Tag: Nr 55

  • „Jeżeli już wszystko widziałeś, a nie widziałeś Wdzydz, to nie widziałeś nic!”

    XVIII Zjazd XVIII Zjazd

    XVIII już Zjazd Związku Rodu Żółtowskich odbył się na gościnnym Pojezierzu Kaszubskim.

    Hasło umieszczone w tytule przeczytałam na plakacie promującym Wdzydze i okolice. Wprawdzie spotkaliśmy się w Gołuniu, ale łatwiej jest zlokalizować na mapie Wdzydze Kiszewskie (bo są jeszcze Tucholskie) niż miejscowość Gołuń. Obie miejscowości leżą nad Jeziorem Wdzydze. Przewodnik na piątkowej wycieczce opowiedział nam legendę wyjaśniającą zarówno nazwę jeziora, jak i jego niezwykły kształt krzyża. A było to tak. W małym jeziorze książę Sorka ujrzał piękną wodnicę Wdzydzanę, chcąc do niej dotrzeć, zwołał stolemów (olbrzymów), aby odprowadzili rowami wodę z jeziora. Ale w którą stronę by nie kopali, wody nie ubywało i wciąż wypełniała wielkie rowy. Tak powstało jezioro Wdzydze. Dziś mówi się o nim „kaszubskie morze”, bo też jego powierzchnia (łącznie z trzema odnogami) wynosi niemal 16 kilometrów kwadratowych, a głębokość dochodzi do 68 metrów.

    Ale wracając do początku naszego spotkania. Żółtowscy zaczęli się zjeżdżać we wczesnych godzinach przedpołudniowych w środę i przyjeżdżali aż do obiadu następnego dnia. Ja przyjechałam późnym popołudniem w środę razem z synem Marcinem i naszym czworonogim Lesiem. Ania i Michał dojechali w czwartek.

    Bardzo sympatycznie przywitali nas: prezes Rafał, Basia i Jarek ze Skierniewic, Bożenka z Jurkiem z Warszawy, Natalia i Edward ze Skierniewic oraz gospodarze tegorocznego zjazdu Mirella i Mariusz ze Sztumu. W ośrodku „Gołuń” dbają o gości. Mogliśmy tego doświadczyć na każdym kroku. Zarówno właściciel pan Lech Szejerka, jak również cała obsługa odnosili się do nas z niebywałą uprzejmością. Gotowi też byli w każdej chwili służyć nam pomocą. Każde nasze zamówienie, czy prośba były natychmiast realizowane z serdecznym uśmiechem. Posiłki były bardzo smaczne i obfite. Mariuszu, wielkie dzięki za zorganizowanie Zjazdu w tak pięknym miejscu, z życzliwymi ludźmi, za bardzo przystępną cenę!

    Ja niestety byłam obserwatorem wydarzeń zjazdowych trochę z boku w tym moim specjalnym „pieskim pokoju”. Ale cóż, takie życie… pieskie.

    W czwartkowy ranek spora grupa Żółtowskich udała się na mszę i procesję Bożego Ciała do kościoła filialnego w Olpuchu. Byli bardzo zdziwieni, że procesja trwała tak króciutko, ale ksiądz musiał jeszcze odprawić uroczystości w innym kościele parafialnym.

    Po południu, jak zwykle, zebranie wszystkich uczestników Zjazdu. Po serdecznym przywitaniu przez prezesa Rafała i odśpiewaniu rodowego hymnu przystąpiono do obrad. Już po raz kolejny prezes przywitał nas bochnem chleba z herbem Ogończyk. Ten wspaniały symbol, który przywieźli Bożena i Marian Drożdżalowie z Torunia, został upieczony przez wnuka Antoniny Żółtowskiej w cukierni-piekarni „Barbara, Krzysztof Rumińscy, Głogowo koło Torunia”.

    Serdecznie dziękujemy i zapraszamy twórców tego oryginalnego wypieku na nasze kolejne spotkanie zjazdowe.

    W dalszej części zebrania dyskutowano o miejscu następnego Zjazdu, entuzjastycznie przyjęto zapowiedź wydania kolejnej książki Michała z Lasek pt. „Czasy, zdarzenia, ludzie”. Wysłuchano sprawozdania skarbnika o stanie związkowej kasy, postanowiono, że październikowe zebranie zarządu odbędzie się w miejscu wybranym na przyszłoroczny Zjazd w celu sprawdzenia warunków, zawarcia umowy itp.

    XVIII Zjazd XVIII Zjazd XVIII Zjazd XVIII Zjazd XVIII Zjazd XVIII Zjazd XVIII Zjazd XVIII Zjazd XVIII Zjazd XVIII Zjazd XVIII Zjazd

    Na zakończenie zebrania przeczytano pozdrowienia i życzenia od tych, którzy nie mogli przybyć na Zjazd: od Michała z Lasek, Anny z Żółtowskich z Brzegu oraz od Macieja z Warszawy naszego rodowego informatyka.

