Wojciech Chełkowski
Jest to rozdział książki The Buried Standard (1995) poświęconej dziejom 17. Pułku Ułanów Wielkopolskich we wrześniu 1939 r.
Utwór był pisany w czasie wojny w Wielkiej Brytanii i autor, ażeby uchronić od represji niemieckich opisywanych w niej osób, pozmieniał niektóre nazwiska – dla czytelników „Kwartalnika” istotne.
Chciałabym więc wyjaśnić, że i pałac, o którym mowa, to Czacz – rodzinny dom Michała z Lasek; chłopcy synowie właściciela, to Juliusz i Alfred Żółtowscy, bracia Michała; Dersław Dębicki to autor książki, Wojciech Chełkowski; Benek Godurowicz to Benedykt Żółtowski z Godurowa, mój Ojciec; pułkownik to dowódca 17. Pułku Ułanów Wielkopolskich, płk Ignacy Kowalczewski. Rzecz się dzieje w pierwszych dniach września 1939 r. 17 Pułk Ułanów obejmuje pozycje obrony granicy z Niemcami w okolicy Czacza.
Iza z Żółtowskich-Broszkowska
Granica
W czwartek zaraz o świcie Dersław podjeżdżał wolno pod drzwi domu, który w przeszłości niejednokrotnie oglądał z większego oddalenia, przejeżdżając biegnącą opodal główną drogą. Byt to duży dom, rzec można by niemal pałac, stojący nieco z dala od drogi i rozciągniętej wzdłuż niej wsi. Długi, solidny, piętrowy biały budynek, wzniesiony w połowie ubiegłego wieku, do którego jakiś późniejszy właściciel dobudował wysoki dach mansardowy, pokryty czerwoną dachówką. Z obu stron rozchodziły się piętrowe skrzydła z francuskimi oknami, wyginające się w łuk i zakończone mniejszymi budynkami o takich samych spadzistych czerwonych dachach. Od frontu taras z szerokimi schodami wychodził na klomby kwiatów i nierówne, opadające rozległym stokiem trawniki, wokół których ciągnął się zakolem długi podjazd, prowadzący na tył domu. Zwykle zamieszkiwała go, podobnie jak Dębno, liczna i szczęśliwa rodzina, lecz tym razem z jakiegoś powodu nie było tu prawie nikogo i oficerów 17. Pułku Ułanów [Wielkopolskich] powitać mogli jedynie dwaj chłopcy, w wieku siedemnastu i dwudziestu lat oraz sędziwy majordom.
[Ułani] mieli do obrony 15-kilometrowy odcinek. Pałac, stojący mniej więcej w jego środku, wybrano na kwaterę dowództwa pułku. Niemal natychmiast po przybyciu pułkownik, zmieniwszy konia, wyruszył znowu, by rozpatrzeć się w sytuacji i przygotować właściwy plan obrony. Dersław, mający oczy i uszy otwarte, ale znacznie bardziej odprężony niż mógłby być czterdzieści osiem godzin wcześniej, pojechał wraz z nim.
Sama granica przebiegała jakieś 15 kilometrów na zachód od nich. Na całej jej długości rozmieszczone były małe posterunki, obsadzone przez straż graniczną. Pułkownik miał również do dyspozycji kompanię Gwardii Narodowej. Żadna z tych sił nie równoważyła jednak nieobecności trzeciego szwadronu, wysłanego w inny rejon granicy, bardziej na południe; a poza tym 15 kilometrów w każdych okolicznościach byłoby niepokojąco długim odcinkiem do utrzymania dla pojedynczego pułku kawalerii. Wkrótce podręcznikowa wiedza sprzed wielu lat zaczęła w zdumiewający sposób ożywać w umyśle Dersława, gdy pułkownik, kreśląc ołówkiem po mapie, omawiał punkty umocnione, ogień krzyżowy i maksymalny zasięg karabinów maszynowych. Miał plan – zuchwały, lecz wykonalny. Przed jego urzeczywistnieniem konieczne było jednak wykonanie wielu prac w terenie. Trzeba było wykopać transzeje1, przygotować stanowiska karabinów maszynowych, ściąć wiele drzew i zbudować wzdłuż biegu rzeki ciągnące się przez całą długość odcinka zapory i tymczasowe śluzy w celu zatopienia łąk i ukrycia zasieków z drutu kolczastego, które miano na nich rozmieścić.
