusz w par. Brok, Gąsewo, Długosiodło 1887-1893, 3 lata misji w USA, 1908 – w diec. lubelskiej. 1924 – emeryt. Brat Stefan – poniżej.
    • Stefan Feliks Żółtowski. Urodzony 28.8.1870 w Płocku. Zmarł 9.11.1941 w Lublinie. Syn Antoniego i Marianny z Karpińskich. Ks. diecezji lubelskiej, seminarium w Lublinie 1890-1893, wyświęcony 1893, past. wikariusz i administrator parafii w diec. lubelskiej, min par. Uchanie. 1910 – represjonowany przez władze carskie za propagandę katolicyzmu i polskości. 1918-1928 proboszcz w Zemborzycach. Grób w Lublinie, na cm. przy ul. Lipowej, 9-12-5. Brat wyżej wymienionego ks. Jana.
    • Ewa Żółtowska. Ur. 6.3.1856 w Ujeździe pow. Kościan, zmarła 15.2.1938 w Poznaniu. Córka Adama i Celiny z Czarneckich. Oblatka serca Jezusa w Poznaniu. Wstąpiła 1897, protektorka i przełożona domu poznańskiego. Pochowana w Ptaszkowie.
    • Kazimierz Feliks Żółtowski. Urodzony 21.12.1896 Lizygózd gm. Oporów k. Kutna, zmarł 1917. Syn Dominika Kajetana i Małgorzaty z Kozłowskich. Ks. diec. warszawskiej, wyśw. 1894, 1894 – wikariusz w par. św. Antoniego w Warszawie. 1917 – proboszcz par. Glinianka. Grób na Cm. Powązkowskim w Warszawie, 47-3-10.
    • Adolf Żółtowski. Urodzony 19.8.1872, zmarł 28.10.1934 w Monasterzyskach. Syn Teodora i Franciszki z Niemujewskich. Ks., redemptorysta, wyśw. 1896, śluby zakonne 1902, proboszcz w Nekli 1907, 1907-1927 rektor w Maksymówce k. Stryja, 1927 – mistrz nowicjatu w Monasterzyskach. Autor prac kanonicznych, radca prawny zakonu.
    • Szymon Żółtowski. Urodził się 18.7.1886 w Libawie na Łotwie, zmarł 20.2.1970 w Gdańsku. Syn Jana, mechanika w stoczniach Libawy i Petersburga, i Petroneli z Nowickich. Ks. diec. mochylewskiej, kapelan Wojska Polskiego II RP. W 1904 ukończył gimn. Św. Katarzyny w Petersburgu. 1904-1909 tamtejsze seminarium. Wyśw. 1904, pracował w parafiach w Nieświeżu, Orle, Moskwie, Tule, w środowiskach polskich. 1920 więziony jako zakładnik w Tule. 1921 powrócił do Polski, 1923-1939 był kapelanem wojskowym w Zegrzu. 1940-1944 pracował w kościele św. Anny w Warszawie, brał udział w Powstaniu Warszawkim. Po wojnie proboszcz par. NMP w Gdańsku. Wielokrotnie odznaczany, ppłk WP.
    • Tomasz Adam Żółtowski. Urodził się 29.12.1876 w Bądzyniu (dawn. pow. sierpecki), zmarł 3.10.1920 w Warszawie. Syn Jana Władysława i Franciszki z Koskowskich. Ks. diecezji płockiej, ukończył seminarium w Płocku 1894-1898, 1899 semin. petersburskie, 1901 wyświęcony, 1902 – proboszcz parafii Zagroba w diec. płockiej.
    • Gabriela Monika Żółtowska. Urodzona 8.11,1802 w Jarogniewicach, zmarła 1980 w Grenoble (Francja). Córka Adama i Marii z Kwileckich. Urszulanka szara. wst. 1924 w Sieradzu, od 1931 w Grenoble.
    • Alojzy Żółtowski. Ks. kapelan WP w II RP.
    • Andrzej Żółtowski. Urodził się 10.1.1915. Brat w zakonie jezuitów. Wstąpił 1937 w Kaliszu, przebywał w Pińsku, dymisjonowany 1939 w Krakowie.
    • Jan Żółtowski. Urodzony w Raciążu 10.2.1967. Ks. diecezji płockiej. Wyśw. 1992, Wikariusz w par. Unieck (1992), Krzynowłoga (1994), Radzanów n. Wkrą (1996), Lutocin (1997).
  • Jak przed rokiem…


    Marek Żółtowski

    W dłoni znów biały opłatek jak przed rokiem i jak niegdyś Najważniejsza cisza pojednania łzy przebaczenia uśmiech przeprosin A nad tym wszystkim Maleńka Miłość znów i na zawsze pośród nas

    1996

  • Moje wspomnienia z czasów okupacji


    Irena z Żółtowskich Byszewska

    Zaczęły się w Szymanowie u SS Niepokalanek. W sierpniu 1939 r. moja mama odwiozła moją siostrę Anusię i mnie do Szymanowa. Tutaj przeżyłyśmy pierwsze bombardowanie: cała młodzież i siostry wyszły przed klasztor, gdy usłyszałyśmy warkot samolotów. Jedna z sióstr zawołała: „Matko Boska Jazłowiecka ratuj klasztor”. W tym momencie trzy bomby skierowane na klasztor wybuchły kilkadziesiąt metrów dalej. Sami Niemcy, którzy potem kwaterowali w klasztorze, nie mogli zrozumieć, dlaczego tak się stało. Naturalnie przerażenie było okropne. Długi czas potem nie mogłam spokojnie słuchać warkotu samolotów. Koło jednej z sióstr upadł szrapnel i nie wybuchł. Cudem ocalała.

    W refektarzu siostry urządziły prowizoryczną kaplicę. Przyjmowałam tam Komunię Świętą obok Niemca, który jechał bombardować Warszawę. Miał medalik ukryty pod kołnierzykiem. Mocno też przeżyłam opatrywanie małego chłopca, który był obsypany szkłem po wybuchu bomby. Poza tym, co chwilę, przyjeżdżali lub przychodzili uciekinierzy przed Niemcami. Polskie oddziały przychodziły prosić o pomoc – jedzenie i lekarstwa. Siostry pomagały jak mogły, mimo trudności z powodu obecności Niemców w klasztorze. Czas spędzony w Szymanowie był pełen nerwów i niepokoju. Nie tylko z powodu wojny, niszczenia Warszawy, ale także niepokoju o moich bliskich.

    Zupełnie nie wiedziałyśmy, czy żyją nasi Rodzice i brat Edmiś. Dopiero w drugim roku wojny przyszły papiery z Czerwonego Krzyża z zawiadomieniem o ekshumacji zbiorowego grobu koło Warszawy. Okazało się, że Edmiś zginął w 1939 roku w obronie Warszawy. Z Szymanowa zabrała nas ciocia Ronikierowa do babci do Warszawy.

    Przed Świętami Bożego Narodzenia przyjechała sekretarka wuja Hieronima Morstina (ciocia Nina Morstinowa była siostrą mego ojca) i zawiozła nas do Pławowic, gdzie byli nasi Rodzice. I tam razem spędziliśmy całą okupację.

    Mimo bardzo ciężkich warunków ciocia Nina pracowała społecznie. Dwa razy do roku odbywały się zbiórki na jedzenie dla więźniów. Od 1943 r. do Pławowic przyjeżdżały dzieci profesorów z Krakowa. Mieszkały w specjalnie przygotowanej ochronce. Były 3 turnusy po 6 tygodni, od 15 maja do października 1943 r. Dzieci od 3 do 7 lat przysyłano za pośrednictwem RGO. Ochronką zajmowała się pani Bronisława Łaszecka, naturalnie przy pomocy mieszkańców pałacu.

    Bardzo wzruszające były nabożeństwa majowe odprawiane w kapliczce w parku i codzienny, wieczorny pacierz w naszym pokoju. Wszyscy mieszkańcy pałacu byli obecni. Dużą nadzieją i pociechą był wiersz Wuja Przedświt nocy dzisiejszej. Przed wschodem słońca jest najciemniej, a potem zorza, potem brzask i świt.

    Cały dom był przepełniony. Oprócz wujostwa Ludwików była nasza Bunia Żółtowska, ciocia Rostworowska z pielęgniarką, siostrzenica wuja, panna Górska, moi Rodzice, nas dwie, administrator Formański z żoną, pani Sodarska wysiedlona z dwoma córkami, p. Żurakowski wysiedlony jeszcze przed tamtą wojną, Irena Warchałowska z córeczką, dwaj poeci: Artur Maria Swinarski i Marian Piechol. Poza tym od 1942 r. ukrywał się Arnold Szyfman pod pseudonimem Adam Sławiński. Oczywiście nikt nie wiedział, kto to jest.

    Wszyscy mieli swoje zajęcia, a głównym zajęciem było nauczanie w Akademii Pławowskiej, żeby przygotować do matury Annę Górską i mnie. Każdy uczył tego, co umiał. Podręczników nie było. Mieliśmy skrypt tajnego nauczania ze wskazówkami, co jest wymagane do matury. Poza tym ogromna biblioteka była nam niezwykle pomocna. Szyfman uczył literatury polskiej. Bardzo był skrupulatny i dokładny. Na lekcji pytał o drobne szczegóły, żeby nas nauczyć porządnego czytania, a nie samej treści. Kiedyś powiedziałam, że Hamlet szwendał się po zamku. Trudno opisać potworną awanturę. W ogóle lekcje z Szyfmanem odbywały się za parawanem w kancelarii. W każdej chwili byliśmy gotowi do ich przerwania. Na wypadek przybycia Niemców, którzy często załatwiali sprawy gospodarcze, miałyśmy przygotowane robótki czy jakieś gry. Książki i zeszyty musiały być schowane pod szafę lub pod łóżko.

    W Pławowicach panowała atmosfera intelektualna. Szyfman nie tylko uczył, ale naturalnie reżyserował przedstawienia. Przy braku chłopcówrole męskie grała przeważnie Anusia, moja siostra. Grałyśmy sceny z Fantazego, Wandę Norwida.

    Szczególną okazją były trzy rocznice: 30-lecia Teatru Polskiego, 30-lecie premiery Lilii wuja Ludwika i 50-lecie nowego budynku Teatru Krakowskiego.

    Inscenizacja fragmentów Balladyny odbyła się w parku. Było to z okazji imienin cioci Niny Morstinowej. Anusia reżyserowała sceny z Wesela, p. Radczynię grała 10-letnia Ela, a Kliminę 11-letnia Ala.

    Poza tym oczywiście pisanie wierszy też należało do stylu domowego. Nawet w toalecie: „Chwała takiemu poecie, co wiersze pisze w klozecie”, „Wszędzie nos wetka ta nasza Iretka”.

    Wszelkie wiadomości zdobywaliśmy z radia, które było ukryte w pracowni Wuja. Poza tym co chwila dochodziły nas jakieś straszne nowiny. Nie było tygodnia, żeby w okolicy nie zamordowano jakiegoś Żyda lub Żydówki ukrywających się w stajniach, oborach, na strychach.

    Zaledwie skończyła się kampania przeciw Żydom, rozpoczęto pacyfikację wsi. Zaczęło się w 1943 r. Na dwory spadła fala bandytyzmu. Napad bandycki nie ominął także Pławowic. Bandyci zabierali, co mogli, a Szyfmana pobili. W okolicy Kłaja zjawił się jakiś przystojny młodzieniec, który zdobył sobie zaufanie. Odbywał nawet nielegalne ćwiczenia wojskowe, a potem wydał wszystkich.