    Wieczorem spotykamy się na koncercie pana Andrzeja Kołakowskiego, który wykonywał napisane i skomponowane przez siebie pieśni. Tematyką utworów była nasza historia. Twórca sięgnął w nich do tradycji powstań narodowych, walki o wolną Polskę, pokazywał bohaterskie postawy młodych ludzi wobec prześladowań hitlerowskich i stalinowskich. Pan Andrzej Kołakowski w swojej narracji podawał źródła, z których zaczerpnął tematykę swoich pieśni. Była to m.in. twórczość Artura Grottgera, czołowego przedstawiciela romantyzmu w malarstwie polskim, który malował sceny związane z powstaniem styczniowym. Pieśniarza zainspirował obraz „Pożar dworu pod Miechowem”. Tak powstała pieśń „Zdobycie dworu”. W innej pieśni – „Epitafium dla majora Ognia” twórca posłużył się życiorysem postaci bohaterskiego dowódcy AK na Podhalu majora Józefa Kurasia.

    I tak snuła się pieśń za pieśnią, każda niosła jakieś historyczne treści i jakieś przesłanie dla współczesności. Jak powiedział pan Andrzej Kołakowski za Cyprianem Kamilem Norwidem: „Przeszłość to dziś, tylko trochę wcześniej”. Zakończył swój występ utworem poświęconym największej mogile polskiej, która znajduje się w lesie katyńskim. Ten koncert to była dla nas wszystkich wspaniała lekcja historii i patriotyzmu.

    Czwartkowy wieczór to czas, kiedy wszyscy, którzy mieli zamiar przyjechać, już przyjechali, odbyły się już najważniejsze punkty programu zjazdowego, to znaczy ogólne zebranie i wykład (tym razem koncert), mogliśmy więc spotkać się w rodzinnym gronie i wieść długie rozmowy o wydarzeniach minionego roku.

    W piątek obawialiśmy się, że deszcz pokrzyżuje nasze plany wycieczkowe. Na szczęście tak się nie stało. Udało nam się „złapać” trochę dobrej, słonecznej pogody i zobaczyć fragment pięknej kaszubskiej ziemi. Wspaniały przewodnik pan Krzysztof Piekarski z Chojnic z uroczą, ubraną w kaszubski strój córką Anną Marią wprowadzili nas w doskonały nastrój. Pan Krzysztof ciekawie opowiadał historię i legendy o zwiedzanych przez nas miejscach, a Anna Maria śpiewała po kaszubsku. Refreny piosenek wykonywaliśmy chóralnie razem z nią.

    Powierzono mi rolę skarbnika, więc starałam się wydać jak najmniej pieniędzy. I udało się! W piątek zwiedzanie Muzeum Hymnu Narodowego w Będominie jest bezpłatne. To się nazywa mieć szczęście!

    Pani przewodnik prowadzi nas z sali do sali, opowiada o historii polskiego hymnu i o życiu jego twórcy. Dostrzegam „płocki epizod” Józefa Wybickiego. W prezentowanym w gablocie liście odczytuję słowa, które kierował do twórcy „Mazurka Dąbrowskiego” Napoleon w roku 1808. Cesarz pisał do Wybickiego: „Trzeba, byś Waćpan zaraz stąd (z Warszawy) jechał do Płocka i tam departament organizował i jak najlepszego ducha w nim zaszczepił”. Józef Wybicki zaś korespondował z Płocka m.in. z generałem Janem Henrykiem Dąbrowskim.

    Z Będomina udajemy się do Kartuz drogą, nad którą lipy stykają się koronami, tworząc przepiękny zielony tunel. Podziwiamy wnętrze kolegiaty. Wybudowana na początku XIV wieku świątynia, z niewielkimi zmianami przetrwała do dziś w pierwotnej formie. Do XIX w. mieścił się tu zakon kartuzów, który wyznawał surową regułę: „Memento mori”. Do tego credo nawiązuje bardzo charakterystyczny dach w kształcie trumny, który do dziś jest symbolem architektonicznym miasta. Bardzo nam się podobają XVII-wieczne kurdybany (bogate ornamentowane okładziny ścian z koźlej skóry), renesansowy ołtarz główny oraz ołtarze boczne, a także cenne obrazy religijne z XVII wieku i przepięknie rzeźbione barokowe stalle. Zachwyt budzą fragmenty średniowiecznego ołtarza koronacji N.M.P. z 1444r. Wywiązuje się od razu dyskusja, czy ten święty po prawej to Maurycy, a może Jerzy. Bo z jednej strony włócznia (wiadomo – Otton III, Bolesław Chrobry), a z drugiej strony walka ze smokiem. Trudno jest odczytywać te średniowieczne symbole. Trzeba mieć olbrzymią wiedzę. A może to ówczesny twórca się pomylił? Z Kartuz do Szymbarka jedziemy wybudowaną w latach 1965-67 drogą Kaszubską. Prowadzi ona przez urokliwe zakątki regionu, urzeka pięknem lasów bukowych, zielonych pagórków i błękitnych jezior. Jest oazą spokoju i „balsamem dla oczu”. W ogóle w niepospolitym krajobrazie Szwajcarii Kaszubskiej dominują zieleń i błękit. Te barwy są też istotnym elementem tradycyjnego haftu kaszubskiego.

