Tag: Nr 17

  • Pamiętnik wojenny 1939-1945

    Ciąg dalszy z poprzedniego numeru.

    Działdowo – II etap

    „Godnie” nas przyjęto: już przy wysiadaniu skopano nas i zbito, młodzi silni esesmani, pijani, cieszyli się nad nami – do męczenia. „Polnische Banditen” i „Polnische Schwein” towarzyszyły nam do miejsca zakwaterowania. Tam przy wejściu do koszar 3. batalionu 32. pp z Modlina ustawili się s…syny szeregiem i batami przyjmowali przy ogólnym śmiechu nowo przybyłych więźniów. Wesoło było durniom niemieckim, a nam śmiertelny strach przed tym, co będzie dalej.

    Dostaliśmy na drugim piętrze byłą izbę żołnierską, trzy rzędy podwójnych piętrowych łóżek żelaznych bez żadnej pościeli, sienniki, podgłówki ze słomy i po jednym brudnym kocu. Wybite szyby, podłoga zaśmiecona, zasrana, zaszczana, prawdopodobnie przez żołnierzy niemieckich. Myśmy z ojcem zajęli łóżko na dole od okna, z dala od korytarza, co nam zresztą wyszło na dobre, ponieważ często pijani żołdacy po libacji „odwiedzali” nas i pierwszymi ofiarami byli najczęściej ci, których łóżka stały blisko wejścia. S…syny ściągali z łóżek, bili i kopali, gonili po całej sali, a ile było przy tym śmiechu i wyzwisk. Zabawa była wyśmienita – typowo w germańskim stylu znęcanie się mocnego nad słabym. (Kto z nas wtedy myślał, że ci „dzielni mołojcy”, ufni w swą siłę, za kilka lat będą całowali buty swoim (!) oficerom, będą pokornie pochylać tępe łby gotowi na każde skinienie do usług nawet najgorszych; że swoje żony i córki będą zachęcać do spania „z panami Polakami”; że będą żebrać o litość, o chleb, o życie… Na sali prócz nas byli inni – całkiem nie znani, a przecież bliscy – Polacy, tak samo przeżywający niedole, upokorzenie i hańbę narodu. Wszystkie serca biły po polsku.

    Śniadania, obiady i kolacje były koszmarem i nie wszyscy je otrzymywali – kto zdążył mimo bicia, dostał chochelkę zupy, którą często wylewano. To samo było z kawą. Bochenek chleba na ośmiu, chochelka zupy bez tłuszczu i niesłodzona kawa. Był głód, wielu zginęło jedząc ze śmietników wyrzucane marchewki, cebule, kawałki starego chleba. Tak zmarł na tyfus młody docent Uniwersytetu Warszawskiego, chwaląc sobie znalezione „witaminki”, a wiemy, że to z głodu. Wielu z nas Działdowa nie przeżyło, a przecież był to tylko obóz przejściowy. Pracowaliśmy ciężko na torach kolejowych przy podbijaniu podkładów, kopaniu rowów, tłuczeniu kamieni i cegły, wywożeniu kloak i innych robotach. Do złego wyżywienia, ciężkiej pracy, nieludzkiego traktowania dołączyły się złe warunki sanitarne. Trzeba było mieć dużo hartu i woli, żeby nie jeść różnych świństw ze śmietnika. W nocy nie wolno było wychodzić, a kibli było za mało na nasze potrzeby, często przelewały się zasmradzając pomieszczenie, a rano przy wynoszeniu wymysły od „brudnych i niechlujnych Polaków” – nie umieliśmy zachować czystości.

    Zamordowano arcybiskupa płockiego Juliana Nowowiejskiego – staruszka liczącego ponad osiemdziesiąt lat i sufragana tejże diecezji, ks. biskupa Wotumiskiego. Skakali „żabki”, a kiedy im się to nie udawało i przewracali się, śmiechu było co niemiara, no bo było się z czego śmiać! Bici po twarzy, stawiani na nogi – i znowu to samo od początku. Zmaltretowani i poniżeni w swojej godności ludzkiej i kapłańskiej, zostali rozstrzelani. Wiedział o tym papież Pius XII, wielki przyjaciel Niemców, błogosławiący wyprawy Hitlera i Mussoliniego, ale nie przejmujący się losem duchownych Europy Wschodniej, walczących nie bronią, ale słowem, manifestujących swą przynależność narodową. Podobnie zginęli znani mi osobiście księża: Goszczyński – proboszcz parafii Bodzanów, Wiloch proboszcz parafii Łatowo, obaj patrioci publicznie piętnujący barbarzyństwo Niemców.

    Nie wszyscy jednak noszący mundury feldgrau mieli wilcze serca; odwracali oczy, kiedy nas bito, podrzucali chleb; nie wszyscy byli zarażeni hitleryzmem, wyraźnie nam współczuli, ale sami się bali swoichwspółtowarzyszy i zawsze słychać byto „aber schnel” – prędko, prędko. Na pewno dzięki takim Niemcom wielu Polaków przeżyło i ocalało. Był co prawda drobny ułamek tych „dobrych Niemców”, ale w sumie sporo istnień polskich ocalało, i tu w swoich wspomnieniach składam im serdeczne braterskie podziękowanie. Nie wszyscy Niemcy zapomnieli, że Goethe czy Schiller – wielcy poeci niemieccy, których czci cały świat – byli humanistami, którym obca była przemoc i gwałt, że byli inni wspaniali myśliciele i pisarze, których myśli w postaci napisanych przez nich książek kazał Hitler palić publicznie na stosach. I nagle zjawił się mały człowieczek, psychopata, chory na manię wielkości malarz pokojowy, Hitler, człowiek o niezwykłych zdolnościach organizacyjnych, świetny mówca, bardzo sugestywny fanatyk umiejący wmówić Niemcom, że tylko oni są zdolni i powołani do przewodzenia innym narodom, przekonać ich o dziejowym posłannictwie Germanów. Pozyskał sobie wielkich finansistów, ogromny przemysł niemiecki wietrzący miliardy, a narodowi obiecał dobrobyt, jakiego nigdy nie mieli, i to, co Niemcy tak zawsze lubili rządzenie niewolnikami. Wierzyli ślepo w to, co im mówiono, pracowali, jedli na kartki, zdyscyplinowani i pewni, że wódz ich nie zawiedzie. Jakie smutne było ich przebudzenie!

    Widoczne z brudu, braku wody, mydła, pościeli, niezmieniania bielizny dostaliśmy „krocy” (po polsku: świerzb złośliwy). Straszliwe swędzenie, a co za tym idzie – drapanie, co jeszcze potęgowało jego rozwijanie. Miejscowy lekarz na to nie reagował, tłumacząc się brakiem leków. Na udach i brzuchu mieliśmy wielkie, cieknące, obrzydliwe rany. Pisałem do żony o maść, ale moich listów nie otrzymywała.

    Kilkudziesięciu nas przewieziono samochodami do dużego majątku niemieckiego odległego o kilkanaście kilometrów od Działdowa. Nie pamiętam nazwy majątku ani nazwiska „dziedziczki”, ale była to stara kutwa i bardzo nie lubiła Polaków i Rosjan, podobno pochodząca z junkrów pruskich, istna baba-Jaga, brzydka z „wąsikami”.

    Byliśmy głodni, pracowaliśmy gorliwie przy wykopkach i żarli chciwie kartofle w każdej postaci – gotowane, pieczom i w zupie. Co to była za rozkosz do syta najeść się kartofli, a potem straszliwa sraczka i całkowity brak apetytu, nawet chleb nie szedł. Na kartofle patrzyliśmy z odrazą, nawet dziś po tylu latach nie jestem ich amatorem.

    Zaraz po wykopkach zorganizowano transport i ruszyliśmy ku swojemu przeznaczeniu — do obozu koncentracyjnego Mauthausen w Austrii.

    Mauthausen – III etap

    Jechaliśmy z Działdowa przez Toruń, Poznań i Berlin zatrzymując się na kilka dni w miejscowych więzieniach. Jechaliśmy w zamkniętych okratowanych więźniarkach, w zaduchu, okna przeważnie zamknięte, brak wody, nie zawsze konwojenci na czas pozwolili pójść do ubikacji, toteż czasem nie każdy zdążył i ot, nieszczęście gotowe, a potem smród i lanie za nieporządek. W więzieniach miejscowych stosunkowo nie było źle: codziennie zupa i trochę wytchnienia, kontakty z siedzącymi tu ludźmi, wiadomości ze świata i lepsze poznawanie stosunków więziennych i nadzoru władz niemieckich. Bardzo „zabawnie” przyjęto nas w Berlinie, w czasie przejścia z dworca do więzienia. Otóż ilu nas było, tylu ustawiło się żandarmów na peronie. Każdy żandarm pojedynczo brał swojego więźnia na smycz jak psa, tyle że nie za szyję, a za rękę i poważnie prowadził ulicami Berlina. Było nas kilkudziesięciu, więc korowód dość długi. Wielka to była frajda i uciecha dla berlińczyków przyglądających się wynędzniałym i ogłupiałym, prowadzonym na smyczach więźniom. Pluto na nas, wymyślano od polskich bandytów i świń, wygrażano i kto wie, czy nie doszłoby do linczu, gdyby nie obecność żandarmów. Istne średniowiecze, ale wtedy była taka mentalność, tak ich wychowano, do tego był to rok 1942, okres zwycięstw i triumfu Niemców oślepionych przez zbrodniczych polityków i fanatyków III Rzeszy Niemieckiej. Toteż sobie w Berlinie na nas użyli. Śmiali się, gwizdali i wiwatowali na cześć Fuehrera, byli szczęśliwi. Czuliśmy się bardzo źle i z ulgą powitaliśmy cele więzienne Moabitu. Stamtąd przewieziono nas bezpośrednio do celu, do piekła, skąd według planu nikt z nas nie miał wrócić – chyba w postaci dymku z komina krematoryjnego.