    Jednej z największych zbrodni dokonano w Zbydniowie po ślubie Wańkowiczówny z Mierzejewskim, gdzie Niemcy zamordowali parę młodą z rodzicami i wszystkimi gośćmi.

    Coraz częściej słyszy się o masowych egzekucjach publicznych, o stawianiu szubienic wzdłuż torów i szos oraz wieszaniu na nich przypadkowo zaaresztowanych ludzi w odpowiedzi na coraz częstsze, liczniejsze sabotaże i zabójstwa niemieckich strażników kolejowych.

    W październiku 1943 r. dotarły do nas wiadomości, że Niemiec, który przyczynił się do tragedii w Zbydniowie, został usunięty ze świata razem z żoną i dzieckiem, a rymarzowi z Brzeska, który uganiał się za Żydami i tropił ich kryjówki, spalono dom. Zabójstwa dokonywane na okupantach mają od wielu miesięcy charakter akcji stałej i systematycznej. Likwiduje się wyłącznie hitlerowców, wrogo usposobionych wobec polskiej ludności. W odwecie masowe rozstrzeliwania Polaków odbywają się nawet na ulicach.

    W Pławowicach żyje się w ciągłym strachu przed bandytami. Gdy zmrok zapada zaczyna się chowanie żywności, bielizny, zegarków itp. Wkładamy na siebie, co się da, żeby nie zostać bez odzieży.

    Święta Wielkanocne 1944 r. przeszły spokojnie. Wieczorem stukanie do drzwi. Stróż nocny przyprowadził trzech uzbrojonych ludzi. Przyszli prosić o kolację dla siedemnastu ludzi. Za chwilę przyszła p. Formańska i zaczęłyśmy przygotowywać kolację dla Jędrusiów. Otrzymawszy to, co chcieli, odeszli. Długo nikt nie mógł zasnąć. Rozmawialiśmy o pierwszym spotkaniu z zakonspirowanymi żołnierzami polskimi. W ciągu miesiąca mieliśmy kilkanaście grup Jędrusiów. Wszyscy nazywali ich Jędrusiami, mimo że byli to członkowie różnych organizacji podziemnych (AL, BCh, KB, AK).

    Pewnego razu kilkunastu ludzi „z lasu” przesiedziało noc w kancelarii. Rano przeprowadzono ich dyskretnie do oranżerii w ogrodzie, gdzie przesiedzieli cały dzień. Jednocześnie w innym budynku, w ochronce, schroniło się również kilku ludzi, którzy mieli stację radiową. W suszarni tytoniu siedziała już inna grupa Jędrusiów. Ryzyko było ogromne, ponieważ policja niemiecka kręciła się po okolicy.

    Atmosfera pierwszych dni lipca 1944 r. była pełna naprężenia, ciągłe nocne przemarsze oddziałów partyzanckich.

    Problem polsko-radziecki wysuwa się teraz na pierwszy plan, ponieważ Armia Czerwona przekroczyła granicę Polski i posuwa się na zachód.

    Ciocia Rózia Żółtowska z Głuchowa przyjechała z trójką dzieci.

    12 lipca – przyjechała do Bolina ekspedycja karna niemiecka, nie zastała jednak nikogo na wsi oprócz staruszków i dzieci. Z Bolina przyszło ostrzeżenie, żeby mężczyźni, a przede wszystkim gospodarz i administrator, wyjechali natychmiast, co też uczynili. Został tylko Szyfman, który spał na folwarku.

    27 lipca – oddział Jędrusiów umieszczono w ochronce. W domu już przeszło 60 osób!

    9 sierpnia – z Brzeska przybyły władze wytyczać przez pola, rowy strzeleckie. Żandarmeria zawiadomiła sołtysa, że wszyscy mają kopać te rowy.

    20 sierpnia – oficer do robót fortyfikacyjnych zarekwirował parter domu. Wszyscy z parteru przenoszą się na górę. Podział pracy między wszystkie panny, jedne pomagają w kuchni, drugie sprzątają.

    24 września – ślub na wsi, gdzie cały dwór zaproszony, a panny są druhnami. Wesele ogromne, a parę dni potem poprawiny.

    6 października – przyjechała pierwsza grupa wysiedleńców z Warszawy. Jechali w otwartych wagonach bez dachu, zmęczeni i przemoknięci. Okopy i bunkry na ukończeniu.

    28 listopada – przyjechał Leopold Staff z żoną. Zamieszkali w pracowni Wuja za kotarą.

    25 grudnia – Boże Narodzenie, 6. wojenne Święta. Cały dwór poszedł do ochronki dzielić się opłatkiem z wysiedlonymi warszawiakami.

    Przed samymi Świętami zdałyśmy w Krakowie, w mieszkaniu pp. Górskich, maturę.

    14 stycznia – niedziela, całą noc spędziliśmy bezsennie. Strzały artylerii coraz bliższe. Wśród Niemców zaczyna się popłoch. Nadeszły wieści z Proszowic, że front już nie istnieje. Ludność miejska i dwór zaczyna się pakować. Wieczorny komunikat, że wojska radzieckie są już o 20 km od Kielc, a 50 km od Krakowa.

    16 stycznia – niepokój rośnie. Ludzie z tobołkami kryją się do piwnic pałacowych. Większość mieszkańców dworu znosi wszystko do piwnic. Siedzimy przy lampach naftowych i przy świecach. W ciągu nocy przeszło przez pałac kilkudziesięciu żołnierzy w białych kombinezonach.

    18 stycznia – dzień gorący, armaty sowieckie walą z naszego parku. Raz po raz rozrywają się pociski, pękają szrapnele. W pałacu z okien wyleciały szyby.

    19 stycznia – w ciągu paru godzin nie ma już ani jednego konia, ani jednego siodła, ani jednej świni, ani jednej owcy. Wieczorem znowu bombardowania. Wszyscy uciekają do piwnic.

    Łąki między Pławowicami a Bolinem usiane gilzami, drutami, hełmami, granatami, odłamkami szrapneli, gdzieniegdzie leżą trupy żołnierzy i koni. Dwór Topola w gruzach, a w Śmiłowicach ocalała tylko połowa domu.

    24 stycznia 1945 – pożegnanie z Szyfmanem, potem raniutko z plecakami wyszli Wujostwo. W końcu dom opustoszał, zostali tylko pp. Staffowie.

    Z pełnym podziwem i uznaniem jestem dla moich Rodziców i naszego Ojca w szczególności. Umiał przystosować się do każdej sytuacji. Nigdy nie słyszałam narzekań, mimo że życie nie oszczędziło mu kłopotów i zmartwień.

    Ciężkie były chwile po wojnie. Nie wstydził się żadnej pracy. Przez długi czas pracował w recepcji Hotelu Monopol we Wrocławiu. Kiedyś w Wigilię Bożego Narodzenia odnosił meldunki i poślizgnął się. Bardzo uderzył się w kręgosłup. Siedział jeszcze całe pierwsze Święto w pracy, żeby nikomu Świąt nie psuć. Zawsze wyrozumiały dla wszystkich był moim nie tylko ojcem, ale i przyjacielem. Mogłam porozmawiać z nim na różne tematy i wiedziałam, że zawsze mi dobrze doradzi i zachowa pełną dyskrecję. Ostatnie 20 lat byt samotnym wdowcem. Zawsze chciał być samodzielny i niezależny i wrócić do Kadzewa, co było jego marzeniem i dawało mu wiele sił.

    W wieku 100 lat koniecznie chciał dosiąść konia. Ma zrobiony 20-minutowy film jazdy konnej w krytej ujeżdżalni we Wrocławiu.

    Mój ojciec skończył życie w wieku 104 lat. Teraz spełnią się jego marzenia. Za dwa miesiące Kadzewo wraca do rodziny, przejmuje je mój najmłodszy syn Stanisław Byszewski. Będę mieszkała z wnukami w Kadzewie. Chciałabym zakończyć moje wspomnienia o ojcu wierszem Słonimskiego pt. Wszystko:

    Czy w Tuluzie, czy w Ankarze, czy w Lizbonie, czy w Szkocji wilgotnej fala niesie, czas płynie coraz dalej od drogi powrotnej … To niewiele, a przecie to wszystko.

  • Pamiętnik wojenny 1939-1945

    Roman Żółtowski

    Po nieszczęsnej i upokarzającej kampanii wrześniowej w 1939 r. jako podoficer w stopniu plutonowego walczącego w pierwszej linii 32. pp w obronie Modlina uciekłem z transportu jeńców wojennych, obrońców Modlina jadącego do Prus, w Mławie. Wieziono nas w towarowych, zabitych deskami i odrutowanych wagonach bez wody z konserwą i kawałkiem chleba w ręku. W Mławie pociąg stanął na stacji; w kilka minut z obu stron zgromadził się tłum Polaków różnej płci z wiadrami wody, konewkami i różnoraką żywnością, a nawet wódką. Wokół płacz i lament. Konwojenci byli bezsilni, mimo groźnej postawy, krzyku i broni. W czasie jazdy z Poniechówka obluźniliśmy deski i druty, ponieważ kilkunastu z nas postanowiło uciec z transportu w nocy, skacząc z jadącego pociągu. Mam tu na myśli wagon, w którym jechałem. Na pewno w innych wagonach było podobnie, ale nie wszyscy byli do tego zdolni; szczególnie ludzie starsi, powołani z rezerwy, wyczerpani fizycznie, a nawet pełni rezygnacji.

    Nam chyba wszystkim udało się w harmidrze, krzyku i załatwianiu „propozycji handlowych” (nikt pieniędzy nie brał) – właśnie wtedy uciec.

    Tu na tym miejscu gorąco chcę podziękować młodemu małżeństwu, które się mną zaopiekowało: przenocowało, nakarmiło, zaopatrzyło w kilkadziesiąt złotych na drogę do domu.

    Do domu, o którym myślałem, że go już nigdy nie zobaczę, domu – to moja żona, ojciec i matka.

    Nie liczyłem kilometrów z Mławy do Bodzanowa, ale w dwa dni na piechotę byłem, unikając Niemców, już na miejscu, gorąco witany, o którym nie wiadomo, czy żyje i gdzie się podziewa. Zameldowałem się władzy miejscowej jako zwolniony z niewoli w Modlinie.

    Choć interes szedł kiepsko z braku przydziału mąki i cukru, prowadziłem wspólnie z ojcem naszą małą piekarnię, opalaną drzewem do 1942 r. Byłem potrzebny, choć czasowo, Niemcom i jakoś w tym czasie nie było amatorów z miejscowych folksdojczów na zły interes.

    Mieliśmy jako taką egzystencję i możliwość przetrwania. Mieliśmy niezachwianą pewność, że Niemcy ostatecznie wojnę przegrają i Polska będzie wolna i trzeba coś robić, aby takie przekonanie mieli inni. Mimo nakazu Niemców w końcu października 1939 r., aby pod karą śmierci zdać wszystkie posiadane aparaty radiowe, myśmy swojego czterolampowego telefunkena nie zdali, ukrywając go w składzie na drewno.

    Już w 1940 r. w porozumieniu z kilkoma wtajemniczonymi osobami wyjąłem aparat z ukrycia i przeniosłem w biały dzień w worku na plecach do Jakuba Woźniaka prowadzącego sklep żelazny vis a vis naszego domu i tu zaczęliśmy pierwsze nasłuchy. Niedługo to trwało, ponieważ Woźniak bał się trzymać aparat u siebie i prosił, aby go przenieść w inne miejsce.