    W miejscu, zwanym Złotą Górą, znajduje się punkt widokowy z którego podziwiamy wspaniałą panoramę, tak bardzo charakterystyczną dla tego regionu. W dole jezioro Brodno Wielkie, dalej Jezioro Ostrzyckie. Na horyzoncie widać zalesione Wzgórza Szymbarskie z najwyższym wzniesieniem na Niżu Środkowoeuropejskim – Wieżycę (329m n.p.m.). Czas nie pozwolił nam wspiąć się na to urokliwe miejsce, dokąd prowadzi droga wśród pięknego bukowego lasu. Kilka lat temu zdarzyło mi się w tym lesie zabłądzić. Na szczęście, chociaż nadłożyłam dużo drogi, nie spotkałam żadnego strasznego zwierza.

    Centrum Edukacji i Promocji Regionu w Szymbarku to pomysł właściciela pobliskiego tartaku pana Daniela Czapiewskiego. Miejscowy przewodnik, autentyczny Kaszuba, ze swadą opowiada nam o kolejnych zwiedzanych obiektach. Próbuję razem z nim śpiewać tzw. Nuty kaszubskie – obrazowe nuty, które zawsze miały na Kaszubach duże znaczenie edukacyjne i wychowawcze. Niestety, musiałabym jeszcze dużo poćwiczyć, żeby dorównać naszemu cicerone.

    Byłam już wcześniej w Szymbarku. Widziałam najdłuższą deskę świata i stół prezydencki, Dom Sybiraka, a także replikę bunkra oraz wnętrze urokliwego kościółka, w którym znajdują się przedmioty podarowane z różnych stron Polski. Ciekawił mnie nowy obiekt w Szymbarku, czyli dom „do góry nogami”, według słów przewodnika, symbol obalenia komunizmu. Długa kolejka chętnych do zwiedzania utwierdza mnie w przekonaniu, że to może być nie lada atrakcja. Ponieważ jesteśmy „grupą zorganizowaną”, omijamy ten ogromniasty ogonek (przy dezaprobacie oczekujących) i już po chwili wychodzimy na chwiejących się nogach i z zamętem w głowie. Dom skonstruowany niezgodnie z regułami budowlanymi, m.in. pozbawiony pionów, źle wpływa na organizm ludzki. Fachową wiedzą na ten temat może podzielić się z nami na najbliższym Zjeździe profesor Wojciech z Warszawy – widziałam wywiad przeprowadzony z nim w programie pierwszym Telewizji Polskiej.

    Pan Krzysztof, nasz „przewodnik główny”, na zakończenie wycieczki częstuje wszystkich gdańską „gold wasser”. Syci wrażeń i nieco już zmęczeni wracamy do Gołunia. Anna Maria niestrudzenie uczy nas kaszubskich piosenek, niektóre, szczególnie wpadające w ucho, powtarzamy po raz kolejny. Muzyka towarzyszy Kaszubom od zawsze. Tutejsza ludność lubi się bawić, śpiewać i tańczyć, o czym świadczy duża ilość pieśni i tańców zachowanych do dziś, a także duża liczba zespołów artystycznych zarówno dorosłych, jak i młodzieżowych. Anna Maria też rozwija swój talent w zespole pieśni i tańca „Bławatki”.

    Piątkową wycieczkę zaliczamy do bardzo udanych. Kolejne podziękowanie dla organizatora Mariusza ze Sztumu!

    Wykwintna kolacja przy elegancko zastawionym stole, tańce do późnych godzin nocnych, rozmowy i chóralne śpiewy dopełniają wrażenia tego niezwykłego dnia.

    Sobotni poranek to tradycyjny już czas na mszę w intencji rodu Żółtowskich. W komplecie stawiamy się w małym kościółku w Olpuchu, który jest kościołem filialnym parafii Konarzyny. Mszę odprawia ksiądz Michał Mazurek. Daje się odczuć, że całym sercem popiera nasze osiemnastoletnie już kultywowanie tradycji rodzinnych i patriotycznych. Dzień poświęcony jest świętemu Antoniemu z Padwy. Przypomniał mi się czas sprzed prawie dziewięciu laty, kiedy właśnie od miasta tego świętego rozpoczynaliśmy nasze pielgrzymowanie po Włoszech w roku milenijnego jubileuszu.

    Po mszy robimy sobie wspólne zdjęcia przed kościołem. Dalszą część soboty możemy zagospodarować według własnego pomysłu. Sławek ze Szczecina organizuje wycieczkę kilku samochodów na odpust do Konarzyn. Jest przekonany, że będzie tak jak u cioci Tereski w Białej Starej za dawnych dobrych lat. Niestety, po pokonaniu niezbyt dobrej jakości leśnej drogi, okazuje się, że nie ma ani straganów, ani obwarzanków, ani nawet lizaków odpustowych. Miejscowi, trochę podobni do bywalców ławeczki z „Rancza”, są nieco zdziwieni naszym „najazdem”.