    Transport przybył w nocy, mała stacja, ciemno, gdzieniegdzie przyćmione światła. Wyładowano nas na peron. Tam już czekano. Jeżeli Bóg stworzył piekło, Kaina i Abla, to chyba tam. Otoczyła nas sfora pijanych i oszalałych diabłów, szatanów w takiej postaci, jakiej nawet twórcy Biblii nie śmieli opisać. Nawet olbrzymie psy, stale szczekające i biegające, wydały się nam mieszkańcami piekieł. Przy świetle latarek elektrycznych, biciu, wrzasku, wyzwiskach, szczekaniu uformowano pieszy transport do obozu.

    Byto nas około stu dwudziestu osób – młodzi i starzy, czasem chłopcy 16-18-letni. Do obozu około 4 km. Ruszyliśmy, rychło gubiąc szyk marszowy. Nie wiem, ilu z nas zostało po drodze, ale sądząc po liczbie strzałów – dużo, bo nie wszyscy mogli nadążyć w marszu, zostawali i ci byli już straceni. Wcisnąłem się z ojcem do środka kolumny, przez co uniknęliśmy razów i psów. Napięcie nerwowe okropne. Ci, którzy zostali w tyle, już nigdy nie zobaczą Ojczyzny, swoich najbliższych. Nie wiem, ilu nas dotarto do obozu. Otwarła się brama „Arbeit macht Frei” – koniec wędrówki.

    Byli ludzie, którzy nie spali, aby nas obsłużyć, i w kąpieli (jaka wspaniała ciepła woda) ostrzygli wszystko, co było włosem na skórze, zabrali nasze ubrania i buty, ubrano nas w kalesony, koszule i drewniane chodaki, zapisano, jak trzeba, oraz dano na sznureczkach numery – tymczasowe, jak mówiono, ale te numery zostały już na zawsze, zastępując nam nazwiska w obozie. Otrzymałem numer 19340, a ojciec 19341. Jako ludzie zniknęliśmy – byliśmy numerami. Do bloku kwarantannowego było z łaźni około 300 m. Znaleźliśmy się we władzy takich samych więźniów jak my, ale z czarnymi, zielonymi lub fioletowymi winklami, a więc byłych bandytów, złodziei, babtystów i innych Niemców i Austriaków, rzadko trafiali się Hiszpanie. I ci, za plecami swoich mocodawców, zostali panami życia i śmierci tysięcy więźniów, ale o tym będę jeszcze pisał.

    Pędzili nas batami i krzykiem, przewracaliśmy się, bo nikt nie umiał chodzić i biegać w drewniakach. Biegliśmy więc na bosaka trzymając drewniaki w ręku, kto zgubił i wrócił, dostał lanie.

    Nareszcie blok 17, dwie sztuby, pośrodku umywalnia i wychodek, barak drewniany, jak zresztą wszystkie inne. Położono nas pokotem wzdłuż obu ścian, jeden przy drugim – stłoczeni w jeden kłąb ludzki niczym robaki. Odwracaliśmy się na drugi bok na komendę któregoś z nas – kilka kocy i wypchanych słomą sienników. Byliśmy bardzo znużeni. Kto wstał, aby wyjść za swoją potrzebą, na swoje miejsce już nie trafił – ścieśniło się. Ojciec był bardzo słaby z głodu i znużenia, chodząc czepiał się ścian. Jak mogłem, tak pomagałem, ale zasadniczej pomocy udzielić nie mogłem, a u tych wściekłych wilków – blokowego i sztubowych nie było czego szukać ani się spodziewać.

    Po kilku dniach zabrano nas jako chorych na świerzb na blok 20. Przykra to pasożytnicza choroba, mieliśmy dosłownie ropiejącą ranę na brzuchu i kroczu – straszliwe swędzeni, ciekło z nas. Wtedy jeszcze rewiru nie było – budowano. Blok 20 był czymś w rodzaju szpitala, nazywano to „Kranken Blok . Pożal się Boże, jaki to był szpital. Bez leków, sienniki wypchane słomą i takie same podgłówki, po jednym kocu na chorego, bez prześcieradeł. Mieli natomiast znakomitą maść na świerzb. Lekarz Polak, dr Władysław Czapliński, również więzień, mieszkał w tym bloku. Dobry człowiek i dobry lekarz. Ten nas przyjął, nakarmił i przydzielił łóżka. Zalecił smarowanie. Stawało się w całej nagości, jakże chudej męskości i mizernej kondycji, na małym stołeczku, podchodził ze słoikiem z maści; „specjalista” – polski chłopak smarował dwa razy dziennie pędzlem malarskim chore części ciała. Po mniej więcej dwóch tygodniach kuracji kręca znikła, ale dr Czapliński jeszcze nas trzymał. Była zima i bał się szczególnie o ojca, że nie wytrzyma narzuconej pracy. W Austrii zima jest na ogół łagodna, ale w 1942 roku była dość sroga – temperatura w grudniu dochodziła do -18, -20C. palono co prawda w żelaznym piecu, ale dość oszczędnie, o wiele za mało jak na duży barak. Tuliliśmy się z ojcem do siebie okryci mizernymi kocami.

    I oto Wigilia Bożego Narodzenia 1942 roku, Adama – imieniny ojca, kiedyś tak hucznie obchodzone. Otrzymaliśmy rano chleb – szybko go zjedliśmy. Piszę to z płaczem, bo nie mieliśmy nawet kawałka chleba, żeby podzielić się nim zamiast opłatka. Leżący obok nas, bardzo chory, swojego chleba jeszcze nie zjadł i na moją prośbę pożyczył dwa cienie kawałki, które następnego dnia zwróciłem, nawet z naddatkiem. Biorąc plasterek pożyczonego chleba do ust życzyliśmy sobie przeżycia, wytrwania, twardości i wiary, że może uda się nam kiedyś mimo wszystko zobaczyć swoich najbliższych i kraj. Ucałowaliśmy się i każdy oddał się swoim myślom; byliśmy wtedy w domu, z naszymi żonami i dziećmi – nie wiedzą, co się z nami dzieje, czy w tę wigilijną noc myślą o nas?

    Przytuleni do siebie usnęliśmy. Przebudzenie było dość przykre i niesamowite – nad nami wyciągnięta sztywna ręka sąsiada (nie tego, co opłatek pożyczył, tamten Polak, a ten Serb) – zmarł w nocy. Szybko go zabrano, rozebrano z koszuli i kalesonów i wyrzucono przed blok. Bielizna się przyda dla innych, a on, nieznany człowiek – to pyłek, trochę niedopalonych kosteczek, garść popiołu. Tak zaczął się pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia 1942 roku.

    Codziennie wyrzucano kilkanaście szkieletów odzianych we własną skórę, bardzo długich. Codziennie też rano zajeżdżał wóz zaprzężony w ludzi i zabierał ciała nie znanych nam z nazwiska i przynależności narodowej towarzyszy, drogich nam, bo zginęli za wspólną sprawę, w obronie cywilizacji, kultury, swego kraju i jego granic, w obronie swoich rodzin. Modlliliśmy się za nich. Wtedy byli to przeważnie Polacy, Czesi, Rosjanie, Jugosłowianie, starzy Hiszpanie, Belgowie, Francuzi. Holendrzy i inni. Patrzyłem bezradny na śmierć innych nie wiedząc, czy sam przeżyję. Nie znałem języków obcych, ale Czechów, Jugosłowian i Rosjan częściowo rozumiałem. Prosili, aby powiadomić rodziny, podawali nazwiska i adresy. Niestety, nie było czym ani na czym zapisać. Najczęściej umierali ludzie. którzy stracili wiarę, że przeżyją, że wrócą do swoich, że żony ich nie łajdaczą się i czekają na nich. Tak umarł nasz kolega pełen zwątpienia – Jakub Czyż. Byłem przy jego śmierci, prosił o wodę i wtedy powiedział, całkowicie załamany, że nigdy nie zobaczy swojej Rozalki i dzieci. Zmarł cicho, otarłem łzy. Wiara była wielka siłą, kto zwątpił – zginął i prochy jego użyźniają pola okolicznych wsi.