    I jak poprzednio w worku przeniosłem radio do miejscowego kominiarza Czesława Barcholca mieszkającego na peryferiach naszej osady.

    Słuchane komunikaty radia z Moskwy i Londynu dla pokrzepienia serc, jak pisał kiedyś Sienkiewicz, w formie ustnej i pisemnej, w miarę możliwości rozpowszechnialiśmy w najbliższej okolicy i wśród miejscowych ludzi.

    Był to okres największych zwycięstw militarnych Niemców, okres ich upojenia sukcesami. III Rzesza pod wodzą „genialnego Hitlera” miała być wieczna, a oni panami świata. My roboczym bydłem, które zlikwiduje się w odpowiednim czasie.

    W większości zakłady rzemieślnicze, młyny, masarnie i sklepy obsadzano miejscowymi folksdojczami. Obiecując im złote góry, ubrano w żółte mundury z hakenkrojcami, dano władzę. Mieli nas pilnować i donosić, komu trzeba. Byli bardzo dumni ze swojej roli, często „zapominali” o polskiej mowie, zabierali lepsze mieszkana i rzeczy wywłaszczonych Polaków, kombinowali na kartkach żywnościowych, okradali Żydów, deprawowali zatrudnione u nich polskie dziewczęta.

    Ten sielski czas zabaw i uciech skończył się z chwilą kiedy im powiedziano, że jako pełnoprawni Niemcy, dla których wódz stworzył tak piękne życie i wspaniałe perspektywy na przyszłość, muszą mu jednak w realizacji planów pomóc dla dobra ich samych. Zaczęto tych „przyszłych panów świata” braćdo wojska; przychodziły zawiadomienia o „bohaterskiej śmierci” najbliższych osób czy znajomych, a oni ucichli i zmaleli, nie byli już tak pewni siebie i butni. Perspektywa bohaterskiej śmierci nie bardzo im odpowiadała, czuli, że nie jest tak, jak myśleli. Przecież nie po to oswobodzono ich od tych „przeklętych Polaków”, aby teraz ginęli na różnych frontach; właśnie teraz, kiedy im dobrze. Do czasu mojego aresztowania powodziło się im jednak znakomicie.

    Do dziś nie wiem, kto nas wsypał. Jednak doszło do nas, że żandarmi szukają pracującego radia na terenie Bodzanowa i są na naszym tropie. Jeśli znajdą aparat, będziemy niewątpliwie aresztowani i straceni. Radio zostało zakopane na podwórku Barcholca, miejsce zamaskowane.

    Kiedy wróciłem z obozu w 1945 r. dowiedziałem się, że szukano i kopano, ale dzięki Bogu nie trafili. Oglądałem radio – było zupełnie zbutwiałe i przerdzewiałe. a przecież w swoim czasie było tak pożyteczne i w razie wykrycia groziła nam szubienica. Dnia 13 sierpnia 1942 r. w nocy zostałem aresztowany przez gestapo wraz z moim ojcem Adamem Żółtowskim, kowalem K. Woźniakiem, listonoszem Jakubem Czyżem, adwokatem Leokadią Skalmowską, której mąż, lekarz weterynarii, zdążył zbiec. Na miejscowym posterunku, żandarmerii znaleźliśmy się razem. Klęczeliśmy z twarzami odwróconymi do ściany i z podniesionymi do góry rękami, lecz długo nie dało się utrzymać tej pozycji, na co już potem nie zwracano uwagi. Ja w czasie aresztowania tęgo oberwałem, ale na posterunku, choć dostaliśmy też zdrowo, nie bito zbyt mocno. Szkoda było pani Skalmowskiej, którą młody byk gestapowski bił po twarzy krzycząc: „polnische Huren” – polska kurwa.

    W moim domu została bardzo chora żona, po drugim dziecku – Andrzejku, który urodził się 4 sierpnia 1942 r., więc niecałe 2 tygodnie przed aresztowaniem. Chłopak był zdrowy, ale matka dostała skrzepu w nodze i kilka miesięcy leżała w łóżku bez ruchu. Dzięki pomocy teściowej, braci żony i sióstr oraz opiece miejscowej akuszerki p. Urbańskiej, jakoś doszła do siebie.

    Tej nocy była śmiertelnie przerażona. Ile ją to wtedy kosztowało! …Do dziś ma uraz i staje się pełna strachau, gdy widzi ludzi w mundurach. Ile nerwów zużytych! Zawsze, kiedy na ten temat mowa, moja żona płacze.

    W tym czasie wykryto w Bodzanowie organizację o charakterze wojskowym. Znaleziono karabiny ukryte w stodole. Byli to młodzi chłopcy w wieku przedpoborowym. Zostali straceni przez powieszenie. Byli to odważni i dzielni ludzie, chcieli walczyć. Zdradzeni prawdopodobnie zostali przez swego przywódcę podchorążego wojsk polskich Franciszka Rokickiego, który zginął również.

    O tym dowiedzieliśmy się w więzieniu w Płocku. Podobno nie wytrzymał gestapowskich tortur, ponadto stracony został wydany przez niego mieszkaniec wsi Przymuszewo Antoni Rakowski, człowiek w średnim wieku, który na zlecenie Rokickiego przechowywał u siebie broń. Otoczony gestapowcami Rokicki wskazał miejsce ukrycia na terenie gospodarstwa Rakowskiego broni pochodzącej z czasów wojny 1939 r. Smutne i straszne były to czasy.

    Mnie, ojca, kowala, listonosza i p. Skalmowską przewieziono do więzienia w Płocku, tam nas rozdzielono zamykając w oddzielnych celach. Zaczęły się badania, na które doprowadzano nas z więzienia do budynku gestapo. Były tam drzwi wejściowe żelazne, otwierane i zamykane automatycznie prądem.

    Jak mogliśmy chodzić – chodziliśmy, jak śledztwo było zbyt intensywne – odwożono nas. Sprawę naszą starano się połączyć z organizacją Rokickiego. Młode i wypasione byki znały swoją robotę, toteż zbytnich ceregieli nie było. Nie chcesz gadać, gdzie ukryta broń – lanie; nie powiesz, kto należał do organizacji – bicie i kopanie; gdzie ukryto radio, kto słuchał, komu rozpowszechniano wiadomości – ogólne katowanie batem z kulką, bicie po twarzy, kopanie butami w twarz, szczucie psem, zmuszanie do wpatrywania się w bardzo silną żarówkę elektryczną. Na wszystkie pytania odpowiedzi były negatywne, ponieważ przyznanie się do czegokolwiek równało się śmierci, a myśmy chcieli żyć. Z naszej grupy nikt się nie załamał. Leczono nas, czasem dano papierosa i znowu to samo. Jako pamiątkę z płockiego gestapo wyniosłem wybite zęby, osłabiony wzrok i ślady po psich zębach na ręku. Jedno było ważne: pytania były tak formułowane, że byliśmy pewni, że dokładnych danych o nas nie mają i to dodawało nam otuchy. Mówili, że oni „wszystko wiedzą, tylko chcą potwierdzenia”. Dało nam to życie, choć tymczasem.

    W końcu września czy na początku października 1942 r. Sondergericht Bezirk Ziechanau na sesji wyjazdowej w Płocku (Nadzwyczajny Doraźny Sąd z Ciechanowa) naszą grupę w osobach: Leokadia Skalmowska, Adam Żółtowski, Roman Żółtowski, Jakub Czyż, Kazimierz Woźniak i Janina (Alina) Janowska (?) skazano do końca wojny na pobyt w obozach koncentracyjnych, a po wojnie dopiero będą właściwie osądzeni za wrogą działalność przeciw III Rzeszy Niemieckiej i odpowiednio skazani.

    Nie byliśmy głodzeni – kawa, chleb z marmeladą, zupa bez mięsa, wieczorem herbata, chleb. Prycza na ścianie zamykana o 6. rano, otwierana o 20. do spania, mały stoliczek i stołek, okratowane małe okienka. W każdej celi pozostawiono w różnych formach tak pisanych, jak rysunkowych ostatnie być może życzenia byłych mieszkańców celi w postaci „J.B. 1940”, „Czesiek tu był 1941” i wiele innych, tylko trzeba było dobrze się wczytać. Ściany i mury więzienia mówią dużo tym, którzy słuchają i czują innych towarzyszy niedoli, tych poprzednich. Cela mimo grubych ścian oddzielających jedną od drugiej nie jest głucha, doskonale słyszy się szczególnie w nocy.

    Kroki nerwowo chodzącego więźnia, pukania do drzwi, otwieranie celi, czasem krzyki i szamotanie. Naprzeciwko były cele, z których właśnie w nocy zabierano więźniów. Dokąd? Podobno do Królewca pod topór. Za co? Czekali na wyroki z Berlina długo, czasem kilka miesięcy. Mówiono, że „topór” to gilotyna urządzona na wzór tej z Francuskiej Rewolucji. Wkłada się głowę i już. Przeklęte niech będą wynalazki, które niszczą życie ludzkie. Więzień ma bardzo wyostrzony słuch, wszystko słyszy: lekkie odchylenie judasza przez strażnika, ruchy na poziomie naszego piętra, kroki dozorców czasem chytrze ciche, otwieranie lub zamykanie celi, zapalania papierosów. To był jakiś dodatkowy zmysł i nerw nam dany… Odróżniałem nawet kroki strażnika dobrego od złego Byli naprawdę w tych czasach źli i dobrzy strażnicy.

    Przeważnie przez pierwsze 3 dni nic się nie je, za to chciało mi się bardzo palić… Choć raz zaciągnąć się. Strażnicy doskonale o tym wiedzieli i jak trafiło się na „dobrego”, to dostawało się „cygareta” zapalonego, rzucali też w czasie spacerów „kipy”. Niektórzy, starsi już ludzie, pochodzący z Mazur rzucali czasem – oglądając się – polskie słowo i dobre spojrzenie, dawali cygaretkę, zapałkę i draskę, uprzedzając, że trzeba uważać, bo w nocy może mieć służbę jakiś „siurek”. Zapałkę łupało się na pół, kawałkiem szkła znalezionym we framudze okna lub pryczy. Był to skarb, bo skąd wziąć tyle zapałek?

    I tu widziało się rękę poprzednika myślącego o tym, którypo nim tu będzie, może domyśli się i znajdzie. Zostawiłem tu kawałek szkła, draskę i całą zapałkę, może posłuży mojemu następcy? Dziś nie palę, ale wtedy nikotyna uspokajała nasze nerwy, ułatwiała myślenie. Więzienie płockie było jednym z lepszych, jakie poznałem w swojej wędrówce do obozu śmierci Mauthausen, gdzie wyrokiem zbrodniarzy miałem zostać popiołem użyźniającym pola. Nie pamiętam numeru celi, wiem, że było to pierwsze piętro, żelazne schody i na lewo.

    Pewnego dnia rano wywołano mnie, kazano zabrać rzeczy – jakie? Na podwórzu: ojciec, Czyż, Woźniak i Janowska, a obok mała ciężarówka z plandeką, dwóch żandarmów z karabinami i bronią krótką u boku.

    Dostaliśmy chleb, kiełbasę, margarynę i w drogę – dokąd? Nie było Skalmowskiej. Jak się po wojnie dowiedziałem od niej samej, z Płocka wraz z innymi kobietami odstawiono ją bezpośrednio do Rawensbruck, obozu wybitnie kobiecego.