    Wracamy więc do Wdzydz i zwiedzamy muzeum – Kaszubski Park Etnograficzny – założone na początku XX wieku przez małżeństwo Teodorę i Izydora Gulgowskich. Zaraz za wejściem zwraca naszą uwagę napis: „ruchanka – 2,50 zł”. Budzi to ogólną wesołość, ale miłe panie w barze rozwiewają nasze nadzieje, wyjaśniając, że jest to rodzaj racucha smażonego na głębokim oleju. U nas na Mazowszu są takie same wypieki, mają tylko inną nazwę. Spacerując po parku, zwiedzamy chałupy i zagrody chłopskie, dworek szlachecki, ówczesną świątynię (drewniany kościółek) i karczmę. Wiejska szkoła pamięta czasy pruskie. Mijamy również dwa drewniane wiatraki, trak i kuźnię. Jak opowiadają przewodnicy, część zabytkowych urządzeń jest czasowo uruchamiana, np. wiatrak „holender”, trak napędzany lokomobilą parową, koło garncarskie czy piec chlebowy. Również kościół z XVIII wieku jest nie tylko unikatowym zabytkiem architektonicznym, ale również czynną świątynią. W każdą niedzielę odprawiane są nabożeństwa.

    Kilkoro Żółtowskich w niedzielny poranek, przed wyjazdem udało się tam na modlitwę. Muzeum we Wdzydzach Kiszewskich jest najstarszym w Polsce tego typu kompleksem na wolnym powietrzu.

    Sobotnie popołudnie to już naprawdę czas tylko dla nas. Oglądamy albumy ze zdjęciami ze wszystkich poprzednich Zjazdów, Basia ze Skierniewic przyjmuje wpłaty na składki, można też nabyć żółte koszulki z herbem Ogończyk i m.in. eleganckie noże do papieru, również z herbem Żółtowskich. U prezesa Rafała można zaopatrzyć się w płytę z filmem ze Zjazdu w Księżych Młynach, obejrzenie którego po raz kolejny utwierdza mnie w przekonaniu, że ubiegłoroczny Zjazd miał szczególny klimat i był po prostu bardzo fajny.

    Planujemy też, gdzie się spotkamy za rok, co trzeba zrobić, aby spotkanie było jeszcze bardziej atrakcyjne (o ile to jest jeszcze możliwe), musimy „nacieszyć się sobą” na całe długie dwanaście miesięcy.

    Zauważyłam, że przy rozstaniu nie płaczemy już tak bardzo, jak w czasie początkowych Zjazdów. Przecież kontaktujemy się w ciągu roku, spotykamy w różnych miejscach, piszemy do siebie (papierowo i elektronicznie), bardzo często dzwonimy. A czas między Zjazdami mija bardzo szybko.

    Do zobaczenia więc na następnym Zjeździe, który na pewno nie odbędzie się w Łagowie.

    Pozdrawiam serdecznie i szczególnie gorąco tych, którzy chcieli przyjechać na Zjazd, ale nie mogli, ponieważ mieli ważne powody.

    Bogusia z Białej

    P.S. Zwracam się z prośbą do wszystkich fotografów zjazdowych o przysłanie na mój adres płyt ze zdjęciami. Będę kontynuować naszą kronikę zdjęciową.

  • Wydarzenia


    Młoda Para

    Zawiadomienie

    Młodej Parze – Karolinie 0 Mikołajowi – życzymy dużo szczęścia i samych dobrych zdarzeń w życiu.
    Aby nie opuszczała Was wiara, nadzieja i miłość.
    Rodzicom Panny Młodej oraz Pana Młodego – Annie i Markowi z Poznania
    składamy serdeczne gratulacje.
    /Zarząd Związku

    Nekrolog

    10 sierpnia b.r. zmarła

    ś.p.
    Urszula Barbara Żółtowska-Kościańska
    z Warszawy

    o czym zawiadamia syn Jacek Kościański

    Rodzinie zmarłej składamy wyrazy żalu i współczucia
    /Zarząd Związku

  • Opowieść o mojej Babci


    Regina Felner z Żółtowskich (1917-2001). Dla mnie, dla mojej mamy i siostry, dla rodziny wujka – Mama i Babcia, dla bliskich Ciocia Regina, dla jeszcze innych pani Felnerowa.

    Regina Felner

    Urodziła się 85 lat temu – 8 lutego. Była córką Zofii i Edmunda Żółtowskich, właścicieli Wiktoryna koło Kutna. Ojca straciła mając cztery lata, a mamę będąc szesnastolatką. Za młodu musiała nie tylko matkować kilku braciom, prowadzić wielki dom i gospodarstwo, ale także przeżyć cierpkiego ojczyma i wcześnie wyjść za mąż. Pokochała mojego dziadka, Wacława Felnera – szanowanego obywatela Kutna, który zmarł trzynaście lat temu. Mimo że urodziła się w staropolskiej, ziemiańskiej rodzinie, całe życie pracowała na nazwisko męża.