Kiedy znów jechali podjazdem, pułkownik powiedział:
– Niech pan weźmie samochód, Dębicki, i objedzie wszystko w rozsądnym promieniu. Proszę ściągnąć kogo się da, pięciuset ludzi nie będzie za dużo, jeśli się uda panu tyle zebrać i niech pan spróbuje nakłonić ich do stawienia się do pracy przed południem.
Nikogo jednak nie trzeba było specjalnie namawiać, ludzie szli bez przynaglania. Nim Dersław zakończył objazd, na drogach zaroiło się od wieśniaków na wozach i pieszo, podążających w stronę skrzyżowania poniżej pałacu, tam gdzie prosił, by się zebrali. Później, kiedy formował zespoły, przydzielał zadania i patrzył, jak się oddalają, miał uczucie, jakby coś podobnego już wcześniej widział. Nie było to coś w ich sposobie mówienia ani w tym, co robili, choć rzeczy te znał dobrze; coś w ich twarzach przywoływało wspomnienie, którego nie mógł w pełni uchwycić. Dopiero po południu, gdy wszyscy już pracowali – ponad siedmiuset, jak oceniał – przypomniał sobie podróż pociągiem sprzed tygodnia, stacje i zwrócone ku górze twarze. Ten sam wyraz osobliwego, całkowitego oddania dostrzegał teraz w oczach ludzi tłumnie napływających do pracy przy umocnieniach. Pracowali do zmroku, mozoląc się, kopiąc transzeje i wbijając pale; a następnego ranka już przed świtem niekończący się sznur furmanek załadowanych majaczącymi niewyraźnie postaciami nadjechał z turkotem z mglistej ciemności, zatrzymując się na skrzyżowaniu, aby odebrać rozkazy i ruszając dalej na miejsce ponownej całodziennej pracy.
Przed wschodem słońca wszyscy rozeszli się już znowu do swych zadań i Dersław, który był na miejscu, nim przybyli pierwsi z nich, ziewnął i ruszył z powrotem do pałacu. W tym samym momencie przejeżdżał samochód i rozpoznał siedzącego za kierownicą adiutanta inspektora straży granicznej. Dersław zamachał ręką i zasalutował. Samochód zatrzymał się. Adiutant wyskoczył na drogę i idąc jeszcze w stronę Dersława powiedział:
– Zaczęło się, słyszał pan? Leszno zostało ostrzelane. Zaatakowano wszystkie nasze posterunki i wzdłuż całej granicy toczą się utarczki.
Stanąwszy obok Dersława wyjaśnił, że inspektor jedzie zameldować wiadomość dowódcy Brygady. Inspektor również wysiadł z samochodu. Dersław zasalutował i zapytał:
– Czy mógłby pan inspektor udać się ze mną, i przekazać tę wiadomość mojemu pułkownikowi? Jest tutaj we dworze.
– Tak, oczywiście.
– W takim razie pójdę przodem i pana zapowiem.
Miał prawo niepokoić pułkownika o każdej porze. I teraz, udawszy się wprost do jednej z gościnnych sypialni, otworzył drzwi i wszedł do środka. Poranne słońce, którego promienie wlewały się przez okna, wypełniało wielki pokój łagodnym, rozproszonym światłem. W poprzek szerokiego łóżka leżał „Stary”, bez kurtki i butów, z lekko zmierzwionymi włosami, i spokojnie oddychał, cicho, rytmicznie pochrapując. Dersław przystanął, zatrzymany nagle w swym rozpędzie, gdyż nie chciał przerywać tak błogiego odpoczynku. Ile czasu upłynie, zastanawiał się, nim taki spokój powróci? Lecz sama ta myśl przypominała mu o wadze wiadomości. Głośno stąpając podszedł do łóżka, stuknął obcasami i zasalutował.
Nie poruszywszy się pułkownik otworzył oczy i spojrzał na niego.