    Zdawało mi się, że Janowska jest w ciąży, a może się myliłem, płakała. W Działdowie zginęła nam z oczu; jakaś Niemka w mundurze zabrała ją. Podobno żyje, ale kontaktów z nią nie miałem.

    Ciąg dalszy w następnym numerze.

    Pamiętnik, którego fragmenty przedrukowaliśmy przesyła Krystyna Żółtowska ze Szczęsnego k. Olsztyna. Autorem tego bardzo ciekawego utworu jest teść Krystyny. Przybliżymy jego postać w najbliższych numerach kwartalnika. Dziękujemy Kici, ponieważ włożyła wiele wysiłku, aby go nam udostępnić.

    B.W.

  • Regulamin przyjęcia do Związku Rodu Żółtowskich

    1. Do Związku Rodu Zółtowskich może być przyjęta osoba nosząca nazwisko Żółtowski, Żółtowska bądź panieńskie rodowe Żółtowska.
      Do Związku nie może należeć żona zachowująca nazwisko Żółtowska, po rozwiedzionym mężu.
    2. Do Związku przyjmowane są osoby pełnoletnie, po ukończeniu osiemnastego roku życia.
      Wnioskodawca winien się wylegitymować metryką urodzenia i dowodem osobistym.
    3. Osoby wstępujące do Związku są zobowiązane do udowodnienia swojego rodowego pochodzenia przez podanie szczegółowych danych o swej rodzinie najbliższej i wstępnej dotyczącej co najmniej dwóch pokoleń.
    4. Osoby wstępujące do Związku winny uzyskać rekomendację co najmniej dwóch członków Związku (tzw. osoby wprowadzające).
      W przypadkach wyjątkowych, po dokładnym zbadaniu i uzasadnieniu, Zarząd może odstąpić od rekomendacji dwóch członków Związku.
      Rekomendacja jednego członka Związku jest niezbędna.
    5. Dzieci członków Związku noszące nazwisko rodowe Żółtowski, Żółtowska są zwolnione z obowiązku rekomendacji.
    6. Osoba mająca chęć wstąpienia do Związku wypełnia ankietę i własnoręcznie pisze swój życiorys, udzielając odpowiedzi na pytania zawarte w pkt. 3.
    7. Wstępujący do Związku przyjmuje na siebie prawa i obowiązki, wynikające ze Statutu Związku Rodu Żółtowskich.

    za Zarząd
    Andrzej Ludwik Żółtowski
    Rafał Żółtowski

    Warszawa-Laski, 19 XI 1997 r.

  • Relacja z VI Zjazdu Rodu Żółtowskich


    Lidka z Sulechowa oraz B. W.

    Ciechocinek 29 maja -1 czerwca 1997 r.

    „Gdy Ogończyk Cię zaprasza Nie odmawiaj! Tak nie trzeba! To Rodzina Cię zwołuje a nie sąsiad, nie kolega”

    Rafał z Korycina

    Na jesiennym posiedzeniu Zarządu podjęto uchwałę o kolejnym zjeździe, padały różne propozycje co do miejsca. Zobowiązani przez Zarząd Jarosław ze Skierniewic i Rafał z Korycina wyruszyli na poszukiwanie miejsca, które odpowiadałoby różnym gustom Żółtowskich. Po wielu propozycjach ponowniepadło na Kujawy (ciągnie wilki do lasu). Tym razem Ciechocinek – wybór był trafny. Ośrodek Wypoczynkowy Amazonka. W lutym po rozmowach z dyrekcją – rezerwacja na maj. Amazonka, dom wypoczynkowy położony między Parkiem Zdrojowym a Wisłą. Własny klub jeździecki, duży hotel, domki typu „Brda”. Na spotkanie przybyło 80 osób, rozpiętość wiekowa 3-88 lat. Młodzi wybrali domki, a starsi część hotelową.

    W dniu 28 maja w godzinach popołudniowych zaczęli przyjeżdżać pierwsi goście. Jako pierwsza zameldowała się niezawodna „Syrenka bydgoska”, czyli Janina i Stefan, nasi seniorzy, którzy przyjeżdżają od pierwszego zjazdu w Zajączkowie (1993 r.), są pełni radości, ciepła, pogodni. W tym roku zabrali ze sobą wnuczkę Olę; chcą, by poznała tak liczną rodzinę. Następnie przybyła pisząca te słowa Lila – Lidka z Sulechowa. Zajęłam domek, a tu dojechała Łódź – Wacławowie z synem Januszem, który mieszka i pracuje na uczelni w Szczecinie; zabrali wujka Karola z Warszawy-Wawra. Zameldował się Korycin, Skierniewice, Szczecin, Poznań, Warszawa. W końcu straciłam orientację; pogubiłam się wśród tylu radości, przywitań, okrzyków, uścisków, zamieszania. Patrząc przez te lata od września 1993 (Zajączków) poprzez Soczewkę, Ruciane, Lucień (nie byłam tam osobiście, opiekowałam się mamą) po Ciechocinek, jak te nasze Żółtowskie dzieci i młodzież urośli, jacy są kochani i dobrzy; wybaczą mi, że nie zdołałam zapamiętać ich imion. Jakie wydają mi się podobne do siebie, przecież to rodzina, same Ole, Anie, Monika (jedna), Magdy, Maćkowie, Michałowie, Marcinowie, Włodek, Adaś. Powstały trwałe przyjaźnie, a i my się znamy, lubimy, rozumiemy wzajemnie, powstają mocne więzi.

    W środę po kolacji, w domku Stefanii i Rafała odbyło się zebranie przy kawie i lampce powitalnego alkoholu. Zarząd omówił program pobytu w Ciechocinku. Natalia, Barbara i Stefania zajęły się wypisywaniem i wręczaniem identyfikatorów z napisem „VI Zjazd Rodu Żółtowskich – Ciechocinek 29.06.97 r. – 1.07.97 r.”, z miejscem na wpisanie imienia i miejscowości. Jarek rozprowadzał nowe breloczki zjazdowe oraz breloczki z poprzednich zjazdów. U Rafała można było nabyć książki oraz kasety video za zjazdów. Spotkanie środowe u Stefanii przeciągnęło się do godzin nocnych.

    Czwartkowe rano obudziło nas słońcem, parking ośrodka zapełnił się samochodami o różnych rejestracjach – to dojechali Żółtowscy z odległych stron wieczorem lub nocą. Po śniadaniu w grupach udaliśmy się do kościoła na Mszę Świętą, a potem uczestniczyliśmy w procesji Bożego Ciała. Po obiedzie kawa, rozmowy w gronie rodzin. Po godz. 16. zebraliśmy się w sali konferencyjnej na zebraniu. Obrady otworzył Prezes Zarządu Andrzej Ludwik z Warszawy; przywitał nas ciepłymi i radosnymi słowami. Odczytano sprawozdanie z działalności oraz relację o pracy Zarządu. Maciek, syn Ani i Marka z Poznania zaśpiewał hymn Ród Żółtowskich ze słowami Marka z Poznania; sprawozdanie finansowe przedstawił Jarek ze Skierniewic, o pracy z młodzieżą mówił Piotr z Płocka, problemy „Kwartalnika” omawiała Bożena z Warszawy i Iwona z Warszawy. Potem wolne wnioski, sprawy bieżące, dyskusja. Padło pytanie: „po co przyjeżdżamy na Zjazdy?” i każdy odpowiadał kolejno; udzielano różnych odpowiedzi. Nastąpiła prezentacja nowo przybyłych Zółtowskich przed kamerą Rafała. Marek z Poznania, „dokumentalista”, przywiózł pokaźny zbiór zdjęć ze wszystkich zjazdów, oglądaliśmy je z radością; zaczęły się wspomnienia, ustalano kto przyjechał, kogo brak i co się z nimi dzieje.

    Marek z Poznania pisze wiersze i przez lata ukrywał się z tym przed tak licznym zgromadzeniem. Postanowiono, że w sobotnie popołudnie nastąpi wieczór poezji Markowych wierszy, a także wspomnień córek Stanisława Żółtowskiego z Kadzewa.

    Młodzi Żółtowscy jak zwykle tłumnie oblegali Michała z Lasek, od którego bije tyle ciepła, radości i dobroci. Michał opowiada ciekawie nie tylko dla młodych. Wszyscy słuchamy go przy każdej okazji z wielką przyjemnością.

    Młodymi zajęli się dalej Iwona z Warszawy i Janusz ze Szczecina. Zorganizowali wystawę przywiezionych kolekcji i prac, za które zostały wręczone dyplomy dla każdego ze znakiem rodowym „Ogończyk”. Młodzi tłumnie oblegali bilard. Zabawy we własnym gronie, jazdy, pokazy na łyżworolkach były bardzo popularne. Zbierano się też przy kawie na wspominki, przypominając zabawne historie związane z pobytem na zjazdach oraz dowcipy powiązane z naszym nazwiskiem. Bogusia z Białej Starej jak zawsze wiedzie prym; tym razem przywiozła śpiewnik zjazdowy, śpiewała różne piosenki wspomagana przez resztę rodziny.

    Piątkowy dzień przywitał nas szaro-buro. Po śniadaniu większość z nas udała się na wycieczkę autokarową do Torunia, który przywitał nas kropelkami deszczu. Na parkingu oczekiwała na nas Bożena z Żółtowskich z synami Maćkiem i Adamem Drożdżałami. Pełniła, jak przystało na toruniankę, funkcję gospodyni i przewodnika po mieście, grodzie Kopernika. Ciekawie opowiadała legendy, humorystycznie o niektórych zabytkach. „Krzywa wieża – dlaczego?”, „fontanna z żabami” oraz „małpia wyspa”. A na serio interesująco przedstawiała historię związaną z miastem. Zwiedziliśmy Stare Miasto, Muzeum Kopernika, katedrę, obejrzeliśmy pomnik Kopernika i odbyliśmy seans w planetarium.

    Odwiedziliśmy sklep firmowy z piernikami. Wstąpiliśmy na kawę, nastąpiła degustacja różnego rodzaju kawy w uroczej kawiarence o egzotycznej nazwie Żegnaj Afryko; dzieciaki oczywiście odwiedziły McDonalda. Filmował Rafał. Na zakończenie pobytu w Toruniu Mieczysław wręczył piękny bukiet czerwonych róż Bożenie, dziękując za miły pobyt w mieście.

    Bożena miała łzy wzruszenia w oczach. Adaś ze Szczęsnego wręczył Bożenie bukiecik konwalii. Adam, syn Bożeny oraz Romek z Korycina zbierali dla kolekcjonerów Żółtowskich podstawki do piwa. Z uśmiechem wracaliśmy na spóźniony obiad, połączony z kolacją, do Amazonki.

    Wszyscy prawie codziennie wędrowali do stajni klubu jeździeckiego, aby jedni powspominać swoją młodość, inni, aby pojeździć konno, jeszcze inni, aby poznać konia. Dla pociech radością i atrakcją były kuce, karmienie cukrem i zabawa z nimi.

    Wielu Żółtowskich dojeżdżało w trakcie Zjazdu, choć na jeden dzień, aby zobaczyć się i spotkać, tak jak Mirela i Mariusz ze Sztumu czy Bożena z Marianem i dziećmi oraz Ciocia Kazia (82 lata) z Torunia, albo Urszula, Helena i Józek też z Torunia. Dojeżdżał też do nas Tadeusz – bioenergoterapeuta, który ustawiał nam kręgosłupy i pomagał przy innych schorzeniach. Przyjechał Tomek, syn Wacława z Kielc, którego poznałam w Zajączkowie jako ucznia liceum, a obecnie jest już studentem. Dojechały też Police.