    Rok po ślubie przyszła śmierć pierworodnej córki, a dziesięć dni później II wojna. Kiedy dziadek – niezwykle wrażliwy i nieugięty patriota – odmówił nazistom podpisania volkslisty, oboje mogli liczyć na najgorsze. Po wyzwoleniu dziadkowi – legitymującemu się przedwojennym wykształceniem i autorytetem w szanowanej niegdyś instytucji Kolei – złożono kolejną propozycję nie do odrzucenia. Władza ludowa żądała, by zapisał się do partii i włączył w budowę, tym razem bolszewickiego, reżimu. Dziadek i tym razem powiedział nie. Za karę jego zesłano samotnie w teren, a Babcię, która była akurat w zaawansowanej ciąży, wyrzucono ze świeżo zasiedlonego mieszkania przy ul. Matejki w Kutnie, do znajdującej się po sąsiedzku, poniemieckiej pralni. W latach 70. odebrano resztę ziemi po rodzicach.

    To był dom…

    Regina Felner

    Zrujnowaną pralnię Babci udało się przemienić w dom, który przez lata starczał nie tylko mamie i wujkowi, a później ich rodzinom – w tym nam, wnukom, ale do którego tłumnie garnęły się kolejne pokolenia krewnych, sąsiadów, przyjaciół, znajomych, a bywało, że zupełnie obcych ludzi. Babcia kochała być duszą towarzystwa. Bez względu na zdrowie i warunki do końca pozostała roześmianą, dziarską, elegancką, bliską ludziom, pełną apetytu na życie i zawsze z życiem za pan brat.

    Do domu Babci stale ktoś zaglądał, a w czasie Wielkanocy okoliczni mieszkańcy znosili tu święconki, bo ksiądz wiedział, że u Państwa Felnerów po sarmacku spędza się Święta. Po śmierci dziadka nie było już tak wystawnie, chociaż Babcia nadal przywiązywała wielką wagę do pielęgnowania tradycji wszelakich, z których najbardziej ukochałem babciną Wigilię. Boże Narodzenie zawsze musiało być w Kutnie, na Matejki, bo nikomu z nas nic lepszego nawet się nie przyśniło. Z każdych takich Świąt wyjeżdżaliśmy zapakowani po dach, bo ilekolwiek by zjeść, zostawała jeszcze nieodmiennie pełna przetworów piwnica, działka i bóg wie co jeszcze. Oczywiście tak samo obficie kończyły się babcine wyprawy do Warszawy, gdzie najpierw założyła dom moja mama, potem wujek, w końcu ja sam. Miała Babcia szczęście, że dziadek był maszynistą i chociaż z tymi podróżami nie doprowadziliśmy jej do bankructwa.

    Babcia i dziadek przeżyli razem ponad 50 lat. Po śmierci dziadka Babcia, po raz pierwszy za mojej pamięci, na moment przygasła. Ten moment trwał mniej więcej rok, bo szybko odnalazła sens życia w nas… Byłem podobno jej ukochanym wnukiem. Nieważne, czy dlatego, że pierworodnym, czy dlatego, że ledwo uszedłem z życiem po urodzeniu – bez względu na wszystko czuję dziś szczególną powinność, by ją żywo pamiętać i głośno wspominać.

    Babcia i wnuk

    Na ogół kontakty z dziadkami kojarzymy z dzieciństwem. Babcia była moim najlepszym przyjacielem przez ostatnich kilka lat, kiedy na dobre okrzepłem w dorosłości, a życie poddało trudnym próbom. Umiała wtedy jako jedyna bezwzględnie akceptować i wspierać mnie w dążeniach, okazać łagodność, zainteresowanie i cierpliwość, tak pięknie wierzyć i podziwiać. Nikt tak jak ona nie zjednał mnie zrozumieniem mojej miłości do Gdańska i Wielkiej Wody, wielkiego marzenia o związaniu życia z polskim Wybrzeżem. Bardzo brała sobie do serca moją tęsknotę za opowieściami dziadka: o dawnej Polsce, rozmowami o życiu, o polityce, stając się dla mnie niezrównanym partnerem w dyskusji, często wielogodzinnej. Po raz ostatni tak dużo czasu spędziliśmy razem pod koniec czerwca, oprawiając tony truskawek z prawdziwego pola. Nigdy nie lekceważyła naszych „młodzieńczych” nerwów i zachwytów, nigdy nie mówiła, że ”za moich czasów”. Widok Babci – która tak wzruszająco potrafiła opowiadać o swojej podróży poślubnej do Zaleszczyk na dawnych Kresach, czy spacerze po morzu gruzów w miejscu przedwojennej Warszawy – z zaciekawieniem zaglądającej mi przez ramię do Internetu, cierpliwie uczącej się posługiwania pocztą głosową, albo komórką, wprawiał mnie za każdym razem w bezgraniczne zdumienie i napawał nieskończoną dumą. To dlatego na niedawny Dzień Babci przygotowałem poświęconą jej stronę w Internecie i tych z Państwa, którzy zechcą wiedzieć więcej, zapraszam pod ten specjalny adres.