– Coś ważnego?
– Tak jest, panie pułkowniku. Zaczęło się.
Lecz, jak się okazało, piątek, 1 września, minął dla 17. Pułku Ułanów bez dalszych incydentów. Przez cały dzień nadchodziły meldunki, plastyczne relacje naocznych świadków i oficjalne komunikaty: o tym, jak członkowie mniejszości niemieckiej w Lesznie ustawili w oknie na wysokim piętrze karabin maszynowy wycelowany w rynek; o bójce między uczniami a innymi przedstawicielami piątej kolumny gdzie indziej w mieście; o starciachna granicy; a wreszcie – wiadomość odebrana z najżywszą radością – o udanej akcji. Staś Czerniawski i trzeci szwadron bez strat własnych dokonali zasadzki na kompanię Niemców, którzy przekroczyli granicę i praktycznie zostali wybici do nogi.
Wczesnym rankiem na niebie pojawiły się samoloty. Z czasem wszyscy oswoili się z ich warkotem. Przelatywały jednak wysoko, nikogo nie nękając i same nie nękane, wykonując zadania, których celu nie wyjawiały.
Przez cały dzień kontynuowano prace przy umocnieniach.
A potem, w sobotę, ruszyli uchodźcy. Poznańskie tworzyło coś w rodzaju naturalnego występu, sterczącego z Polski w głąb Niemiec. Jak fala rozdzielona przez jakiś przylądek i wzbierająca po obu jego stronach, natarcie niemieckie, rozpoczęte w piątek, 1 września, ześliznęło się po tym wybrzuszeniu i przelało przez granicę na północy i południu, przebijając się na północy przez tak zwany korytarz i łącząc się w ten sposób z siłami w Prusach Wschodnich oraz uderzając na południu po najkrótszej drodze do Warszawy. Wzdłuż granicy poznańskiej, skraju wybrzuszenia, w drugim dniu wojny Niemcy wciąż jeszcze staczali potyczki zupełnie małymi siłami. Absorbował ich tutaj inny ważny aspekt nowoczesnej wojny – systematyczne wysiedlanie ludności cywilnej. Nie cofano się przed niczym, co mogło stużyć temu celowi. Wkrótce wszystkie wsie graniczne stały w płomieniach. W sobotę rano na drogach pojawiły się wszędzie pierwszezaładowane wozy oraz niewielkie grupki i kolumny posuwających się wśród kurzu postaci, żałośnie objuczonych tobołami pełnymi niedorzecznie dobranych przedmiotów.
Z początku wydawało się, że to jakaś pomyłka, nieporozumienie, że te niewielkie gromady to jedynie przypadkowi ludzie, którzy ulegli panującemu wokół zamieszaniu lub postąpili wbrew rozsądkowi. Kiedy jednak minął ranek i popołudnie, a nad drogami wciąż unosił się kurz i nadal wzdłuż wznoszonych umocnień przesuwała się ta sama procesja bezdomnych, przerażonych twarzy, ciężko zgiętych ramion i w udręczeniu drepczących nóg, stopniowo przeniknęło do świadomości pracujących ludzi, przyglądających się ich pochodowi, że to prawda, to jest teraz normalne, to właśnie nastało.
Rozpoczęły się wielkie migracje XX wieku, wędrówki ludów Europy po drogach Europy, migracje ani nie kierowane mądrym instynktem ptaków, ani nawet nie uwieńczone fatalizmem samobójczej paniki lemingów, lecz stanowiące bezcelową, beznadziejną, daremną ucieczkę od jednego zagrożenia w ramiona innego, nieskuteczną, nie osłoniętą, wciąż poszukującą jakiegoś bezpieczeństwa, spokojnego miejsca, odrobiny pewności i nie znajdującą niczego. Nic dziwnego, że kiedy fenomen ten po raz pierwszy ukazał swe oblicze, kiedy pojedynczo i parami pierwsze jaskółki piekielnego lata okrucieństwa zaczęty przemykać wzdłuż dróg z rozmyślnym niezdecydowaniem, nawet w kraju, gdzie pamięć o minionym exodusie i grabieżach liczyła zaledwie dwadzieścia lat, ludzie, uśpieni tym dwudziestoleciem łaskawego pokoju, przez kilka godzin nie chcieli przyjąć do wiadomości tej zmiany.