    Elżbieta i Wacław z Łodzi przywieźli w roboczym wydaniu 4 egzemplarze „Monografii Rodu Żółtowskich”. Rozpoczęta ciężka praca ich syna śp. Michała zaowocowała książką, którą opracowali po jego śmierci rodzice i brat. Oglądaliśmy, nanosiliśmy poprawki, uzupełnialiśmy. Obiecali, że do końca roku dzieło będzie gotowe. Krystyna – „Kicia” ze Szczęsnego, która wnosi tyle radości i ciepła, przywiozła albumy starych zdjęć rodzinnych. Jej syn Adam przedstawił pokaźną kolekcję podstawek do piwa. Wieczór minął na miłych pogawędkach w domku Basi, Natalii i Jarka.

    Bardzo ciekawe spotkanie odbyło się u nas, tj. w domku Michała, Bożeny, Iwony i moim. Przyszła Kicia i pokazując stare fotografie opowiadała o rodzinie. Michał, który nie tylko wspaniale opowiada, ale też wspaniale słucha, sprowokował Kicię do szczegółowszych opowieści, włączyła się też Iwona. Potem opowiadała Bożena. Przybył Janusz, Andrzej Ludwik – rozmowy, rozmowy, ciche, prawdziwe. Rozchodziliśmy się wzruszeni.

    W nocy przeżyłyśmy z Bożeną nieprzyjemny incydent związany z końmi w stajni. Rano wyjaśniło się, że koń wyszedł z boksu i stąd wiele zamieszania, a także okrucieństwa człowieka.

    Sobota, kolejny dzień naszego pobytu. Chmury na niebie, ale to nam nie przeszkadzało, humory dopisały, wesoły nastrój. Po śniadaniu udajemy się do kościoła parafialnego na Mszę Świętą.

    Przed kościołem licznie zabrali się Żółtowscy, przyjechała trzypokoleniowa rodzina z Kutna. Msza św., połączona z homilią o ważności rodziny, odprawiona była w intencji zdrowia i pomyślności, o szczęśliwy powrót do domów oraz o spokój duszy Śp. Żółtowskich. Do Mszy św. służyli bracia: Marcin i Maciek, synowie Ani i Marka z Poznania. Całość oczywiście filmował Rafał. Tradycyjnie już zrobiono zdjęcia.

    Po powrocie do ośrodka pogawędki, spotkania, obiad. Wyjrzało słońce jak uśmiech na twarzy, rozpoczęliśmy wycieczkę bryczkami po mieście; przewodnik pokazał nam uzdrowisko, tężnie, park, miasto oraz opowiedział historię miasta. Po wrażeniach wycieczkowych zebraliśmy się na wieczór poezji Marka z Poznania. Recytował sam autor oraz Bożena z Warszawy i Iwona z Warszawy; na zakończenie wiersz Marka zaprezentowała aktorka Teatru Dramatycznego Irena z Żółtowskich Byszewska. Wsłuchiwaliśmy się w słowa i stało się uroczyście. Marek niezwykle skromny, głęboko przeżywał to spotkanie. My chyba też. Potem wspomnieniami z dzieciństwa, okupacji, wysiedlenia, dziejów powojennych podzieliła się Maria z Żółtowskich Glińska i Irena z Żółtowskich Byszewska. Wydrukujemy je w najbliższym numerze „Kwartalnika”.

    Późnym wieczorem część członków Zjazdu udała się na tańce do restauracji.

    Dzień 1 czerwca pozostał nam na wymianę krótkich uwag ze słowami „do zobaczenia za rok na kolejnym zjeździe w 1998 r.” Całemu Zjazdowi towarzyszyła miła atmosfera, uroku dodawał wystrój wnętrz restauracyjno-kawiarnianych ośrodka, gdzie spożywaliśmy smaczne posiłki.

    Iwonka z Warszawy podała jako skrzynkę kontaktową swój adres domowy z prośbą o refleksje, referaty, wspomnienia o zjazdach; ona wszystko opracuje i odda do druku w „Kwartalniku”.

    Sulechów. Czerwiec – Lipiec 1997 r.
    Warszawa, Listopad 1997 r.

  • Zakopany sztandar

    Wojciech Chełkowski

    Jest to rozdział książki The Buried Standard (1995) poświęconej dziejom 17. Pułku Ułanów Wielkopolskich we wrześniu 1939 r.

    Utwór był pisany w czasie wojny w Wielkiej Brytanii i autor, ażeby uchronić od represji niemieckich opisywanych w niej osób, pozmieniał niektóre nazwiska – dla czytelników „Kwartalnika” istotne.

    Chciałabym więc wyjaśnić, że i pałac, o którym mowa, to Czacz – rodzinny dom Michała z Lasek; chłopcy synowie właściciela, to Juliusz i Alfred Żółtowscy, bracia Michała; Dersław Dębicki to autor książki, Wojciech Chełkowski; Benek Godurowicz to Benedykt Żółtowski z Godurowa, mój Ojciec; pułkownik to dowódca 17. Pułku Ułanów Wielkopolskich, płk Ignacy Kowalczewski. Rzecz się dzieje w pierwszych dniach września 1939 r. 17 Pułk Ułanów obejmuje pozycje obrony granicy z Niemcami w okolicy Czacza.

    Iza z Żółtowskich-Broszkowska


    Granica

    W czwartek zaraz o świcie Dersław podjeżdżał wolno pod drzwi domu, który w przeszłości niejednokrotnie oglądał z większego oddalenia, przejeżdżając biegnącą opodal główną drogą. Byt to duży dom, rzec można by niemal pałac, stojący nieco z dala od drogi i rozciągniętej wzdłuż niej wsi. Długi, solidny, piętrowy biały budynek, wzniesiony w połowie ubiegłego wieku, do którego jakiś późniejszy właściciel dobudował wysoki dach mansardowy, pokryty czerwoną dachówką. Z obu stron rozchodziły się piętrowe skrzydła z francuskimi oknami, wyginające się w łuk i zakończone mniejszymi budynkami o takich samych spadzistych czerwonych dachach. Od frontu taras z szerokimi schodami wychodził na klomby kwiatów i nierówne, opadające rozległym stokiem trawniki, wokół których ciągnął się zakolem długi podjazd, prowadzący na tył domu. Zwykle zamieszkiwała go, podobnie jak Dębno, liczna i szczęśliwa rodzina, lecz tym razem z jakiegoś powodu nie było tu prawie nikogo i oficerów 17. Pułku Ułanów [Wielkopolskich] powitać mogli jedynie dwaj chłopcy, w wieku siedemnastu i dwudziestu lat oraz sędziwy majordom.

    [Ułani] mieli do obrony 15-kilometrowy odcinek. Pałac, stojący mniej więcej w jego środku, wybrano na kwaterę dowództwa pułku. Niemal natychmiast po przybyciu pułkownik, zmieniwszy konia, wyruszył znowu, by rozpatrzeć się w sytuacji i przygotować właściwy plan obrony. Dersław, mający oczy i uszy otwarte, ale znacznie bardziej odprężony niż mógłby być czterdzieści osiem godzin wcześniej, pojechał wraz z nim.

    Sama granica przebiegała jakieś 15 kilometrów na zachód od nich. Na całej jej długości rozmieszczone były małe posterunki, obsadzone przez straż graniczną. Pułkownik miał również do dyspozycji kompanię Gwardii Narodowej. Żadna z tych sił nie równoważyła jednak nieobecności trzeciego szwadronu, wysłanego w inny rejon granicy, bardziej na południe; a poza tym 15 kilometrów w każdych okolicznościach byłoby niepokojąco długim odcinkiem do utrzymania dla pojedynczego pułku kawalerii. Wkrótce podręcznikowa wiedza sprzed wielu lat zaczęła w zdumiewający sposób ożywać w umyśle Dersława, gdy pułkownik, kreśląc ołówkiem po mapie, omawiał punkty umocnione, ogień krzyżowy i maksymalny zasięg karabinów maszynowych. Miał plan – zuchwały, lecz wykonalny. Przed jego urzeczywistnieniem konieczne było jednak wykonanie wielu prac w terenie. Trzeba było wykopać transzeje1, przygotować stanowiska karabinów maszynowych, ściąć wiele drzew i zbudować wzdłuż biegu rzeki ciągnące się przez całą długość odcinka zapory i tymczasowe śluzy w celu zatopienia łąk i ukrycia zasieków z drutu kolczastego, które miano na nich rozmieścić.

    Kiedy znów jechali podjazdem, pułkownik powiedział:

    – Niech pan weźmie samochód, Dębicki, i objedzie wszystko w rozsądnym promieniu. Proszę ściągnąć kogo się da, pięciuset ludzi nie będzie za dużo, jeśli się uda panu tyle zebrać i niech pan spróbuje nakłonić ich do stawienia się do pracy przed południem.

    Nikogo jednak nie trzeba było specjalnie namawiać, ludzie szli bez przynaglania. Nim Dersław zakończył objazd, na drogach zaroiło się od wieśniaków na wozach i pieszo, podążających w stronę skrzyżowania poniżej pałacu, tam gdzie prosił, by się zebrali. Później, kiedy formował zespoły, przydzielał zadania i patrzył, jak się oddalają, miał uczucie, jakby coś podobnego już wcześniej widział. Nie było to coś w ich sposobie mówienia ani w tym, co robili, choć rzeczy te znał dobrze; coś w ich twarzach przywoływało wspomnienie, którego nie mógł w pełni uchwycić. Dopiero po południu, gdy wszyscy już pracowali – ponad siedmiuset, jak oceniał – przypomniał sobie podróż pociągiem sprzed tygodnia, stacje i zwrócone ku górze twarze. Ten sam wyraz osobliwego, całkowitego oddania dostrzegał teraz w oczach ludzi tłumnie napływających do pracy przy umocnieniach. Pracowali do zmroku, mozoląc się, kopiąc transzeje i wbijając pale; a następnego ranka już przed świtem niekończący się sznur furmanek załadowanych majaczącymi niewyraźnie postaciami nadjechał z turkotem z mglistej ciemności, zatrzymując się na skrzyżowaniu, aby odebrać rozkazy i ruszając dalej na miejsce ponownej całodziennej pracy.

    Przed wschodem słońca wszyscy rozeszli się już znowu do swych zadań i Dersław, który był na miejscu, nim przybyli pierwsi z nich, ziewnął i ruszył z powrotem do pałacu. W tym samym momencie przejeżdżał samochód i rozpoznał siedzącego za kierownicą adiutanta inspektora straży granicznej. Dersław zamachał ręką i zasalutował. Samochód zatrzymał się. Adiutant wyskoczył na drogę i idąc jeszcze w stronę Dersława powiedział:

    – Zaczęło się, słyszał pan? Leszno zostało ostrzelane. Zaatakowano wszystkie nasze posterunki i wzdłuż całej granicy toczą się utarczki.

    Stanąwszy obok Dersława wyjaśnił, że inspektor jedzie zameldować wiadomość dowódcy Brygady. Inspektor również wysiadł z samochodu. Dersław zasalutował i zapytał:

    – Czy mógłby pan inspektor udać się ze mną, i przekazać tę wiadomość mojemu pułkownikowi? Jest tutaj we dworze.

    – Tak, oczywiście.

    – W takim razie pójdę przodem i pana zapowiem.