    Michaś, a jak tam ta wojna….?

    Babcię miałem szczęście mieć na tyle długo, że mimowolnie zaczęła wydawać mi się wieczna, choć z wiekiem coraz częściej towarzyszyła mi świadomość, że przemija. Tak naprawdę umarła dla świata 19 października. Wysiłkom lekarzy zawdzięczaliśmy potem jeszcze równy miesiąc na oswojenie się z tą myślą. 18 listopada opuściła nas nieodwołalnie. Cztery dni później pochowaliśmy ją na rodzinnym cmentarzu łąkoszyńskim w Kutnie.

    Podczas naszych ostatnich, szpitalnych rozmów – zaraz po ataku Amerykanów na Afganistan – za każdym razem przerywała mi pytaniem: – „Michaś, a jak tam ta wojna….?” – tak jakby w poczuciu bliskości własnego odejścia i z troską o to, na jakim świecie nas zostawia…

    Michał Zarzycki

    Tekst wspomnienia został opublikowany w rubryce POŻEGNIANIA GAZETY WYBORCZEJ w wydaniu Stołecznym 9 lutego 2002, oraz Trójmiasta 22 lutego 2002r.

  • Lato w Jaworkach

    Spędzając urlop w Szczawnicy w 1983 roku, wybrałem się pewnego razu autobusem na wschód i dojechałem do ostatniej stacji, do odległej dziesięć kilometrów wsi Jaworki. Zwabiony jej pięknem w następnym roku spędziłem tam udany letni odpoczynek. Zamieszkałem na krańcu wsi, w góralskiej chacie nad potokiem przepływającym przez podwórze. Gospodarz był synem leśniczego u Adama Stadnickiego w lasach Nawojowej.

    W rozmowach z gospodarzami poruszaliśmy różne interesujące tematy. Jednym z nich była sprawa Łemków. Plemię Łemków ma długą i ciekawą historię. Korzenie jego są spójne z innymi plemionami ukraińskimi, a pierwsi łemkowscy przybysze do Polski występują w XV wieku. Pochodzili z północnej Grecji, podobno z podnóża Olimpu. Zawierali umowy z polskimi magnatami, na podstawie których mieli dostarczać futra sobole lub innych zwierząt futerkowych oraz daniny z hodowli owiec. O tym wszystkim w największym skrócie wyczytałem w przewodniku turystycznym.

    Ludzie, którzy się spotykali z Łemkami, podkreślali zawsze ich gospodarność, dzięki której przewyższali w zamożności polskich górali. W Jaworkach przed wojną było trzysta gospodarstw łemkowskich. Teraz, gdy zostali wysiedleni, jest zaledwie kilkadziesiąt polskich domów. Kiedyś była to wieś kwitnąca wspaniałymi sadami, hodowlą bydła i owiec. Łemkowie odznaczali się lojalnością wobec władz polskich. Gdy na Podkarpaciu szalała rzeź galicyjska, łemkowskie wsie nie chciały do niej dołączyć. Nadszedł jednak rok 1933, pamiętny dojściem do władzy Hitlera. W Jaworkach, w unickiej cerkwi, zjawił się nowy ksiądz, który podjudzał do nacjonalizmu i wkrótce osiągnął niezwykłe rezultaty. Zaczął buntować mieszkańców. Wszystko szybko się zmieniło. Wieczorami mieszkańcy zbierali się i wspólnie śpiewali swoje narodowe pieśni.

    Wybuchła wojna. Przez góry wiodły szlaki przewodników AK, zmierzających do Słowacji oraz wojskowych kurierów z tajną korespondencją. Łemkowie zaczęli ich mordować.

    W tych samych stronach działał polski oddział partyzancki dowodzony przez oficera szkolonego w Anglii. Był to śmiały i energiczny człowiek, dobry organizator, lecz twardy w stosunku do podkomendnych. Toteż z czasem oddział ten otrzyma przydomek „Oświęcim”. Miałem paru znajomych, którzy tam służyli. Dowódca bezlitośnie rozstrzeliwał Łemków winnych zabicia kurierów AK. Nakładał ostre kary na wsie, które stawiały opór władzom polskiego podziemia. Ostatecznie nastał spokój, lecz po wojnie zaczęła się krwawa zemsta ze strony Łemków, a nawet walka z polskim wojskiem.

    Uspokoiło się dopiero po ich masowych wysiedleniach m.in. na Pomorze, Mazury lub Śląsk. Wieś Jaworki opustoszała. Współcześni mieszkańcy nie potrafili odtworzyć przedwojennych stosunków. Znikły sady, uprawne pola, dobre pastwiska. Zapanowała bieda.