    Urzędowy lekarz niemiecki był rzadkim gościem w bloku, bał się tyfusu, który mógł w każdej chwil wybuchnąć wskutek septycznych warunków. Doktor Czapliński robił, co mógł, zmieniano słomę w siennikach, dezynfekowano koce, barak skropiono płynem odkażającym. Ojciec odżył, czuł się lepiej, barak lepiej opalano, toteż spacerowaliśmy w kalesonach i koszulach wszystkiego ciekawi. W czasie wojny widziałem wielu zabitych. Tak naszych, jak i Niemców, ale byli to ludzie młodzi, dobrze odżywieni i ubrani, widziani krótko i przelotnie. A tu rzuceni jeden na drugiego, nadzy, zmarli ludzie o „żywych” oczach. Tak nam się zdawało, że ci ludzie żyją, że patrzą na nas. Z którejkolwiek strony spojrzeć, oni „patrzyli” na nas. Straszne to było, może fizycy lub lekarze to wytłumaczą? Może to bytu wycieńczenie, może głód, może strach? Widziałem potem setki takich samych na rewirze, na dole, już w 1945 roku zbudowanym – Kranken Lagrze. Kto był w Mauthausen, ten wie i pamięta ten „wielki szpital selekcji i śmierci”. Tu przeniósł się dr Czapliński jako naczelny lekarz, obok niego lekarze jugosłowiańscy, rosyjscy i czescy.

    Wreszcie nadszedł czas i wypisano nas do bloku roboczego. Blok nr 7 to nowy rozdział naszej historii.

    Roman Żółtowski

    Ciąg dalszy w następnym numerze.

  • Życiorys mój

    Ciąg dalszy z poprzedniego numeru.

    Obecnie opiszę na naszym przykładzie, w jaki sposób hitlerowcy wysiedlali Polaków. Do naszego domu w dniu 21 kwietnia 1942 roku samochodem przyjechało czterech mężczyzn. Dwóch z nich w czarnych mundurach SS, trzeci w mundurze wermachtu (tłumacz) i nowy „właściciel”, wspomniany Stefan Augustin. Kazali zawołać mojego ojca, który był zajęty pracą w gospodarce. Spisali wobec niego pobieżnie inwentarz żywy, budynki z ziemią i kazali się mu podpisać. Jednocześnie tłumacz wyjaśnił po polsku, że ojciec zrzeka się calej posiadłości na rzecz „wielkich Niemiec”. Ojciec oponował, że nie chce się zrzec, bo to jego całe utrzymanie. Natychmiast dopadł do niego esesman i zamierzył się do uderzenia, wówczas ojciec podpisał dokument.

    Po podpisaniu esesman oświadczył przez tłumacza, że wolno nam zabrać ze sobą tylko pościel z jednego łóżka i samo łóżko i w ciągu 15 minut mamy opuścić dom. Ojciec zdjął kapę z lóżka, zapakował w nią pościeli wyniósł na ulicę, gdzie czekało na nas kilku sąsiadów, myśląc, że będą nam pomagaćprzy zabieraniu rzeczy. W tym czasie wyszedłem na podwórze i chciałem złapać naszą kurę. Zobaczył mnie, a właściwie już wcześniej pilnował, nowy właściciel i zawołał esesmana, który dopadł mnie i zaczął bić po twarzy i karku, a kiedy upadłem, kopał i krzyczał „polnische schweine” (polska świnia). Doleciała do nas matka, która zaczęła mnie bronić. Hitlerowiec uderzył i matkę, która upadając wołała, że mam uciekać. Udało mi się podnieść z ziemi i uciec przez płot z drutu kolczastego na drugą stronę. W tym czasie ojciec wrócił z drogi, aby zabrać lóżko i materac. Zauważył, że matka leży na ziemi i chciał jej pomóc wstać. Esesman zostawił matkę, dopadł do ojca i uderzył go tak silnie w głowę, że ojciec potoczył się do tyłu i upadł pod ścianę domu. Esesmani widzieli, że są obserwowani przez grupę ludzi (sąsiadów) stojących na ulicy i przy płocie, a mimo to bili i znęcali się nad nami. Wówczas nie wytrzymałem nerwowo. Zza płotu zacząłem wymyślać Niemcom na całe gardło od „szwabów”, od „bandytów”, którzy biją mi matkę i ojca. Doszło do moich uszu szwargotanie esesmanów „swab”, „bandit” i widocznie upewniwszy się u tłumacza znaczenia tych słów podbiegli do płotu i zaczęli odginać druty kolczaste, aby przejść na drugą stronę. Byłem tak bardzo zdenerwowany i z wrażenia sparaliżowany, że nie docierały do mnie słowa matki, która wołała: „Stachu, uciekaj!”. Dopiero, kiedy nasz znajomy, Grochowiński, złapał mnie za ramię i kazał uciekać, zorientowałem się, że muszę wiać, bo już jeden z esesmanów był po mojej stronie płotu i pomagał drugiemu przejść. Wówczas bardzo się przestraszyłem i jak wiatr pognałem w kierunku ulicy. Esesmani nie mogli tu strzelać, bo na ulicy stali ludzie. Przebiegłem ulicą do cmentarza, przez płot na cmentarz, potem przez drugi plot z cmentarza na ulicę i pobiegłem do brata mojego Henryka, który pracował w sklepie tytoniowym jako ekspedient, powiadomić go o naszym wysiedleniu. Goniący mnie esesmani wpadli na cmentarz, wyciągnęli pistolety i szukali mnie między grobami.

    W tym czasie rodzice wygnani z naszej posesji zatrzymali się w mieszkaniu naszych sąsiadów Biegalskich. Tłumok z pościelą, którą pozwolono nam zabrać, był u drugich sąsiadów – Przytulskich. Jeszcze raz esesmani przyszli do Przytulskich, przetrząsnęli tłumok z pościelą i dopytywali się o rodziców, a raczej o mnie, gdzie mogę obecnie się znajdować. Nie dostali odpowiedzi, ponieważ Polak Polaka, jak mógł, tak chronił.

    Niemcy nie czuli się jednak pewni w naszym domu i posesji, przez całą noc palili światło, a esesmani wyjechali do swej bazy dopiero na drugi dzień. W naszym mieszkaniu pozostał Niemiec Augustin, do którego w południe dołączyła rodzina (żona, córka i teściowa). Była to, jak siędomyślaliśmy, wyjątkowa sytuacja dla funkcjonariuszy „Arbeitstabu”, bo w przeważającej części wysiedleń, po usunięciu Polaków z odebranego im domu czy mieszkania, zaraz wracali do bazy w Biskupicach. Rodziców moich i brata Henryka zabrali do swojego mieszkania Mosielscy, nie zwracając uwagi na to,że w trzech małych izbach ich mieszkania żyło dziewięć osób, ponieważ syn Józef z całą rodziną był już wysiedlony z Gdyni i schronił się u nich. Brata mojego Romualda przygarnęli nasi znajomi, Białkowscy. Rodzice i ja sam dopiero po pewnym czasie zdaliśmy sobie sprawę z tego, co zrobiłem. Nazwanie Niemca „szwabem”, a jeszcze gorzej „bandytą”, groziło więzieniem, a nawet karą śmierci. Nie mogłem się więc pokazać Niemcom, a zwłaszcza tym, co nas wysiedlali. Przez tydzień ukrywałem się u naszych znajomych o nazwisku Ostromęccy, mieszkających w Aleksandrowie Kujawskim. Mieli oni jednego syna Jerzego, który został wywieziony na roboty do Niemiec. Kryjówka była więc pewna, a gospodarze uczynni i troskliwi. Wiele im zawdzięczam. Po tygodniu, wczesnym rankiem przeniosłem się do Antoniego Mosielskiego, który mieszkał we wsi Kuczek pod Ciechocinkiem, gdzie nadal się ukrywałem.

    Po miesiącu od naszego wysiedlenia Niemcy zorganizowali dla wszystkich wysiedleńców transport kolejowy do Niemiec. W nocy wyciągali ich z łóżek, ładowali do wagonów i wywozili. W naszym przypadku rodzice i my wszyscy byliśmy nadal tam, skąd nas wysiedlono, to jest w miejscowości Rożno-Parcek gm. Służewo, a tam już mieszkali Niemcy – rodzina Augustina. Nie dopełniliśmy również obowiązku zgłoszenia się do „Arbeitsamtu” w terminie trzech dni po wysiedleniu. Żandarmi wyciągający i doprowadzający wysiedleńców do transportu kolejowego mieli nas na liście i dopytywali się o nas sąsiadów, ale nie uzyskali żadnej informacji. W czerwcu 1942 roku pani Borkowska mieszkająca w Aleksandrowie Kujawskim przy ulicy Rittestrasse Nr 1 (obecnie Limanowskiego 1) odstąpiła moim rodzicom pokój z kuchnią. Nie mieliśmy nic, czym można byłoby umeblować to mieszkanie, a także je wyposażyć. Ani talerza, ani łyżki, ani garnka do gotowania, nic oprócz pościeli z jednego łóżka, a z ubrania tylko to, co na sobie. Okazało się, że i na tym polu działa konspiracja polskiego podziemia. W ciągu kilku dni umeblowano nam i wyposażono całe mieszkanie. Wspomnę tylko o niektórych przedmiotach, od kogo otrzymaliśmy. Szafę i stół przyniesiono nam od pp. Chyczewskich, materac sprężynowy (do którego dorobiono nogi) od p. Marity Bębnowskiej, komodę od pp. Ostromęckich, łóżko od pp. Białkowskich, szafkę kuchenną od p. dr. Marlicza, trzy krzesła od felczera Duszyńskiego. Nie pamiętam już wszystkich ofiarodawców wyposażenia, jak talerze, garnki, kubki, łyżki i inne, a nawet odzienie. Za czasów okupacji niemieckiej wszystkie przedmioty i ubrania były na kartki, jak również środki spożywcze, a kartki żywnościowe otrzymywało się dopiero mając stałezameldowanie.