    Miał prawo niepokoić pułkownika o każdej porze. I teraz, udawszy się wprost do jednej z gościnnych sypialni, otworzył drzwi i wszedł do środka. Poranne słońce, którego promienie wlewały się przez okna, wypełniało wielki pokój łagodnym, rozproszonym światłem. W poprzek szerokiego łóżka leżał „Stary”, bez kurtki i butów, z lekko zmierzwionymi włosami, i spokojnie oddychał, cicho, rytmicznie pochrapując. Dersław przystanął, zatrzymany nagle w swym rozpędzie, gdyż nie chciał przerywać tak błogiego odpoczynku. Ile czasu upłynie, zastanawiał się, nim taki spokój powróci? Lecz sama ta myśl przypominała mu o wadze wiadomości. Głośno stąpając podszedł do łóżka, stuknął obcasami i zasalutował.

    Nie poruszywszy się pułkownik otworzył oczy i spojrzał na niego.

    – Coś ważnego?

    – Tak jest, panie pułkowniku. Zaczęło się.

    Lecz, jak się okazało, piątek, 1 września, minął dla 17. Pułku Ułanów bez dalszych incydentów. Przez cały dzień nadchodziły meldunki, plastyczne relacje naocznych świadków i oficjalne komunikaty: o tym, jak członkowie mniejszości niemieckiej w Lesznie ustawili w oknie na wysokim piętrze karabin maszynowy wycelowany w rynek; o bójce między uczniami a innymi przedstawicielami piątej kolumny gdzie indziej w mieście; o starciachna granicy; a wreszcie – wiadomość odebrana z najżywszą radością – o udanej akcji. Staś Czerniawski i trzeci szwadron bez strat własnych dokonali zasadzki na kompanię Niemców, którzy przekroczyli granicę i praktycznie zostali wybici do nogi.

    Wczesnym rankiem na niebie pojawiły się samoloty. Z czasem wszyscy oswoili się z ich warkotem. Przelatywały jednak wysoko, nikogo nie nękając i same nie nękane, wykonując zadania, których celu nie wyjawiały.

    Przez cały dzień kontynuowano prace przy umocnieniach.

    A potem, w sobotę, ruszyli uchodźcy. Poznańskie tworzyło coś w rodzaju naturalnego występu, sterczącego z Polski w głąb Niemiec. Jak fala rozdzielona przez jakiś przylądek i wzbierająca po obu jego stronach, natarcie niemieckie, rozpoczęte w piątek, 1 września, ześliznęło się po tym wybrzuszeniu i przelało przez granicę na północy i południu, przebijając się na północy przez tak zwany korytarz i łącząc się w ten sposób z siłami w Prusach Wschodnich oraz uderzając na południu po najkrótszej drodze do Warszawy. Wzdłuż granicy poznańskiej, skraju wybrzuszenia, w drugim dniu wojny Niemcy wciąż jeszcze staczali potyczki zupełnie małymi siłami. Absorbował ich tutaj inny ważny aspekt nowoczesnej wojny – systematyczne wysiedlanie ludności cywilnej. Nie cofano się przed niczym, co mogło stużyć temu celowi. Wkrótce wszystkie wsie graniczne stały w płomieniach. W sobotę rano na drogach pojawiły się wszędzie pierwszezaładowane wozy oraz niewielkie grupki i kolumny posuwających się wśród kurzu postaci, żałośnie objuczonych tobołami pełnymi niedorzecznie dobranych przedmiotów.

    Z początku wydawało się, że to jakaś pomyłka, nieporozumienie, że te niewielkie gromady to jedynie przypadkowi ludzie, którzy ulegli panującemu wokół zamieszaniu lub postąpili wbrew rozsądkowi. Kiedy jednak minął ranek i popołudnie, a nad drogami wciąż unosił się kurz i nadal wzdłuż wznoszonych umocnień przesuwała się ta sama procesja bezdomnych, przerażonych twarzy, ciężko zgiętych ramion i w udręczeniu drepczących nóg, stopniowo przeniknęło do świadomości pracujących ludzi, przyglądających się ich pochodowi, że to prawda, to jest teraz normalne, to właśnie nastało.

    Rozpoczęły się wielkie migracje XX wieku, wędrówki ludów Europy po drogach Europy, migracje ani nie kierowane mądrym instynktem ptaków, ani nawet nie uwieńczone fatalizmem samobójczej paniki lemingów, lecz stanowiące bezcelową, beznadziejną, daremną ucieczkę od jednego zagrożenia w ramiona innego, nieskuteczną, nie osłoniętą, wciąż poszukującą jakiegoś bezpieczeństwa, spokojnego miejsca, odrobiny pewności i nie znajdującą niczego. Nic dziwnego, że kiedy fenomen ten po raz pierwszy ukazał swe oblicze, kiedy pojedynczo i parami pierwsze jaskółki piekielnego lata okrucieństwa zaczęty przemykać wzdłuż dróg z rozmyślnym niezdecydowaniem, nawet w kraju, gdzie pamięć o minionym exodusie i grabieżach liczyła zaledwie dwadzieścia lat, ludzie, uśpieni tym dwudziestoleciem łaskawego pokoju, przez kilka godzin nie chcieli przyjąć do wiadomości tej zmiany.

    W ciągu następnych kilku tygodni wszystkie główne drogi polskie miały ujrzeć takie same bezradne, wezbrane rzeki ludzi; a wśród nich niemal wszędzie pojawiały się bardziej uporządkowane i w pewnym sensie bardziej tragiczne kolumny innego rodzaju. Te złożone były wyłącznie z mężczyzn, wciąż jeszcze ubranych po cywilnemu, lecz bez bagażu, którzy trzymali się razem i posuwali się naprzód z jakąś posępną zaciętością. Wszyscy oni byli w wieku poborowym i należeli do tych, którym zamieszanie i zwłoka spowodowana opóźnieniem powszechnęj mobilizacji uniemożliwiły dotarcie do swoich jednostek.

    Uformowawszy się w kolumny maszerowali teraz tam i siam pośród pól bitewnych aż do końca kampanii, szukając ciągle jakiegoś punktu mobilizacyjnego, w którym mogliby wstąpić do wojska. Wielokrotnie byli obrzucani bombami i ostrzeliwani z broni maszynowej z powietrza. Wielu wpadało między posuwające się naprzód kolumny niemieckie i ginęło albo dostawało się do niewoli. Niekiedy całe grupy były wybijane w pień. A niekiedy, dotarłszy wreszcie do województw wschodnich, wpadały tam w ręce Rosjan.

    Jedna z takich kompanii ochotnikców podeszła w sobotę wieczorem pod obóz 17. Pułku Ułanów. Kolumna złożona z około 200 mężczyzn wmaszerowała podjazdem, ustawiła się w dwuszeregu pod domem i wysłała pismo z zapytaniem, czy dowódca zechce z nimi rozmawiać. Gdy pułkownik zszedł po schodach, przodownik grupy wystąpił naprzód i przedstawił sprawę. Czy pan pułkownik może ich przyjąć jako ułanów do swego pułku?

    Konieczność odmówienia im – gdyż wobec braku dodatkowego wyposażenia musiał im odmówić – była podwójnie przygnębiająca: ludzie ci rzeczywiście by się przydali; a poza tym nie było przyjemnie odsyłać ich z niczym. Uczucia pułkownika uwidoczniły się w zewnętrznych oznakach irytacji. Dość zwięźle podziękował przybyszom, poradził im, gdzie powinni spróbować się udać i w groźnym milczeniu powrócił do biura. Wciąż jeszcze był markotny i przygnębiony, gdy później tego wieczoru spróbowali go zagadnąć jego dwaj młodzi gospodarze. Nie po raz pierwszy przychodzili z tą samą prośbą, lecz tym razem bardzo starannie się przygotowali. Ubrali się tak, że do w pełni żołnierskiego wyglądu brakowało im jedynie kurtek munduro-wych i czapek, a tuż pod oknem ustawili: młodszy swego konia, osiodłanego już, a starszy, Jul, samochód ojca. Czy nie mogliby, błagali znowu, wstąpić do pułku? Pułkownik, nie będący w nastroju do myślenia o głupstwach, miał już zamiar ich odprawić. Coś w ich gorliwych twarzach ujęło go jednak. Spojrzał na nich raz jeszcze, zwracając uwagę na pomysłowość, z jaką usiłowali go przekonać o swej przydatności.

    – No, dobrze! – powiedział uśmiechając się. – Idźcie z tym do Dębickiego. Powiedzcie, że ja was przysyłam.

    Kiedy pułk wyruszył, chłopcy poszli wraz z nim i w ciągu następnych trzech tygodni obaj zginęli.2

    Zamiast być, jak się obawiał, piątym kotem u wozu, Dersław stwierdzał, że o wiele bardziej przypomina pułkową pannę do wszystkiego. Między innymi, gdy jego bezpośredni przełożeni byli w rozjazdach, często pozostawał sam na służbie w „kancelarii” i tak właśnie było tego niedzielnego popołudnia. Pułkownik pojechał do dowództwa Brygady, zabierając z sobą adiutanta. Major Skrzynecki znajdował się gdzieś w terenie, głowiąc się nad wiecznym problemem zaopatrzenia. Zastępca dowódcy, podpułkownik Rumocki, również był nieobecny. Dersław siedział gawędząc z Benkiem Godurowiczem, tęgim, energicznym młodzieńcem, jednym z oficerów ze szwadronu karabinów maszynowych. Nic specjalnego się nie działo. W wysokim, zdobionym salonie, wypełnionym teraz mapami, sprzętem i zaimprowizowanymi biurkami, ich nieskładna rozmowa stawała się coraz bardziej chaotyczna i w końcu, jakby powodowani tym samym impulsem, wstali i podeszli do jednego z okien. Na zewnątrz znajdował się ogród, jaskrawy od jesiennych kwiatów. Za nim drzemała wciąż jeszcze spokojna wieś. A w oddali, za sadami i szczytami dachów, rozpościerało się, jaśniejąc w promieniach zachodzącego słońca, olbrzymie rozlewisko gładkiej, lśniącej wody.

    Teren został zatopiony i wszystkie pozostałe prace przy umocnieniach były na ukończeniu. Wpatrując się przed siebie Dersław zastanawiał się, jak będzie wyglądał atak, kiedy już się zacznie; usiłował sobie wyobrazić rodzaj sił, jakie trzeba będzie odpierać z tych umocnień: czołgi, motocykle pędzące po drogach, pociski wybuchające wokół pałacu i we wsi, szeregi piechoty przemykające się przez pola, zatrzymujące się przed rozlewiskiem… Nie odczuwał w tej chwili niepokoju, po prostu był ciekaw. Stwierdzał, że trudno jest mu sobie wyobrazić przypuszczalny obraz zdarzeń i zwrócił się z jakąś refleksją do swego towarzysza.

    Benek mruknął ze złością: – Nie rozumiem, dlaczego jeszcze ich nie ma. Właściwie dlaczego? O co tu chodzi? Co się dzieje na południu? Albo na Pomorzu? Ciągła gadanina, ale dlaczego do diabła nie otrzymujemy żadnych meldunków?