    W Jaworkach natrafiłem na unikatową instytucję. Było to coś w rodzaju fundacji obejmującej kilkudziesięciohektarowy obszar, na którym grupa przyrodników zaczęła robić doświadczenia nad doborem najlepszych traw dla tego terenu i jego klimatu. W całej Europie jedynie Portugalia zdobyła się na coś podobnego. Pracami kierował zespół ludzi ideowo traktujących to zagadnienie. Prowadzili jadłodajnię, z której mogli korzystać turyści. Teren instytucji leżał na łagodnym wzgórzu podzielonym na kwatery. Górale wypędzający wiosną owce w Bieszczady, powracając zatrzymywali się tam na dwa lub trzy tygodnie. W tych czasach na skutek ostrego tępienia wilków doprowadzono do tego, że w całej Polsce liczba ich nie przekraczała pięćdziesięciu sztuk. W okolicy Jaworek grasowała czwórka lub szóstka wilków ze Słowacji. Wilk jest szybki i ruchliwy, w ciągu doby przemierza odległość do 120 km, a najchętniej poluje daleko od swego matecznika. Jak mi opowiadano, roczne straty w owcach na terenie Jaworek wynosiły około 50 sztuk. Połowa była zagryziona przez wilki, które wdzierały się na wzgórze, drugą połowę stanowiły sztuki tak poranione, że trzeba je było dobijać.

    Mieszkałem w piętrowym góralskim domu, w pokoju, w którym zwykle mieszkał gospodarz. Opowiedział mi kiedyś ciekawą historię. Było to w marcową noc. Usłyszał ostre szczekanie psów, a miał dwa: sukę z owczarków podhalańskich, w budzie przy oborze, a bliżej domu kudłatego kundla. Szczekanie psów w nocy nasiliło się tak, że gospodarz w końcu wyskoczył z łóżka i wyszedł na balkonik. W pierwszej chwili nie mógł nic dojrzeć w ciemnościach, ale po chwili ujrzał wilka uciekającego spod budy swego psa przy domu. Chwilkę później rozeznał w błyszczącej wodzie rozlanego potoku jakąś ciemną masę. Był to jeleń, który po niedawnym zrzuceniu poroża miał zaledwie odrastające, słabe i miękkie różki. Zaatakowany przez cztery wilki nie mógł się przed nimi obronić i szukał ratunku w wodzie. Po pewnym czasie wilki zaniepokojone ukazaniem się człowieka przestały go atakować, a jeleń wielkimi susami począł uciekać w górę rzeki. Natrafił na mostek, który go zatrzymał, więc wyskoczył na brzeg i kilku skokami wspiął się pod górę na dwudziestometrowe urwisko. Góra była tak stroma, że to, czego dokonał, było nieprawdopodobną cyrkową sztuką.

    Michał z Lasek

  • Kucharka litewska

    Aby cenić litewskie pieśni i potrawy, Trzeba mieć zdrowie, na wsi żyć, wracać z obławy. Adam Mickiewicz Kucharka litewska - okładka

    Anthelme Brillat-Savarin u schyłku XVIII wieku, a więc nieodrodny syn Oświecenia, wielbiciel dobrej kuchni i jej wyborny znawca, zamieścił w swojej sławnej książce Fizjologia smaku albo medytacje o gastronomii doskonałej zdanie godne najbaczniejszej uwagi: „Ten, co podejmuje przyjaciół, a nie zatroszczy się sam o posiłek, który zostanie im podany, jest niegodzien posiadania przyjaciół”. Trzeba jednak mieć nie lada jakie zdolności, aby dobry obiad czy kolację ułożyć i przyrządzić. Wiedzą o tym wszyscy, sami lubiący dobrze zjeść i innych suto a smacznie nakarmić. Gastronomia nie jest nauką błahą. I jak każda, wymaga żmudnych studiów teoretycznych i ćwiczeń praktycznych. Jej wyznawcom i adeptom przychodzą z pomocą podręczniki, im starsze, tym zacniejsze, jak dobre wina wystałe miody, mocne i klarowne.

    Słynęła z gościnności Korona, nie ustępowało jej Wielkie Księstwo Litewskie, a może nawet ją przewyższało. Prawdą było, że wybredni Francuzi sarkali, że na polskich ucztach podaje się zbyt dużo mięsa, a zbyt mało ryb. Włochom brakowało jarzyn i chleba. Wszyscy jednak chętnie zasiadali do zastawionych stołów i zajadali podawane potrawy ze smakiem, aż im się uszy trzęsły, a policzki kraśniały. Kuchnia Rzeczypospolitej, choć z niejakim opóźnieniem, wchłaniała zachodnie nowinki kulinarne, podobnie jak i inne, i przyswajała je ku wielkiemu zadowoleniu krajowców i cudzoziemców. A tych ostatnich zawsze przyjmowano ochotnie i kordialnie i ugaszczano solennie. Nic więc dziwnego, że do ostatnich czasów zjeżdżają do nas turyści, ciekawi smakowitych dań i przednich trunków.