    W „Arbeitsamcie” w dziale zatrudnienia Polaków w tym czasie pracował Wacław Lewandowski, przez którego ojciec mój załatwił sobie kartę „niezdolny do prac fizycznych”, ale po wysiedleniu nakazano mu jeden raz w tygodniu meldować się na posterunku policji. Dla mnie ojciec otrzymał od p. Lewandowskiego skierowanie do pracy w „Gaubuchstale” w Aleksandrowie Kujawskim (Powiatowy Urząd Księgowości Rolniczej) na stanowisku gońca. W urzędzie tym pracowali prawie sami Polacy, z wyjątkiem dyrektora i trzech folksdojczów. Przedsiębiorstwo prowadziło księgowość wszystkich majątków ziemskich w powiecie aleksandrowskim. W biurze rozmawiano przeważnie po polsku, bo księgowi Polacy języka niemieckiego albo nie znali, albo znali zbyt słabo. Księgowymi (buchalterami) w podległych majątkach byli również Polacy. Stąd nietrudno było wzajemnie się porozumieć. Moja praca polegała na przywożeniu poczty (miałem do dyspozycji rower służbowy), pakowaniu i wysyłaniu paczek z drukami i dokumentami księgowymi do majątków w powiecie. Często osobiście dostarczałem dokumenty księgowym w majątkach. Miałem nawet oficjalną przepustkę wystawioną na Urząd Miejski do poruszania się w powiecie aleksandrowskim. Jednym z naszych księgowych w biurze był Sławomir Kaftański (były nauczyciel matematyki w szkole średniej we Włocławku). Oprócz normalnych akt księgowych otrzymywałem od niego (przy wyjeździe do majątków) listy w zamkniętej kopercie, które musiałem oddać do rąk własnych adresata. Adresatami byli Polacy – księgowi lub rządcy w majątkach. O ile mnie pamięć nie myli, w majątku Piołunowo oddzielne listy otrzymywała „Pani Barbara” (księgowa). Nazwiska nie pamiętam, wiem tylko, że pochodziła z Torunia i tam miała swoją rodzinę. W majątku Latkowo pisarz-księgowy – również Polak. Nazwiska nie pamiętam. W majątku Przybranowo – rządca Polak. W Seroczkach – księgowy Polak. Nazwisk ich nie pamiętam, ale wiem, że to byli przeważnie młodzi ludzie, którzy często kontaktowali się osobiście z księgowym Kaftańskim, mimo że księgowość w biurze prowadził ktoś inny. Do przewożonych listów nie zaglądałem, nie pytałem również, co w nich było. Domyślałem się tylko, zwłaszcza kiedy ostrzegł mnie, co trzeba zrobić z listem, aby nie dostał się w ręce Niemców. Mnie to, co powiedział Kaftański, wystarczało, żeby być ostrożnym. Jak pamiętam, Kaftański doskonale się orientował, że pracuję w konspiracji, ale nigdy o to nie pytał. Przy okazji przewoziłem również swoje ulotki i bibułę podziemną, które osoby wymienione w listach Kaftańskiego chętnie przyjmowały.

    Po pewnym czasie przekonałem się, że osoby te są godne pełnego zaufania. Nikt z nich nigdy nie zapytał się, skąd ja to biorę. Raczej pytano, kiedy następne dostarczę. Ja natomiast nie starałem się dowiedzieć, gdzie i jak rozprowadzają dostarczone gazetki i ulotki. Tak jak wówczas to odczuwałem – obowiązywało nas ciche porozumienie oparte na rzeczowym wzajemnym zaufaniu i tajemnicy. Sprawdzało się w terenie wszystko to, o czym mówił mój brat Henryk, ps. „Dołęga”, na szkoleniu z zakresu konspiracji. Miałem nawet swoją wypróbowaną metodę kolportażu bibuły. Współpracę zawsze rozpoczynałem od „wypożyczenia” tylko jednej gazetki lub ulotki i prosiłem o jej zwrot po przeczytaniu. W późniejszym czasie, jeśli nie miałem podejrzeń co do osoby, zgadzałem się na przesłanie po przeczytaniu „pewnym” znajomym. Dopiero gdy próby te wypadły pomyślnie, starałem się dostarczać więcej egzemplarzy. Dzięki Bogu, przez cały czas swojej działalności, w czasie niemieckiej okupacji, nie miałem wpadki z bibułą.

    Dopiero po śmierci Kaftańskiego, w latach sześćdziesiątych, dowiedziałem się, że Sławomir Kaftański był oficerem Armii Krajowej i współpracował z Okręgiem Włocławskim. Po roku 1946 przez kilka lat wykładał matematykę w Gimnazjum i Liceum Ogólnokształcącym w Aleksandrowie Kujawskim.

    Tymczasem Niemcy zaczynają przegrywać, a zwłaszcza na froncie wschodnim. W pośpiechu szykują nowe linie obronne, między innymi na odcinku starych granic w zaborze pruskim i carskim. Do budowy nowych linii obronnych brakuje im już wyspecjalizowanych jednostek współdziałających z wojskiem i sprzętu. Uciekają się więc do zabierania z zakładów pracy Polaków, którzy będą czarną robotę – budowę linii obronnych -wykonywali ręcznie. Były to prace przymusowe. Dla tych ludzi organizowano nowe obozy pracy, pilnowane przez służbę niemiecką, ogrodzone drutem kolczastym. Zmuszano ich do ciężkiej niewolniczej pracy trwającej często czternaście-szesnaście godzin na dobę. Między innymii ja, w dniu 3 września 1944 roku, zostałem skierowany przez Niemców do takiego obozu (załącznik nr 3). Obóz przymusowej pracy znajdował się we wsi Podgaj. Zamiast baraków do spania były chłopskie stodoły, cały teren ogrodzony był płotem z drutu kolczastego i pilnowany przez strażników niemieckich. Początkowo, w ciężkich warunkach pracowałem przy kopaniu rowów przeciwpancernych, a następnie przy betonowaniu zapory wodnej na rzece. Karmiono nas na zmianę: raz zupa z brukwi, na drugi dzień zupa z łubinu z soczewicą, 20 dkg czarnego chleba, łyżka margaryny lub marmolady z buraków i pół litra czarnej kawy na cały dzień. Przebywałem tam do dnia ewakuacji obozu, to jest do 7 stycznia 1945 roku. Udało mi się wtedy uciec z dwoma jeszcze kolegami i ukryć się przed wymarszem ewakuacyjnym.

    Do czasu wkroczenia Sowietów ukrywałem się w naszym punkcie kontaktowym Seweryny Kennitz, pseudonim „Serwus”, a następnie u Antoniego Morulskiego we wsi Kuczek pod Ciechocinkiem.

    Ciąg dalszy w następnym numerze.

    Stanisław Żółtowski z Aleksandrowa

  • Wiersze z tomiku „Oswajanie krajobrazu”

    Wiosna

    spójrz miła
    za naszym oknem brzoza kwitnie
    czujesz na twarzy oddech pola
    wiosna wiosna wiosna
    z ziarna nadziei dziś wyrosła
    do kąta rzućmy wszystkie troski
    a na drobiazgi szkoda czasu
    kiedy na duszy rześko lekko
    jesteśmy równi i podobni ptakom
    na rozłożonych wolnych skrzydłach
    trzeba nam lecieć wprost przed siebie
    tam gdzie uderza serce lasu

    Pole

    roje kolorowych gwiazd
    i słońc kaskady skowronkowej nuty
    otwarta na oścież przestrzeń spracowanej dłoni
    pod sklepieniem niebieskim coś
    bez grzechudom weselny pełen gości radosnych
    pole

    Stefan z Myszkowa koło Częstochowy

  • Historia mojego domu


    Małgorzata Joanna Żółtowska

    Jestem przedstawicielką gałęzi rodu, której losy są typowe dla całej rzeszy mieszkańców Mazowsza. Są nas, „zwykłych” Żółtowskich, tysiące. Dla większości, tak jak i dla mojej rodziny, „fortuna kołem się toczyła”. Były czasy lepsze i gorsze. Trzeba było imać się najróżniejszych prac – po to, żeby przeżyć i utrzymać rodzinę. Byli i są wśród nas przedstawiciele wszelkich zawodów, ludzie mniej lub bardziej wykształceni. Każdy z nas ma prawo, a nawet obowiązek, dorzucić coś własnego do historii rodu. Każde wspomnienie będzie tak samo cenne, bo jest przecież cząstką nas wszystkich, pochodzących od jednego przodka, z czego tak przecież jesteśmy dumni…

    O tym, że należymy do bardzo starej rodziny, słyszałam niejednokrotnie. Krążące opowieści o dawnej zamożności i znaczeniu przodków przyjmowałam z dumą, ale wraz z upływem czasu, z coraz większym niedowierzaniem. Do tej pory nie wiem, co z tych opowieści było prawdą, a co pobożnym życzeniem.