    Na te słowa opuścił Dersława beztroski nastrój. On również odczuwał ten niepokój, gdy nie zaprzątały jego głowy bieżące potrzeby, niepokój, który przez cały dzień narastał w pałacu. To prawda, nie otrzymywali żadnych wiadomości o froncie. Docierały plotki i nieustannie trajkotała radiostacja, lecz nie było żadnych oficjalnych informacji. Z powodu ich braku zaczynały się mnożyć wątpliwości. W ciągu tygodnia spędzonego w koszarach byli fizycznie odizolowani. Jednak Dersławowi wydawało się, że w jakiś sposób tutaj, w otwartym terenie, są jeszcze bardziej odcięci. Coś przecież musiało się dziać na ich własnym wojskowym podwórku. Nic jednak o tym nie wiedzieli. Wydawał się zupełnie oderwany od normalnego życia cywilnego, od własnego życia w przeszłości. W przerwach między obowiązkami powracał wprawdzie w myślach do dawnych chwil, lecz już coraz rzadziej i wszystko, co dawne, zaczęta otaczać dziwna aura nierealności.

    Uwaga Benka skierowała rozmowę z powrotem na utarte tory i przez chwilę spierali się, nie rozstrzygając niczego. W pewnym momencie rozległo się pukanie do drzwi i wszedł goniec. Przywiózł depeszę z posterunku straży granicznej. Na prawym krańcu odcinka 17. Pułku Ułanów przez granicę na głębokość kilku kilometrów przedarł się oddział piechoty niemieckiej i zainstalował się na niewielkim wzgórzu.

    Benek pojechał na rekonesans zabierając ciężarówkę i kilku ułanów. Wróciwszy oznajmił, że wydaje się tam być około stu pięćdziesięciu Niemców, lecz przypuszczalnie udałoby się przeprowadzić skuteczny kontratak mniej więcej osiemdziesięcioma ludźmi, gdyby rzecz dobrze zaplanować. Spojrzeli z Dersławem po sobie. Zabranie choćby jednego ułana z umocnień było wykluczone. Gdy się tak zastanawiali, pojawił się trzeci wspólnik, Brzozowski, dowodzący plutonem pionierów. Usłyszawszy wiadomość, przez chwilę myślał, po czym oświadczył, że ponieważ większość jego ludzi pilnuje miejsc już zaminowanych, może po niewielkim ich przegrupowaniu odstąpić pięćdziesięciu. Jeśli uda im się wypożyczyć paru z Gwardii Narodowej, wciągnąć kilku ordynansów i kierowców… Plan szybko nabierał rumieńców. We wsi odkryto kilka cywilnych ciężarówek i sprowadzono je pod pałac. Dwaj podporucznicy z różnych szwadronów, mający parę godzin wolnych od służby uzyskali pozwolenie na wzięcie udziału. Jul i jego brat mieli służyć za przewodników. Przed wieczorem zorganizowano kolumnę i przygotowano plan ataku.

    W obliczu akcji nastroje wszystkich poprawiły się. Otrzymawszy rozkazy żołnierze poszli coś zjeść i odpocząć do świtu, a w pałacu czterej młodzieńcy zjedli kolację, po której rozciągnęli się na kanapach. Dersław przyciągnął krzesło na środek biura i usiadł na nim okrakiem twarzą w stronę drzwi, wyczekując powrotu pułkownika. Skrzyżowawszy ramiona na oparciu ułożył na nich głowę i po paru minutach głęboko zasnął.

    W kilka godzin później od strony wsi nadjechał samochód pułkownika. Wartownicy, wiedząc, że coś się szykuje, włączyli rzęsiste światła i w chwilę później Dersława obudziły szybkie gniewne kroki pułkownika i drzwi do biura gwałtownie się otworzyły. Zerwawszy się z krzesła z ustami pełnymi wyjaśnień nadział się na potok rozwścieczonych pytań.

    Co za szaleństwa się tu wyprawia? Czemu palą się wszystkie światła w domu, a cały podjazd jest pełen nie zamaskowanych ciężarówek? Czy Dersław zwariował?

    Dersław zbiegł do drzwi na dole. Światła zgasły. Ciężarówki przetoczyły się hałaśliwie pod osłonę najbliższych drzew. lch olbrzymie koła buksowały na klombach w świetle księżyca, przypominając nagle i na wpół niedorzecznie o wojennej rzeczywistości. Wróciwszy, zaczął w możliwie przekonywający sposób wyjaśniać wielki plan, lecz pułkownik mu przerwał – atak? To zachwycające! Ale, niestety, całkowicie sprzeczne z rozkazami. Czy Dersław będzie tak dobry i sprowadzi natychmiast dowódców szwadronów?

    Gdy Dersław znów pędził na dół, uczucie przykrego zaskoczenia ustąpiło w nim miejsca niepokojowi. Zaczynał rozumieć swego dowódcę. I bardzo szybko jego najgorsze obawy co do powodów wybuchu pułkownika potwierdziły się. Kiedy dowódcy szwadronów weszli do wielkiego salonu i gromadzili się wokół stołu, mignęła mu na chwilę twarz pułkownika, spoglądającego ku nim w górę, i zauważył z szokiem zmęczenie w jego oczach. Pułkownik odłożył ołówek.

    – Panowie oficerowie – rzekł – nie będzie żadnych pytań co do zasadności rozkazu, jaki muszę panom wydać, ani też mam nadzieję, zbędnych obaw. Jutro o jedenastej przed południem wasze szwadrony będą gotowe do marszu. Wycofujemy się na Wschód…


    1Transzeja – rów łączący w jednolity system różne urządzenia obronne lub oblężnicze (przyp. B.W.)

    2Patrz Kwartalnik styczeń-marzec 1997, nr 15, w którym zamieściliśmy życiorysy Juliusza i Alfreda Żółtowskich pióra ich brata Michała z Lasek. Alfred ciężko ranny zmarł 13 XI 1939 roku, Juliusz zginął znacznie później – 29 IX 1944 r. (przyp. B. W ).

  • Zaproszenie!


    Rafał z Korycina

    Zarząd Związku Rodu Zółtowskich zaprasza wszystkich swoich członków na kolejny VII już zjazd, który odbędzie się w Wigrach k. Suwałk, w pokamedulskim klasztorze na wyspie jeziora Wigry, w dniach 11-14 czerwca 1998 r. (tradycyjnie od czwartkowego Bożego Ciała do niedzieli).

    Wyspa na jeziorze Wigry (trzecie co do wielkości w Polsce) połączona jest ze stałym lądem groblą. Na wyspie klasztor i kościół będący kiedyś własnością Kamedułów Bosych, teraz dzierżawiony od Kurii Biskupiej przez Ministerstwo Kultury i Sztuki jako Dom Pracy Twórczej. Jest tam 112 miejsc sypialnych w pokojach 2- i 3-osobowych. Miejsca sypialne znajdują się w byłych eremach (domach Kamedułów), każdy ogrodzony murem z ogrodem w środku, dwa pokoje z osobną toaletą. Domy komfortowo odrestaurowane o wysokim standardzie.

    Cena pokoju 2-osobowego 72 zł, pokoju 3-osobowego 90 zł za dobę. Cena całodziennego wyżywienia 28 zł. Podaję ceny, które obowiązywać będą w czerwcu 1998 r.

    Tak więc osoba mieszkająca w pokoju 2-osobowym musi mieć na pokrycie kosztów zjazdu sumę: 36 zł x 4 dni = 144 zł (noclegi), 28 zł x 4 dni = 112 zł (wyżywienie), łącznie 256 zł od osoby. W pokoju 3-osobowym musi mieć na pokrycie kosztów zjazdu sumę: 30 zł x 4 dni = 120 zł (noclegi), 28 zł x 4 dni = 112 zł (wyżywienie), łącznie 232 zł od osoby.

    Dom Pracy Twórczej w Wigrach dysponuje salą restaurcyjną, kawiarnią, bilardem, kortami tenisowymi, własnym portem jachtowym, salą konferencyjną, parkingami strzeżonymi. Na miejscu kościół parafialny.

    Wigry są stałym miejscem spotkań rządowych władz Polski i Litwy. Aby uzyskać zakwaterowanie trzeba rozmawiać prawie na rok wcześniej, oraz złożyć stosowną przedpłatę na trzy miesiące wcześniej. Dlatego też wszyscy członkowie, którzy zdecydują się uczestniczyć w zjeździe i jego bardzo urozmaiconym programie muszą nieodwołalnie do 28 lutego 1998 r. wpłacić na konto Związku w Skierniewicach połowę opłaty za czterodniowy pobyt wraz z wyżywieniem. Przyjęto, że taka suma wynosi 120 zł od osoby. Reszta do rozliczenia w ostatnim dniu zjazdu. Koszt ogólny może być trochę niższy, gdyż najprawdopodobniej mogą odpaść dwa posiłki w dniu wycieczki.

    W dalszym ciągu obowiązuje zasada wykupienia całych czterech dni, gdyż organizator wypoczynku nie gwarantuje częściowego zabezpieczenia wyżywienia i noclegu.

    Zachęcam wszystkich członków naszego Rodu do czynnego uczestnictwa w zjeździe w Wigrach ze względu na malowniczy i niepowtarzalny urok Pojezierza Suwalskiego i ciekawy oryginalny program zjazdu.

    Proponowany Program Zjazdu w Wigrach

    środa 10 czerwca, godziny popołudniowe:

    1. Przyjazd Zarządu i innych osób. Oczekiwanie z kolacją do godziny 22.
    2. Zebranie Zarządu. Omówienie programu i rozdział obowiązków.

    czwartek 11 czerwca

    1. Msza Święta i procesja Bożego Ciała (na miejscu).
    2. Przyjazd pozostałych gości.
    3. Spotkania rodzinne do obiadu
    4. Obiad.
    5. Walne zebranie wszystkich członków związku obecnych na zjeździe.
    6. Spotkanie uczestników wycieczki do Wilna.
    7. Wystawa fotografii rodzinnych i prac młodzieży.
    8. Kolacja.

    piątek 12 czerwca

    1. Wycieczka do Wilna.
    2. Zajęcia dla pozostałych osób zostaną określone na wiosennym zebraniu Zarządu.

    sobota 13 czerwca

    1. Śniadanie
    2. Wycieczka po Suwalszczyźnie (Sejny, Suwałki, Cisowa Góra, Stańczyki, panorama jezior i gór Suwalszczyzny).
    3. Obiado-kolacja po powrocie.
    4. Dansing lub ognisko w zależności od pogody. Spotkania rodzinne.

    niedziela 14 czerwca

    1. Śniadanie.
    2. Msza Święta za Rodzinę (na miejscu w Wigrach).
    3. Spotkanie z młodzieżą i przyznanie nagród za prace przez nich wykonane.
    4. Obiad.
    5. Wyjazd do domu.

    Wycieczka do Wilna

    Przyszłoroczny zjazd urozmaicony zostanie o zagraniczną wycieczkę do stolicy Litwy do Wilna. Przejazd autokarem bezpośrednio do Wilna bez oczekiwania na granicy. Czas podróży ok. 3,5 godziny.

    W Wilnie zwiedzanie miejsc związanych z Polakami i kulturą polską: Ostra Brama i słynący cudami obraz Matki Boskiej Ostrobramskiej i Kościół pod gołym niebem. Miejsce pielgrzymek Polaków, Litwinów i Białorusinów. Zwiedzimy też i inne Kościoły Wilna, pomnik Mickiewicza i Muzeum Mickiewicza. Katedrę Wileńską, Cmentarz na Rossie, Stare Miasto i nowe dzielnice. Przewodnik mówić będzie po polsku.