W ciągu następnych kilku tygodni wszystkie główne drogi polskie miały ujrzeć takie same bezradne, wezbrane rzeki ludzi; a wśród nich niemal wszędzie pojawiały się bardziej uporządkowane i w pewnym sensie bardziej tragiczne kolumny innego rodzaju. Te złożone były wyłącznie z mężczyzn, wciąż jeszcze ubranych po cywilnemu, lecz bez bagażu, którzy trzymali się razem i posuwali się naprzód z jakąś posępną zaciętością. Wszyscy oni byli w wieku poborowym i należeli do tych, którym zamieszanie i zwłoka spowodowana opóźnieniem powszechnęj mobilizacji uniemożliwiły dotarcie do swoich jednostek.
Uformowawszy się w kolumny maszerowali teraz tam i siam pośród pól bitewnych aż do końca kampanii, szukając ciągle jakiegoś punktu mobilizacyjnego, w którym mogliby wstąpić do wojska. Wielokrotnie byli obrzucani bombami i ostrzeliwani z broni maszynowej z powietrza. Wielu wpadało między posuwające się naprzód kolumny niemieckie i ginęło albo dostawało się do niewoli. Niekiedy całe grupy były wybijane w pień. A niekiedy, dotarłszy wreszcie do województw wschodnich, wpadały tam w ręce Rosjan.
Jedna z takich kompanii ochotnikców podeszła w sobotę wieczorem pod obóz 17. Pułku Ułanów. Kolumna złożona z około 200 mężczyzn wmaszerowała podjazdem, ustawiła się w dwuszeregu pod domem i wysłała pismo z zapytaniem, czy dowódca zechce z nimi rozmawiać. Gdy pułkownik zszedł po schodach, przodownik grupy wystąpił naprzód i przedstawił sprawę. Czy pan pułkownik może ich przyjąć jako ułanów do swego pułku?
Konieczność odmówienia im – gdyż wobec braku dodatkowego wyposażenia musiał im odmówić – była podwójnie przygnębiająca: ludzie ci rzeczywiście by się przydali; a poza tym nie było przyjemnie odsyłać ich z niczym. Uczucia pułkownika uwidoczniły się w zewnętrznych oznakach irytacji. Dość zwięźle podziękował przybyszom, poradził im, gdzie powinni spróbować się udać i w groźnym milczeniu powrócił do biura. Wciąż jeszcze był markotny i przygnębiony, gdy później tego wieczoru spróbowali go zagadnąć jego dwaj młodzi gospodarze. Nie po raz pierwszy przychodzili z tą samą prośbą, lecz tym razem bardzo starannie się przygotowali. Ubrali się tak, że do w pełni żołnierskiego wyglądu brakowało im jedynie kurtek munduro-wych i czapek, a tuż pod oknem ustawili: młodszy swego konia, osiodłanego już, a starszy, Jul, samochód ojca. Czy nie mogliby, błagali znowu, wstąpić do pułku? Pułkownik, nie będący w nastroju do myślenia o głupstwach, miał już zamiar ich odprawić. Coś w ich gorliwych twarzach ujęło go jednak. Spojrzał na nich raz jeszcze, zwracając uwagę na pomysłowość, z jaką usiłowali go przekonać o swej przydatności.
– No, dobrze! – powiedział uśmiechając się. – Idźcie z tym do Dębickiego. Powiedzcie, że ja was przysyłam.