    Bezpośredni moi przodkowie na pewno nie zaliczali się do klasy ziemian, a co było przedtem? Brak czasu i normalne, codzienne obowiązki nie pozwalały na dokładne zajęcie się tym, jakże przecież dla każdego z nas ważnym, tematem.

    Najstarszym, znanym mi z opowieści mego ojca przodkiem był pradziadek Florian. Urodził się w 1858 roku w Miszewku Garwackim (tę informację, a także to, że był synem Szymona i Marianny z Dąbrowskich, otrzymałam od naszego niezapomnianego Michała z Łodzi. W lipcu 1994 mieliśmy wybrać się razem do Płocka na dalsze poszukiwania…). Florian poślubił Annę z Kruszyńskich. Gdzie i kiedy zawarli związek małżeński, tego nie wiem. Do Warszawy przeniósł się najprawdopodobniej w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku.

    Z opowieści ojca i stryja wynikało, że Florian, otrzymawszy od swojej rodziny pewną sumę pieniędzy na rozpoczęcie nowego życia – przeznaczył je na kupno dorożek i założenie małego przedsiębiorstwa przewozowego. Nie był chyba zbyt dobrym przedsiębiorcą, a może po prostu nie miał szczęścia, toteż został zmuszony do poszukania sobie innego zajęcia. Około roku 1918 przeniósł się z ulicy Leszno na Kozią 5 (dawniej Junkierską), gdzie kupił sobie posadę dozorcy. Zmarł w 1923, a posadę przejął po nim mój dziadek Ludwik.

    Florian i Anna mieli pięciu synów:

    Jana – jaki był jego los nie wiadomo. Jedyny ślad, jaki pozostał, to kartka pocztowa (zdjęcie) z września 1918 roku pisana przez mojego dziadka Ludwika do Jana pod adresem: wieś Żekuń (obecnie Rzekuń), gmina Żekuń, powiat ostrołęcki, gubernia łomżyńska. Część rodziny upiera się, że Jan wyemigrował z kraju, część natomiast, że umarł „gdzieś w Polsce”.

    Ignacego – ożeniony z Józefą Babis miał córkę Bronisławę, która wyszła za mąż za Czesława Grabowskiego, reżysera filmowego. Ignacy zaginął w czasie okupacji. Umarł w jednym ze szpitali warszawskich i został pochowany w kwaterze na Cmentarzu Bródnowskim (o czym dowiedzieliśmy się dopiero teraz, przy okazji gromadzenia materiałów na temat Żółtowskich pochowanych na tymże cmentarzu).

    Feliksa – kawalera, bezdzietnego, pracownika ambasady holenderskiej.

    Henryka – również pracownika ambasady holenderskiej, a potem Polskiej Kroniki Filmowej.

    Ludwika – mojego dziadka. Ludwik miał troje dzieci: Janinę ur. 1922, Edwarda Jana (1924-1992) oraz Zbigniewa Bonawenturę (1930-1944). Po śmierci pierwszej żony – Zofii z Kanickich, ożenił się powtórnie z Weroniką Szczypińską (z tego związku dzieci nie miał).

    O dziadku mogę powiedzieć tylko tyle, ile się dowiedziałem od swojego ojca i cioci Janiny. Był podobno człowiekiem niezwykle spokojnym i pracowitym. Choć wychowywany w skromnych warunkach, doceniał rolę wykształcenia. Chciał zapewnić dzieciom lepszą przyszłość. Mój ojciec – Edward, do wybuchu wojny zdążył ukończyć dwie klasy Gimnazjum im. Konarskiego. Niestety, okupacja pokrzyżowała i unicestwiła wiele planów. Dla rodziny dziadka, jak dla zdecydowanej większości Polaków, a warszawiaków szczególnie, okupacja była koszmarem, o czym na pewno nikomu z pamiętających tamte czasy nie trzeba przypominać (mnie nawet nie wypada, bo urodziłam się wiele lat po wojnie). Ale co dziwne, wiem to zarówno z opowieści ojca, jak i matki, był to czas pełen niezmiernej wzajemnej życzliwości ludzi, jednakowo przecież cierpiących okupacyjną rzeczywistość.

    Życie zmusiło mego ojca do zrezygnowania ze szkoły (uczestniczył w tajnych kompletach) i rozpoczęcia pracy zarobkowej. I tu ciekawostka. Ojciec czasem opowiadał nam, jak remontował piec u hrabiów Żółtowskich, w alei Róż. Być może ktoś z czytających ten artykuł będzie mógł coś na ten temat powiedzieć.

    Formalnie ojciec nie należał do konspiracji, ale jak każdy pomagał podziemiu, na ile to było możliwe. W domu, w którym mieszkał, urządzane były zebrania konspiracyjne (dom ten był przed wojną własnością braci Reszke – znanych śpiewaków operowych). Do obowiązków ojca należało ostrzeganie i opóźnianie ewentualnego wejścia Niemców na teren posesji.

    10 sierpnia 1944 roku. Jeden z pierwszych dni Powstania. Niemcy zajmują ulicę Kozią. Mój dziadek i ojciec, wraz z ponad stoma innymi osobami, zostają zapędzeni do kamienicy, gdzie Niemcy przeprowadzają masową egzekucję. Dziadek ginie na miejscu, ojciec wraz ze swym kolegą jako jedyni wychodzą spod ściany śmierci żywi. Uciekają po dachach i szczęśliwie dostają się na stronę powstańców. W tym samym czasie najmłodszy brat ojca – Zbigniew Bonawentura zostaje zabrany przez hitlerowców jako żywa ochrona przed czołgami (ginie najprawdopodobniej w okolicach Hali Mirowskiej).

    Koniec Powstania. Pruszków, obóz pracy w Mersburgu koło Halle. Wreszcie rok 1945 i wyzwolenie przez wojska amerykańskie. Pada propozycja pozostania na Zachodzie, ale ojciec wraca do Warszawy.

    Po powrocie do kraju dostaje powołanie do wojska. Nie ma rodziny, więc jest idealnym kandydatem do wysłania w Bieszczady. Kolejna wojna. Według naocznego świadka – jeszcze bardziej okrutna niż poprzednia. Dzisiaj pisanie o udziale w walkach z bandami UPA budzi wiele kontrowersji. Ale niestety, taka jest nasza polska historia. Nikt nie pytał młodych ludzi, czy chcą pójść do wojska. Być może, ojciec mógł odmówić, co skończyłoby sięwięzieniem, albo i czymś gorszym. Podjął taką, a nie inną decyzję. Możesłuszną, a może nie.

    Udział w walkach z UPA uznał za swój obwiązek wobec kraju. Wypełnił go najlepiej jak umiał. Przez trzy lata był szefem radiostacji. Widziałam, jak bardzo przeżywał w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ataki odradzających się ruchów proukraińskich. On tam przecież był i widział na własne oczy, co się wtedy działo.

    Od początku lat pięćdziesiątych pracował w resorcie łączności, z tego kilkanaście lat spędził w delegacjach poza domem. Był pracownikiem bardzo cenionym, choć znanym z trudnego charakteru. Uparty, bardzo rzadko zmieniał swoje zdanie, ale wszyscy wiedzieli – jeżeli Żółtowski obieca coś zrobić, to na pewno dotrzyma słowa.

    Był dobrym ojcem i mężem. W 1954 roku ożenił się z Wandą Jóźwicką. O rodzinie mojej mamy też warto choćby wspomnieć. Byli to ludzie niesłychanie ciekawi świata, moja babka na przykład brała udział w ekspedycji firmy Rudzkiego nad rzekę Amur. Było to około 1910. Ekspedycja miała za zadanie budowę mostów na rzece. Potem, przez wiele lat babka pracowała w charakterze zarządcy majątków. Brat jej matki, a mojej prababki, Paśnicki, pracował jako klucznik w Pałacu Zimowym w Petersburgu.

    Ojciec wychował nie tylko mnie i mojego brata, ale także syna mamy z pierwszego małżeństwa. Wszystkich nas traktował jednakowo.

    Rodzice potrafili stworzyć bardzo ciepłą atmosferę rodzinną, bezpieczny, gościnny dom, do którego ludzie przychodzili z wielką ochotą. Mieszkaliśmy w Międzylesiu, w przedwojennej willi „Wandzin”. Oprócz nas żyło tam jeszcze kilka rodzin. Zajmowaliśmy dwupokojowe mieszkanie na pierwszym piętrze. Willa stała w niewielkim lasku sosnowym, cały czas słychać było śpiew ptaków. Przed domem mieliśmy niewielki ogródek.