    Wyjazd wcześnie rano, powrót późnym wieczorem do Wigier. Szczegółowy program zostanie omówiony na zebraniu w przeddzień wyjazdu. Wycieczka opłacona będzie dodatkowo. Cena ok. 40 zł od osoby, młodzież do 18 roku życia bezpłatnie na koszt Związku. O przyznaniu bezpłatnego biletu na wycieczkę decyduje wpisana w paszporcie data urodzenia. Autokar posiada 48 miejsc. Nie możemy zorganizować wycieczki dla większej liczby niż 48 osób, chyba że byłoby osób więcej niż 50% drugiego autokaru. Dlatego też prosimy członków związku o szybką decyzję i przesłanie na konto związku oddzielnej wpłaty na wycieczkę do końca lutego 1998 r. w wysokości 40 zł oraz koniecznie podanie serii i numeru paszportu. Na wycieczkę mogą pojechać tylko te osoby, które mają ważny paszport. Paszport należy mieć ważny na dzień ukończenia wycieczki.

    Odpowiedzialności

    Na spotkaniu w Laskach u Michała Żółtowskiego podzieliliśmy obowiązki. Organizatorami VII Zjazdu są Ryszard z Suwałk, Jarosław ze Skierniewic oraz Rafał z Korycina.

    Za wystawę fotograficzną wzięła odpowiedzialność Bożena.

    Za spotkanie z młodzieżą – Michał z Lasek i Stefania z Korycina.

    Za pamiątki ze zjazdu – Jarosław ze Skierniewic.

    Za obsługę VIDEO – Rafał z Korycina.

    Za kontakt z mediami – Urszula z Warszawy.

    Za sprawozdanie ze zjazdu – Lidia z Sulechowa.

    Za Mszę Swiętą za rodzinę – Wacław z Łodzi.

    Za rozliczenie zjazdu i składek -Jarosław ze Skierniewic.

    Za opiekę medyczną w trakcie wycieczki – Michał z Warszawy i Mariusz ze Sztumu.

    Za organizację wycieczki do Wilna – Rafał z Korycina.

    Za organizację wycieczki po Suwalszczyźnie – Ryszard z Suwałk.

  • Życiorys mój

    Stanisław Żółtowski z Aleksandrowa

    Urodziłem się 4 kwietnia 1927 r. w Aleksandrowie Kujawskim z matki Aleksandry z domu Kowalskiej i ojca Albina zatrudnionego w tym czasie na stanowisku zawiadowcy stacji PKP w Aleksandrowie Kujawskim. W rodzinie naszej oprócz mnie byli jeszcze dwaj bracia. Romuald starszy ode mnie o 6 lat i Henryk starszy ode mnie o 4 lata. Romuald w 1939 roku był już studentem pierwszego roku Politechniki Warszawskiej. Henryk uczęszczał do trzeciej klasy Gimnazjum Ogólnokształcącego, prowadzonego przez księży Salezjanów w Aleksandrowie Kujawskim. Kiedy ukończyłem 6 lat, poszedłem do pierwszej klasy szkoły powszechnej i jednocześnie zapisałem się do 102. Drużyny Harcerskiej w Aleksandrowie Kujawskim. Początkowo bytem zuchem, następnie harcerzem, młodzikiem, a w roku 1939 miałem już stopień ćwika. Drużynowym naszym był Czesław Paczkowski. W drużynie naszej brałem zawsze czynny udział w szkoleniu harcerzy i w życiu organizacyjnym do czasu wkroczenia Niemców do Polski.

    W czerwcu 1939 r. ukończyłem sześć klas szkoły powszechnej i zdałem egzamin do pierwszej klasy Gimnazjum i Liceum Ogólnokształcącego Księży Salezjanów również w Aleksandrowie Kujawskim. Wybuch wojny przeszkodził mi w dalszej nauce.

    Od września 1939 r. do kwietnia 1942 r. niemieckiej okupacji pracowałem w gospodarstwie moich rodziców (2 ha ziemi) we wsi Rożno-Parcele Gmina Służewo. Ojciec mój zarejestrował się u Niemców jako rolnik i przez całą okupację, będąc kolejarzem sprzed wojny, nie pracował na kolei niemieckiej. Pracując w naszym gospodarstwie, aż do wysiedlenia nas pasłem krowy na „wałach”, które ciągną się wzdłuż torów kolejowych przy wjeździe do Aleksandrowa od strony Torunia. W tym czasie, a był to rok 1940, wiedziałem, że brat mój Henryk pseudonim „Dołęga” pracuje w konspiracji Związku Walki Zbrojnej, a później Armii Krajowej. Mieliśmy również ukryte w piecu naszego domu pod popielnikiem radio, za pomocą którego zdobywaliśmy wiadomości przekazywane dalej przez brata i mojego ojca.

    Chciałem również włączyć się i pracować w konspiracji. W konsekwencji otrzymałem polecenie, aby pasąc krowy przy torach kolejowych, liczyć transporty niemieckie, jadące na Wschód oraz w miarę możliwości określać, jakie to były transporty. Czołgi, armaty, amfibie, transportery itp. Początkowo wiadomości te przekazywałem bratu Henrykowi, a już od lipca 1940 r. codziennie zebrane wiadomości przekazywałem Stanisławowi Ożażewskiemu w jego mieszkaniu. Odbywało się to w ten sposób, że po przygnaniu krów do obory i po wydojeniu ich przez moją mamę zabierałem 1 litr mleka (na wypadek, gdyby w mieszkaniu Ożażewskich była wsypa) i szedłem do mieszkania Ożażewskich. Oddając mleko osobiście składałem jemu meldunek. O ile ktoś obcy był w mieszkaniu, meldunku nie wolno było mi przekazywać, a tylko oddać mleko.

    Wiosną w kwietniu 1941 r., w obecności Stanisława Ożażewskiego, Jerzego Ignaczewskiego i jeszcze dwóch mężczyzn (w tym czasie jeszcze nie znałem ich nazwisk) złożyłem przysięgę i zostałem żołnierzem Związku Walki Zbrojnej.

    Od tego czasu powierzano mi jeszcze inne zadania. Byłem łącznikiem drugiego plutonu, a dowódcą moim był sierżant Stanisław Ożażewski pseudonim „Oliwa”. Przenosiłem bibułę i inne dokumenty, np. na wieś Rodunki do Graczyka, jak również do Józefa Mosielskiego zamieszkałego w Aleksandrowie. Oprócz tego miałem za zadanie rozprowadzać prasę podziemną i ulotki. Pamiętam niektóre tytuły: „Iskra Wolności”, „Głos Prawdy”, w późniejszym czasie: „Tu mówi Londyn”, drukowane na przebitce. Kolportowałem je wśród Polaków, którzypo przeczytaniu podawali następnym swym znajomym. A byli to tacy, jak Kościelecki (kolejarz) zamieszkały we wsi Konradowo, Brzeziński (kolejarz) zamieszkały we wsi Rożno (gmina Służewo), Jan Morawski (kolejarz) zamieszkały w Aleksandrowie, Bącalski (rolnik) zamieszkały we wsi Podgaj-Przybranowo (gm. Służewo), Wtadysława Denis zamieszkała w Aleksandrowie Kujawskim, a od roku 1942 we wsi Ośno, Antoni Mosielski zamieszkały we wsi Kuczek pod Ciechocinkiem, Michał Duszyński (felczer medycyny) zamieszkały w Aleksandrowie Kujawskim, Wesołowski (maszynista PKP) zamieszkały też w Aleksandrowie, lekarz medycyny Szlubowski i doktor Marlicz zamieszkali w Aleksandrowie Kujawskim. Było ich jeszcze wielu, ale po tylu latach nie pamiętam nazwisk.

    Wymienieni kolejarze w czasie okupacji hitlerowskiej nie podjęli pracy na kolei niemieckiej i przeważnie trudnili się rolnictwem, z wyjątkiem Wesołowskiego, którego zmuszono do podjęcia pracy na parowozie, ponieważ Niemcom brakowało maszynistów.

    Przekazywane wiadomości od października 1939 r do czasu naszego wysiedlenia, to jest do 21 kwietnia 1942 r. uzupełnialiśmy wiadomościami z naszego radia.

    Pragnę nadmienić, że przed złożeniem przysięgi przybrałem pseudonim „Kłos”, a po aresztowaniu przez gestapo w roku 1940 na przejeździe kolejowym Jana Duszyńskiego (syna felczera) oraz zabrania z mieszkań Partyki i Gajewskiego mieliśmy polecenie zmienić swoje pseudonimy. Ja zmieniłem na pseudonim „Kos”.

    W maju oraz czerwcu 1941 r. zostałem przeszkolony z zakresu musztry, broni krótkiej, długiej i maszynowej. Szkolenie przeprowadzał z nami plutonowy Jan Borowicki (malarz), a z zakresu służb sanitarnych szkolił nas felczer Michał Duszyński. Chcę jeszcze nadmienić, że aresztowani przez gestapopodani wyżej członkowie naszej organizacj z pewnością nie wydali pozostałych kolegów, ponieważ nie było w tym czasie aresztowań. Ślad po Partyce i Gajewskim urwał się z chwilą ich aresztowania, Jana Duszyńskiego natomiast męczyli nadal w więzieniu w Brandeburgu, gdzie wykonano wyrok kary śmierci przez ścięcie w dniu 9 stycznia 1943 r. Ciało spalono i urnę z prochami, jak na ironię przesłano rodzicom do Aleksandrowa Kujawskiego i rodzice Jana Duszyńskiego musieli zapłacić za niego w markach niemieckich.

    Niemcy w latach 1941-1944 na naszym terenie przeprowadzali niespodziewane indywidualne wysiedlanie Polaków zarówno z gospodarstw, jak i własnych mieszkań, obsadzając w nich Niemców z Besarabii (Czarnomorców). Wysiedlania Polaków przeprowadzał hitlerowski Arbeitstab SS (44) (załącznik Nr 4), który miał swą siedzibę w majątku Biskupice obok Radziejowa. Jako pewną ciekawostkę podam jeszcze, że każdy Niemiec sprowadzany z Besarabii miał prawo wybierać do trzech razy mieszkanie, warsztat pracy, lub gospodarstwo. Po wysiedlonych Polakach mógł zagarnąć dobytek trzech rodzin Polaków, czyli praktycznie dla każdego Niemca osiedlonego w Polsce musiało być wysiedlonych trzy rodziny Polaków. Byli faworyzowani, ponieważ zdolnych do służby wojskowej z miejsca wcielano do Wehrmachtu a tylko rodziny pozostawały w miejscu osiedlenia. Ten który został osiedlony w naszym domu i gospodarstwie nazywał się Stefan Augustin. Zmienił swoje osiedlenie po raz drugi. Pierwszegospodarstwo i cały dobytek zajął po wysiedlonym Polaku Stanisławie Bajarskim we wsi Ośno gm. Służewo. Trzeci raz już nie zdążył, bo go wcielono do Wehrmachtu. W naszym gospodarstwie pozostała tylko jego rodzina. Wysiedlona ze swego dobytku polska rodzina musiała w terminie 3 dni zgłosić się do Arbeitsamtu w celu podjęcia pracy i podać dokładny adres obecnego zamieszkania. Arbeitstab po wysiedleniu na tyle dużej liczby Polaków, że mógł zorganizować transport, kierował sprawę do Żandarmerii, która zawsze nocą wyciągała byłych wysiedleńców z ich obecnych mieszkań, ładowała do bydlęcych wagonów i wywoziła do prac fizycznych w Niemczech. Transport, w którym miano nas wywieźć skierowano na granicę niemiecko-francuską.

    Ciąg dalszy w następnym numerze.