Kiedy pułk wyruszył, chłopcy poszli wraz z nim i w ciągu następnych trzech tygodni obaj zginęli.2
Zamiast być, jak się obawiał, piątym kotem u wozu, Dersław stwierdzał, że o wiele bardziej przypomina pułkową pannę do wszystkiego. Między innymi, gdy jego bezpośredni przełożeni byli w rozjazdach, często pozostawał sam na służbie w „kancelarii” i tak właśnie było tego niedzielnego popołudnia. Pułkownik pojechał do dowództwa Brygady, zabierając z sobą adiutanta. Major Skrzynecki znajdował się gdzieś w terenie, głowiąc się nad wiecznym problemem zaopatrzenia. Zastępca dowódcy, podpułkownik Rumocki, również był nieobecny. Dersław siedział gawędząc z Benkiem Godurowiczem, tęgim, energicznym młodzieńcem, jednym z oficerów ze szwadronu karabinów maszynowych. Nic specjalnego się nie działo. W wysokim, zdobionym salonie, wypełnionym teraz mapami, sprzętem i zaimprowizowanymi biurkami, ich nieskładna rozmowa stawała się coraz bardziej chaotyczna i w końcu, jakby powodowani tym samym impulsem, wstali i podeszli do jednego z okien. Na zewnątrz znajdował się ogród, jaskrawy od jesiennych kwiatów. Za nim drzemała wciąż jeszcze spokojna wieś. A w oddali, za sadami i szczytami dachów, rozpościerało się, jaśniejąc w promieniach zachodzącego słońca, olbrzymie rozlewisko gładkiej, lśniącej wody.
Teren został zatopiony i wszystkie pozostałe prace przy umocnieniach były na ukończeniu. Wpatrując się przed siebie Dersław zastanawiał się, jak będzie wyglądał atak, kiedy już się zacznie; usiłował sobie wyobrazić rodzaj sił, jakie trzeba będzie odpierać z tych umocnień: czołgi, motocykle pędzące po drogach, pociski wybuchające wokół pałacu i we wsi, szeregi piechoty przemykające się przez pola, zatrzymujące się przed rozlewiskiem… Nie odczuwał w tej chwili niepokoju, po prostu był ciekaw. Stwierdzał, że trudno jest mu sobie wyobrazić przypuszczalny obraz zdarzeń i zwrócił się z jakąś refleksją do swego towarzysza.
Benek mruknął ze złością: – Nie rozumiem, dlaczego jeszcze ich nie ma. Właściwie dlaczego? O co tu chodzi? Co się dzieje na południu? Albo na Pomorzu? Ciągła gadanina, ale dlaczego do diabła nie otrzymujemy żadnych meldunków?
Na te słowa opuścił Dersława beztroski nastrój. On również odczuwał ten niepokój, gdy nie zaprzątały jego głowy bieżące potrzeby, niepokój, który przez cały dzień narastał w pałacu. To prawda, nie otrzymywali żadnych wiadomości o froncie. Docierały plotki i nieustannie trajkotała radiostacja, lecz nie było żadnych oficjalnych informacji. Z powodu ich braku zaczynały się mnożyć wątpliwości. W ciągu tygodnia spędzonego w koszarach byli fizycznie odizolowani. Jednak Dersławowi wydawało się, że w jakiś sposób tutaj, w otwartym terenie, są jeszcze bardziej odcięci. Coś przecież musiało się dziać na ich własnym wojskowym podwórku. Nic jednak o tym nie wiedzieli. Wydawał się zupełnie oderwany od normalnego życia cywilnego, od własnego życia w przeszłości. W przerwach między obowiązkami powracał wprawdzie w myślach do dawnych chwil, lecz już coraz rzadziej i wszystko, co dawne, zaczęta otaczać dziwna aura nierealności.
Uwaga Benka skierowała rozmowę z powrotem na utarte tory i przez chwilę spierali się, nie rozstrzygając niczego. W pewnym momencie rozległo się pukanie do drzwi i wszedł goniec. Przywiózł depeszę z posterunku straży granicznej. Na prawym krańcu odcinka 17. Pułku Ułanów przez granicę na głębokość kilku kilometrów przedarł się oddział piechoty niemieckiej i zainstalował się na niewielkim wzgórzu.