    Jak już pisałam, co chwila ktoś nas odwiedzał, a to sąsiedzi, a to znajomi. W niedzielę zawsze przyjeżdżała rodzina z Warszawy, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza. Częstym gościem bywał też u nas początkujący wówczas reżyser – Maciej Wojtyszko. W naszym lasku kręcił jeden ze swoich pierwszych filmów. Stanowiło to dla nas wszystkich wielka atrakcję. Stałym bywalcem był też pan dzielnicowy (a to tylko dlatego, że jako jedni z nielicznych w okolicy mieliśmy telefon).

    Każda pora roku była tam piękna. Tyle roślin, zwierząt i ta swoboda nie do opisania, której nigdy nie zaznają mieszkańcy miejskich blokowisk. Na początku lat siedemdziesiątych dostaliśmy mieszkanie na Bródnie, w którym mieszkam do tej pory. Moi rodzice już nie żyją.

    Najstarszy brat, Waldemar (ur. 1950), który nie jest Żółtowskim, od kilku lat jest na emeryturze (były policjant). Średni, Andrzej (ur. 1955) – skończył szkołę kolejową. Ożenił się. Wychował syna żony z pierwszego małżeństwa, własnych dzieci nie ma. Pracuje w firmie ochroniarskiej. Ja, Joanna Małgorzata (ur. 1964), skończyłam SGPiS (Wydział Handlu Zagranicznego). Pracowałam w Ministerstwie Współpracy Gospodarczej z Zagranicą, a obecnie jestem zatrudniona w przedsiębiorstwie „Cenzin”. Swoją historię dopiero tworzę.

    Niestety, żadne z nas nie przedłuży drzewa genealogicznego Żółtowskich. Taką szansę mają natomiast potomkowie stryja Henryka, najmłodszego syna Floriana. Jego synowie: Tadeusz, Ireneusz i Witold mają dzieci, a Tadeusz już nawet wnuki. W nich cała nadzieja…

  • Lektury warte polecenia


    Andrzej Mieczysław Żółtowski

    Adam Białobocki, Absolwenci Gimnazjum i Liceum św Marii Magdaleny w Poznaniu 1805-1950. Stowarzyszenie Wychowanków i Przyjaciół Gimn. i Lic. św. Marii Magdaleny w Poznaniu, PTPN, Poznań 1995, 227 s.
    Początki szkoły sięgają XV w. Pokonując różne przeciwności, dzięki wytrwałym staraniom społeczności wielkopolskiej działa i rozwija się do dzisiaj. Autor – absolwent z r. 1938 – dokonał ogromnej pracy: zebrał listy uczniów od r. 1805, (nie tylko absolwentów – jak w tytule), zgromadził o większości z nich dane biograficzne i opublikował je w ramach wielkich przygotowań do jubileuszu 700-lecia szkoły w 2003 r.
    W publikacji wymieniono ponad 3800 osób. Wśród nich byli liczni Żółtowscy: Adam Wojciech 1814-1880, Adam Franciszek 1881-1958, Adolf Antoni 1870-1934, Ludwik uczeń 1928/9, Marceli 1812-1901, Stanisław 1868-1939, Stanisław 1810-1867, Stefan 1839-1901, Teodor 1842-1915, Zygmunt Marian 1877-1919, Benedykt 1902-1982, Piotr ur. 1931, absolw. 1949.
    Być może byli i inni. Autor prosi o uzupełnienia do przygotowywanego suplementu.

    Ludwik Grzebień TJ, Encyklopedia wiedzy o jezuitach na ziemiach Polski i Litwy 1564-1995. Wydział Filozoficzny TJ, WAM, Kraków 1996, 882 s. il. mapy, cena ok. 60 zł.
    Encyklopedia zawiera ok. 6500 biogramów i 1000 haseł rzeczowych, ponadto spis ok. 12000 jezuitów nie uwzględnionych w hasłach osobowych.
    O Żółtowskich biogramy na s. 801: Andrzej 1691-1763, Felicjan 1665-1713, Antoni 1785-?, Władysław 1682-1760.
    w spisie: Andrzej 1915-?, Sebastian 1741-?, Maciej 1605-?.
    Ponadto w wielu hasłach rzeczowych, np.: „Lwów”, Kraków” – rektorzy kolegiów, prowincjałowie polscy, itp.

    Ludwik Grzebień TJ, Słownik jezuitów polskich 7564-1990. TJ, Kraków 1993, 12 tomów, 3000 s.
    Słownik podaje kilkanaście tysięcy krótkich biogramów polskich jezuitów, z informacjami o źródłach. Trudno dostępny, w Warszawie w BUW i „Bobolanum”.
    W Słowniku (t. XII, s. 264-6) zamieszczono biogramy następujących Żółtowskich: Andrzej 1691-1763; Maciej wyst. 1628, 1633; Andrzej 1915; Sebastian 1741-?; Antoni Józef 1785 – po 1825; Władysław 1682-1760; Felicjan 1665-1713.

    Wiesław Koński (red.), Małachowianka. Dzieje najstarszej z istniejących polskich szkół, obecnego Liceum Ogólnokształcącego im. St. Małachowskiego w Płocku. Płock 1995, 588 s.. il. Do nabycia w szkole, cena 25 zł.
    Księga Pamiątkowa Zjazdu Małachowiaków 1180-1957, Płock 1959.
    Publikacje z okazji jubileuszy szkoły. Historia, liczne informacje o uczniach i nauczycielach. Pełna lista absolwentów z lat powojennych. W gronie uczniów było wielu Żółtowskich. Można przewidywać, że szczegółowe poszukiwania w zachowanych materiałach archiwalnych (patrz poniżej: informacja o Archiwum Płockim) ujawniłyby ich ponad 50. Tylko w latach 1954-1995 było ich 20.

    Kajetan Morawski, Tamten brzeg. Wspomnienia i szkice. Wstęp i przypisy Jerzy Marek Nowakowski, Editions Spotkania, Warszawa 1996, 278 s., il.
    Autor (1892-1973) pochodził z wielkopolskiej rodziny ziemiańskiej Dyplomata, działacz polityczny i gospodarczy, działał w kraju (1918 -1939) i na Zachodzie (1939-1973). Wydany po raz pierwszy w Paryżu Tamten brzeg (1960) rozpoczął publikacje cyklu wspomnień o wydarzeniach i ludziach jego życia.
    Wśród kilkudziesięciu szkiców znajduje się Pół wieku przyjaźni- wspomnienie poświęcone prof. Adamowi Żółtowskiemu (1881-1958). Autor przedstawił postać przyjaciela na tle dziejów kraju i rodziny Żółtowskich, wymienił osiągnięcia w działalności naukowej i politycznej.
    Szersze wiadomości o autorze wspomnień znaleźć można w publikacji Sławomira Leitgebera, Morawscy herbu Nałęcz – 600 lat dziejów rodziny, Wyd. Panoptikos, Poznań 1997, 367 s., il. Publikacja ta jest charakterystycznym przykładem jednej ze stosowanych obecnie form przedstawiania dziejów rodzinnych.

    Kazimierz Rymut, Słownik nazwisk współcześnie w Polsce używanych, Polska Akademia Nauk Instytut Języka Polskiego, t. I-X, Kraków 1992-1994.
    Sporządzony na podstawie spisów ludności i numerów ewidencyjnych PESEL słownik (t. X, s.604) podaje liczebność rodzin:
    – Żółtowskich: w całej Polsce: 2854, w poszczególnych województwach: warszawskie 379, bielsko-podlaskie 3, białostockie 9, bielskie 15, bydgoskie 87, ciechanowskie 170, częstochowskie 21, elbląskie 4, gdańskie 118, gorzowskie 49, jeleniogórskie 17, kaliskie 21, katowickie 63, kieleckie 5, konińskie 4, koszalińskie 27, krakowskie 22, krośnieńskie 1, legnickie 8, lubelskie 19, łódzkie 58, olsztyńskie 93, opolskie 33, ostrołęckie 11, pilskie 47, piotrkowskie 10, płockie 749, poznańskie 81, przemyskie 13, radomskie 10, rzeszowskie 6, siedleckie 6, skierniewickie 36, słupskie 38, suwalskie 46, szczecińskie 82, tarnobrzeskie 5, toruńskie 245, wałbrzyskie 17, włocławskie 117, wrocławskie 51, zielonogórskie 20;
    – Żułtowskich: w całej Polsce: 46, w poszczególnych województwach: warszawskie 9, ciechanowskie 3, elbląskie 8, gdańskie 6, łódzkie 10, płockie 1,poznańskie 1, toruńskie 8.

    Komputerowe programy genealogiczne

    „PC World Komputer”, nr 10/1997 podaje spis (str. 127) i treść (załączony CD nr 14) kilku sharewarowych genealogicznych programów komputerów: Brother’s Keeper 5.2 for Windows 3.1; BirthWrite 1.5 a for Windows 3.1 / 95; EZ – Trees Genealogy 2.30 for DOS; Win Genea 1.5 a for Windows 3.1; Reunion 4.0 Demo for Windows; Cumberland Family Tree 2.21 for Windows 95 – wersja 45 dn.; Family Matters 2.0 for Windows 95/3.1; Windows Genealogy 2.094 for Windows 3.1/95.

    W znanych mi kilku przypadkach zastosowania komputera do prac genealogicznych dotyczących rodziny Żółtowskich wykorzystywano wcześniejsze wersje Brother’s Keeper, wśród nich także w języku polskim (m.in. Michał z Łodzi). Istnieją zatem założone w tym systemie bazy danych liczące 3-5 tys. rekordów.

  • Wspomnienia z Pławowic, majątku Janiny z Żółtowskich i Ludwika Hieronima Morstinów


    Maria z Żółtowskich Glińska (córka Marcelego Żółtowskiego z Głuchowa)

    Moje opowiadanie jest uzupełnieniem wspomnień Iretki Byszewskiej, mojej stryjecznej siostry. Dla wyjaśnienia przypomnę nasze powiązania rodzinne.

    Naszym dziadkiem był Adam Żółtowski z Jarogniewic. Adam i Maria z domu Kwilecka, dla nas Bunia, dla innych krewnych ciocia Mimisia, mieli dwóch synów i trzy córki. Iretka jest córką Stanisława, a ja – Marcelego. Najstarsza córka Adama i Marii, Janina, ciocia Nina, wyszła za mąż za Ludwika Hieronima Morstina, potem była ciocia Cesia, a najmłodsza Gabriela, ciocia Ela, została zakonnicą – szarą urszulanką, wychowanką Matki Urszuli-Ledóchowskiej. Większą część życia zakonnego spędziła we Francji. W „Kwartalniku”, ukazały się wspomnienia o niej, ale chyba nie dość oddające jej osobowość – bardzo chciałabym kiedyś jeszcze coś napisać.

    Pławowice położone ok. 25 km od Krakowa w ziemi proszowskiej w powiecie miechowskim należały od pokoleń do, zapisanej w dziejach literatury polskiej, rodziny Morstinów. To, że Nina Zółtowska wyszła za mąż do zupełnie innej prowincji, z zaboru pruskiego do austriackiego, było dość wyjątkowe. W „Kwartalniku”, a także w innym czasopiśmie, były drukowane jej wspomnienia o tym, jak tam, w Małopolsce, gdzie panowały zupełnie inne obyczaje, była przyjmowana przez rodzinę męża, jak dziwił ją sposób ubierania się, podawania potraw, jedzenia i towarzyskie konwenanse.

    I właśnie na czasie spędzonym przeze mnie w Pławowicach mam się skoncentrować, ukazać jego nadzwyczajną atmosferę – takie było życzenie naszego wuja-kuzyna, Michała z Czacza i Lasek.

    Pałac pławowski (powinno się chyba mówić „pławowicki”, ale zawsze mówiło się „pławowski”) słynął zarówno z gościnności i serdeczności gospodarzy, jak i z urody otoczenia, położenia nad rzeką Szreniawą, a także piękna architektury, której twórcą był w końcu XVIII wieku Jakub Kubicki, ten sam, który projektował Belweder warszawski. Pławowice były jednak znacznie piękniejsze – i z zewnątrz, i wewnątrz. Sale zdobiły pomniki antyczne (kopie oczywiście) – Minerwy w okrągłym salonie kolumnowym, właściwie sali balowej, i popiersie Brutusa w sali jadalnej, która w jesieni 1944 roku była pokojem całej mojej rodziny, zajmowanym razem z Zosią Zółtowską, siostrą Michała, i nianią naszej Reni.

    W Pławowicach odbyły się w latach dwudziestych dwa zjazdy poetów, odnotowane w historii polskiej literatury okresu międzywojennego, gdyż świetnie się tu bawili i dyskutowali Tuwim, Iwaszkiewicz, Słonimski, Pawlikowska-Jasnorzewska, Morstin-Górska, siostra wuja Ludwika, i inni i chętnie o tym pisali. W swoim Alfabecie wspomnień Antoni Słonimski cytuje pierwsze słowa mowy powitalnej gospodarza, chyba w 1928 roku: „Po co nam Akłopol, kiedy mamy Kłaków”… Ludwik Morstin nie wymawiał litery „r”, co dodawało jego wypowiedziom niepowtarzalnego uroku. Był w ogóle człowiekiem niezwykle serdecznym i czułym i my jako dzieci, które od czterech lat nie widziały ojca i miały go już nie zobaczyć, szczególnie tej czułości doznawaliśmy.

    Teraz muszę parę słów powiedzieć, kiedy i jak trafiliśmy z naszą Matką do Pławowic.

    Między rodzeństwem, a szczególnie Niną i Marcelim, były zawsze bardzo bliskie i serdeczne stosunki, pisywali do siebie listy, gdy jako dzieci byli w różnych internatach, Marceli w Danii, Nina zaś w Belgii. Potem jako dorośli nie za często się widywali: Morstinowie byli jakiś czas w Paryżu, potem wuj Ludwik był attache kulturalnym w Rzymie. Z tego czasu pozostała legenda w rodzinie, że nawet papież na jakimś przyjęciu dyplomatycznym zapytał: „Kto to jest ta piękna kobieta?” mając na myśli ciocię Ninę. Była bardzo ładna i miała coś marzycielskiego w wyrazie twarzy. Do Wielkopolski przyjeżdżali rzadko, w 1935 roku ciocia Nina trzymała do chrztu moją siostrę, a w 1938 pojechaliśmy z rodzicami zwiedzać Kraków i byliśmy parę dni w Pławowicach, tak więc naprawdę zbliżyliśmy się dopiero w czasie wojny.

    Kiedy Ojciec został zmobilizowany w sierpniu 1939, Matka z nami, trójką wtedy, wyruszyli na wschód na tzw. potyraczkę wojenną. Jeszcze przed rozpoczęciem działań dotarliśmy do Kocka, gdzie miał majątek i duży dom stryj Józef Żółtowski. Wkrótce jednak, po 17 września, trzeba było stamtąd uciekać z powrotem na zachód i ta wędrówka była bardzo trudna. W drodze umarła nasza 4-letnia siostra Joania, Matce udało się ją dowieźć do Głuchowa, gdzie jest pochowana.

    Mieszkaliśmy w naszym domu w Głuchowie dwa miesiące i 7 grudnia przyszedł nakaz wysiedlenia. Po różnych przygodach, o których tu nie będę opowiadała, dotarliśmy do Warszawy. Wędrowała z nami Bunia Żółtowska z Jarogniewic i na początek przygarnęła nas w swojej willi na Zakopiańskiej ciocia Cesia, potem koczowaliśmy u siostry Mamy. Mama była w zaawansowanej ciąży; Bunię wkrótce zabrali wujostwo Ludwisiowie do Pławowic i również do Mamyprzyszedł przepełniony troską list od nich, byśmy zaraz przyjeżdżali. Pozostaliśmy jednak wówczas w Warszawie, gdzie 13 kwietnia urodziła sięszczęśliwie Renia, i dopiero w końcu czerwca 1944 roku na wakacje zjechaliśmy do Pławowic: Mama, ja, Piotr i Renia oraz panna Pelasia, jej niania. I od tego momentu zbiegają się wspomnienia Iretki i moje.

    Mnie bardzo utkwił w pamięci romantyczny nastrój tego niezwykle gościnnego domu. Nie umiem określić tego czasu datami, ale wkrótce, w lipcu, nastała na okres chyba kilku tygodni tzw. Rzeczpospolita Miechowska. Niemcy, zajęci działaniami Armii Czerwonej i Powstaniem Warszawskim, dali się bezkrwawo przepędzić z okolicznych posterunków. Pamiętam doskonale, jak stojąc przed pałacem obserwowaliśmy ich uciekających w zupełnym upokorzeniu, pędzonych przez naszych chłopców z lasu. Trudno, by to nie działało na romantyczną wyobraźnię 14-latki, która tu przyjechała z okupowanej Warszawy.

    I ci chłopcy, umundurowani i uzbrojeni, jak kto mógł, z różnych oddziałów, najczęściej z AK i BCh, wśród których byli też znajomi z okolicznych dworów, przychodzili do pałacu po różnoraką pomoc, również by odpocząć, umyć się, czasem i poflirtować. Mama Iretki i Anusia siadała do fortepianu, były tańce, różne sentymenty i wzdychania do tych wspaniałych dzielnych polskich żołnierzy.

    Równocześnie zaczęły nadchodzić mniej radosne, raczej dramatyczne wieści. Co dnia z Warszawy napływały nowe nazwiska młodych z naszego pokolenia, którzy stracili życie: moja cioteczna siostra Magda Morawska, dwóch braci Mirskich i wielu innych z najbliższego otoczenia… Po klęsce Powstania w sąsiedztwo wróciła panna Okęcka (?), która doliczyła się czterdziestu ośmiu poległych z kręgu jej przyjaciół. Taka była skala strat i wówczas nam, prawie dzieciom, wydawało się, że świat wali się na głowę. Prysł romantyzm chwili, nasi bohaterowie w swoich oddziałach „Jędrusiów” oddawali broń za cenę życia i przychodzili złamani i zrozpaczeni.