Benek pojechał na rekonesans zabierając ciężarówkę i kilku ułanów. Wróciwszy oznajmił, że wydaje się tam być około stu pięćdziesięciu Niemców, lecz przypuszczalnie udałoby się przeprowadzić skuteczny kontratak mniej więcej osiemdziesięcioma ludźmi, gdyby rzecz dobrze zaplanować. Spojrzeli z Dersławem po sobie. Zabranie choćby jednego ułana z umocnień było wykluczone. Gdy się tak zastanawiali, pojawił się trzeci wspólnik, Brzozowski, dowodzący plutonem pionierów. Usłyszawszy wiadomość, przez chwilę myślał, po czym oświadczył, że ponieważ większość jego ludzi pilnuje miejsc już zaminowanych, może po niewielkim ich przegrupowaniu odstąpić pięćdziesięciu. Jeśli uda im się wypożyczyć paru z Gwardii Narodowej, wciągnąć kilku ordynansów i kierowców… Plan szybko nabierał rumieńców. We wsi odkryto kilka cywilnych ciężarówek i sprowadzono je pod pałac. Dwaj podporucznicy z różnych szwadronów, mający parę godzin wolnych od służby uzyskali pozwolenie na wzięcie udziału. Jul i jego brat mieli służyć za przewodników. Przed wieczorem zorganizowano kolumnę i przygotowano plan ataku.
W obliczu akcji nastroje wszystkich poprawiły się. Otrzymawszy rozkazy żołnierze poszli coś zjeść i odpocząć do świtu, a w pałacu czterej młodzieńcy zjedli kolację, po której rozciągnęli się na kanapach. Dersław przyciągnął krzesło na środek biura i usiadł na nim okrakiem twarzą w stronę drzwi, wyczekując powrotu pułkownika. Skrzyżowawszy ramiona na oparciu ułożył na nich głowę i po paru minutach głęboko zasnął.
W kilka godzin później od strony wsi nadjechał samochód pułkownika. Wartownicy, wiedząc, że coś się szykuje, włączyli rzęsiste światła i w chwilę później Dersława obudziły szybkie gniewne kroki pułkownika i drzwi do biura gwałtownie się otworzyły. Zerwawszy się z krzesła z ustami pełnymi wyjaśnień nadział się na potok rozwścieczonych pytań.
Co za szaleństwa się tu wyprawia? Czemu palą się wszystkie światła w domu, a cały podjazd jest pełen nie zamaskowanych ciężarówek? Czy Dersław zwariował?
Dersław zbiegł do drzwi na dole. Światła zgasły. Ciężarówki przetoczyły się hałaśliwie pod osłonę najbliższych drzew. lch olbrzymie koła buksowały na klombach w świetle księżyca, przypominając nagle i na wpół niedorzecznie o wojennej rzeczywistości. Wróciwszy, zaczął w możliwie przekonywający sposób wyjaśniać wielki plan, lecz pułkownik mu przerwał – atak? To zachwycające! Ale, niestety, całkowicie sprzeczne z rozkazami. Czy Dersław będzie tak dobry i sprowadzi natychmiast dowódców szwadronów?
Gdy Dersław znów pędził na dół, uczucie przykrego zaskoczenia ustąpiło w nim miejsca niepokojowi. Zaczynał rozumieć swego dowódcę. I bardzo szybko jego najgorsze obawy co do powodów wybuchu pułkownika potwierdziły się. Kiedy dowódcy szwadronów weszli do wielkiego salonu i gromadzili się wokół stołu, mignęła mu na chwilę twarz pułkownika, spoglądającego ku nim w górę, i zauważył z szokiem zmęczenie w jego oczach. Pułkownik odłożył ołówek.
– Panowie oficerowie – rzekł – nie będzie żadnych pytań co do zasadności rozkazu, jaki muszę panom wydać, ani też mam nadzieję, zbędnych obaw. Jutro o jedenastej przed południem wasze szwadrony będą gotowe do marszu. Wycofujemy się na Wschód…
1Transzeja – rów łączący w jednolity system różne urządzenia obronne lub oblężnicze (przyp. B.W.)
2Patrz Kwartalnik styczeń-marzec 1997, nr 15, w którym zamieściliśmy życiorysy Juliusza i Alfreda Żółtowskich pióra ich brata Michała z Lasek. Alfred ciężko ranny zmarł 13 XI 1939 roku, Juliusz zginął znacznie później – 29 IX 1944 r. (przyp. B. W ).