    W pałacu się zagęszczało coraz bardziej, cały parter został zajęty przez Niemców, którzy budowali fortyfikacje i niedaleko za pałacem kierowali kopaniem okopów. Do prac tych zabrali całą służbę i my – Iretka, Anusia, Anna Górska, ja, Ala i Ela pełniłyśmy na zmianę obowiązki pokojówek i pomocy kuchennych. Najbardziej uciążliwe było noszenie ciężkich wiader z wodą i zmywanie naczyń po trzydziestu przeszło osobach („ludwika” przecież nie znano).

    Wujostwo mimo tych trudnych warunków starali się zachować pogodny nastrój. Zwłaszcza wuj pozostał mi w pamięci jako ten, który umiał zawsze powiedzieć w przelocie coś miłego: gdy obierałyśmy całe wiadra ziemniaków, przysiadał się do nas, obrał jeden ziemniak, na którym wyrzeźbił swoje inicjały, a potem szukał go na półmisku. Dorośli starali się, byśmy nie przerywali nauki (mój brat we wspólnym pokoju godzinami śpiewał słówka łacińskie), każdy z dorosłych uczył tego, co było jego specjalnością, np. fizyki i matematyki – Ludwik Górski, geografii – żona Leopolda Staffa. Równocześnie była to wielka szkoła patriotyzmu, optymizmu i zainteresowań intelektualnych. Któż by nie był zauroczony, mogąc przy kominku wieczorami przysłuchiwać się rozmowom Morstina, Staffa, który tu się znalazł po Powstaniu, czy Marii Morstin-Górskiej, też poetki i tłumaczki. Wuj poeta nie ustawał w tworzeniu, czytana była głośno pisana wówczas przez niego epopeja – zamierzona wzorem Pana Tadeusza na 12 ksiąg epopeja akowska, która chyba miała mieć tytuł”Rzeczpospolita Jędrusiów”. Rytm heksametru czytany przez autora z jego charakterystyczną wymową miękkiego „t” zamiast „r” jeszcze gdzieś daleko mi w uchu gra. Epopeja się nie zachowała. Gdy przyszedł front, wyleciały szyby i wszystko zostało wygarnięte z szaf i szuflad przez poszukujących skarbów żołnierzy. Papiery fruwały po całym domu i nikt nie miał głowy, by je zbierać: nie wiem, czy chociaż kilka kartek się uratowało.

    W takim domu były oczywiście psy, które odgrywały bardzo dużą rolę w życiu mieszkańców. Ciocia Nina miała ukochaną buldożkę francuską, szalenie złośliwą i o ciotkę zazdrosną. Trzeba było być bardzo ostrożnym, nie można byto usiąść koło ciotki na kanapie czy też się przytulić, jeśli Bimba była w pobliżu. Od sąsiadów, państwa Platerów, został przywieziony na przechowanie buldożek francuski, który zresztą też miał bardzo ciężki charakter. Bimba była biała w duże czarne łaty, Topsi – czarny w jaśniejsze pręgi. Z tego związku gdzieś w listopadzie 44 roku urodziły się szczeniaczki. Jedną suczkę, wabiła się Heca, dostał Leopold Staff – nazywał ją Czarną Wenus, podobno pisywał do niej wiersze; po „wyzwoleniu” wywędrował z nią z Pławowic.

    Ludwik Morstin sam nie miał dzieci i, jak wspomniałam, nam jako dzieciom pozbawionym ojca, okazywał wyjątkowo dużo czułości. Nigdy nie pojechał do Krakowa, żeby przedtem nie przyjść do nas powiedzieć „dobranoc” i nie zapytać, co ma nam przywieźć. I ja raz bezczelnie szepnęłam „zegarek”, i tym sposobem dostałam pierwszy w życiu zegarek. To są taki drobne rzeczy, które w nas pozostają na zawsze.

    Wuja Ludwisia charakteryzowało nieprawdopodobne roztargnienie, a równocześnie ta otwartość serca, o której już była mowa. Z każdym był gotów dzielić się tym, co miał, nieraz jak poszedł w pole na spacer w kapeluszu z plecionej słomki wracał bez niego i nawet nie wiedział, kim był spotkany człowiek, któremu ofiarował swój kapelusz. Schowana przed bandytami w bibliotece złota papierośnica nigdy się nie znalazła, bo zapomniał, gdzie ją ukrył. Już po wojnie w Zakopanem poszedł na pocztę wrzucić listy, znaczki nakleił na skrzynki, a listy wrzucił bez. Takich historii jest wiele.

    Ale z tych ważniejszych rzeczy…

    Pojawił się kiedyś przedstawiciel jakiegoś oddziału akowskiego i prosił o wydanie na kredyt pewnej ilości ryb. W Pławowicach było wspaniałe, ogromne gospodarstwo rybne. W ogóle były to przepiękne okolice i stawów rybnych – mniejszych i większych (bo jak wiadomo, gospodarstwo rybne wymaga dużych stawów płytkich i mniejszych – głębokich, gdzie karpie zimują) – było w sumie dwadzieścia trzy. O ile ten majątek przed wojną dość kiepsko prosperował, w czasie wojny (rządca był poznaniak – pan Kazimierz Formański), kwitł i mógł się tym, co posiadał, dzielić. Także przed naszym przyjazdem da Pławowic na każdą Wigilię dostawaliśmy do Warszawy przesyłkę z wędzonymi karpiami. Te karpie wędrowały również do Krakowa – do wszystkich kolegów literatów, a równocześnie dawały duży dochód.

    No i właśnie jakiś oddział AK zwrócił się z prośbą o danie im na kredyt dużej ilości ryb, bo mają okazję zarobić na tym pewną sumę pieniędzy dla oddziału. Wszyscy mieszkańcy pałacu podzielili się na dwie partie. Jedna twierdziła, że nie można zaufać, druga natomiast, że trzeba. Moja Matka należała do tych, którzy wuja bardzo popierali, żeby jednak tym partyzantom ryby dać. I rzeczywiście, dostali te ryby i bardzo punktualnie całą sumę pieniędzy oddali, mimo że nie było wtedy żadnych pokwitowań, żadne nazwiska ani gwarancje nie wchodziły w rachubę.

    W styczniu 1945 w piwnicach pałacu, sklepionych i rozległych, z XVII-XVIII wieku, a może starszych, schronili się wszyscy przebywający w pałacu, warszawiacy przybyli po Powstaniu i wielu mieszkańców wsi. Była pełna integracja wszystkich stanów w obliczu wspólnego nieszczęścia działań wojennych i nadziei wyzwolenia. Żołnierze Armii Czerwonej wchodzili oczywiście do tych zapełnionych ludźmi piwnic i uświadamiali politycznie, czytali na głosgazety. Wiadomo było, że są bardzo czuli na sprawy kultury, żeby więc zyskać ich szacunek i względy, ktoś powiedział, że są tu zasłużeni dla kultury ludzie. Tu na słomie leży jeden „pisatiel”, drugi, trzeci pokazując na wuja Ludwika, Leopolda Staffa, Mariana Piechala. Żołnierz radziecki pochwalił się: „Ja też znam polskich pisatieli: Mickiewicza, Sienkiewicza i Wandę Wasilewską…” .

    Wkrótce potem, ostrzeżeni, że jako właściciele-burżuje będą aresztowani, wujostwo we dwójkę z towarzyszącą im Bimbą nad ranem wyszli pieszo do Krakowa. Podobno ja za nimi wybiegłam i to mi wuj zawsze pamiętał. Nigdy już do swoich ukochanych Pławowic nawet nie zajrzeli, było to zbyt bolesne i ponad siły. Zdrowie mieli wątłe, a Pławowice nigdy się nie podniosły z ruiny. Nikt o nie nie zadbał.

    Natomiast oni i po wojnie czuwali nad naszym losem, zapraszali do swojego wynajętego na Kasprusiach w Zakopanem mieszkania, a naszemu bratu Piotrowi, póki był studentem, wysyłali co miesiąc paczki z zakopiańskim twarogiem i masłem.

    Potem przenieśli się do Warszawy, gdzie dostali mieszkanko na Kanonii. Pozostały wspomnienia Pławowic – pięknego domu, angielskiego parku na pagórkowatym terenie, stawów, grobli, spacerów, kaplicy, wspaniałych starych drzew, między innymi tulipanowca obok kaplicy, wioski, do której się dochodziło przez rzekę, drogi prawie zawsze albo błotnej, albo wyżłobionej w zeschnięte głębokie koleiny, tego wszystkiego, co dawało natchnienie kilku pokoleniom poetów.

    Tekst autoryzowany. Na podstawie zapisu na taśmie magnetofonowej opracowała Joanna Małgorzata Żółtowska.