    Urodzony pan Stanisław Czerniecki w 1682 roku, a więc krótko przed wyprawą wiedeńską, wydał w Krakowie dzieło Compendium ferculorum albo zebranie potraw […] Ad Usum Publicum napisane. Przerabiane, uzupełniane, nazwane Kucharzem doskonałym, zawędrowało pod gonty i dachówki, trafiło do literatury. Wojski w Panu Tadeuszu przygotowując w Soplicowie wystawną ucztę dla sławnych generałów Jana Henryka Dąbrowskiego i Karola Kniaziewicza:

    Dobył z zanadrza księgę, odwinął, otworzył. Księga ta miała tytuł Kucharz doskonały, W niej spisane dokładnie wszystkie specyjały Stołów polskich; […].

    Uczta udała się. Goście szczerze chwalili tak ją, jak i jej twórcę, a znali z doświadczenia kuchnię francuską i włoską i nie na jednym bywali bankiecie. Mickiewicz natomiast wykazał niepoślednią znajomość sekretów dawnego kuchmistrza Aleksandra Michała Lubomirskiego i sekretarza Jego Królewskiej Mości, może samego Michała Korybuta Wiśniowieckiego, co to lubił zjeść dużo, byle dobrze (…).

    Upadła Rzeczpospolita Obojga Narodów, przybladł obraz Napoleona, przeszły czasy powstań i okrutnych represji, zmieniały się stosunki społeczne i gospodarcze, ale staroświecką gościnność pielęgnowano w różnych Bieniunach, Bałwaniszkach, Dorżach, Giejstunach, Horodnikach, Łyczkowcach, Nowosiółkach, Rukojniach, Solecznikach, Turgielach, Zaosiach. Jak za dawnych lat zjeżdżali się goście na uroczystości rodzinne, potajemnie obchodzone rocznice narodowe, na huczne polowania czy, ot tak sobie, na sąsiedzkie pogawędki. Byli przyjmowani otwartym sercem, wylewnie, z niekłamaną radością. Jedynie urzędników carskich i żandarmów karmiono i pojono obficie, ale przyjmowano nie przy jednym stole. Gospodynie, zaaferowane co podać, czym ugościć, chociaż zawsze miały w bokówkach i świrnach wędliny, półgęski i inne specjały, a na podorędziu w lodowniach mięsiwa, dbałe o honor domu, musiały czymś zadziwić, zaskoczyć, wprawić w zdumienie nową przekąską lub daniem, zawstydzić współobywatelki, pobudzić je do szlachetnej emulacji, czyli współzawodnictwa, na polu zaspokajania gustów zacnych i szacownych darmozjadów.

    Chcąc zapobiec konfuzjom i gafom, dopomóc w kłopotach paniom domu Wincenta (Wincentyna) z Żółtowskich Zawadzka w 1854 roku wydała Kucharkę Litewską, kompendium dań, książkę zawierającą: „Przepisy gruntowne i jasne, własnym doświadczeniem sprawdzone, sporządzania smacznych, wykwintnych, tanich i prostych rozmaitych rodzajów potraw tak mięsnych, jako i postnych oraz ciast, legumin, lodów, kremów, galaret, konfitur i innych desserowych przysmaków, tudzież rozlicznych aptecznych zapasów, konserw i rzadszych specjałów. Z przydaniem na początku książki dokładnej dyspozycji stołu”. Sam tytuł zachęcał do jej nabycia, głosił wyraźnie, że każda czytelniczka znajdzie w niej to, co może domowym sposobem zrobić i zaspokoić zepsute ciągłym dogadzaniem wybredne podniebienia.

    Nie należy się dziwić, że autorka skryła się pod inicjałami W.A.L.Z. Kim była, wiedzieli wtajemniczeni, a należała do rodziny wielce dla kultury polskiej zasłużonej. Józef Zawadzki był typografem Wszechnicy Wileńskiej, potem firmę odziedziczył syn Adam, mąż autorki. Księgarnia i drukarnia zawsze były narażone na okresowe zamknięcia, rewizje, wszelkiego rodzaju szykany ze strony carskich cenzorów i żandarmów. Książki trzeba było często drukować za granicą prowincji bądź z braku czcionki polskiego kroju, bądź z innych względów. Wysokie kary spadały za byle drobiazg. Szwagier autorki Feliks za kolportowanie zakazanych książek spędził dziesięć lat w Saratowie. Zaprzyjaźniony z oficyną Zawadzkich Jerzy Strumiłło, ogrodnik i twórca założeń parkowych, został zesłany na dziesięć lat do Woroneża. A cóż mówić o uczestnikach powstań zbrojnych lub czynnych konspiratorach! Nic więc dziwnego, że w innym dziele Zawadzkiej Gospodyni litewskiej znalazło się takie niepozorne zdanie, które dziwnym trafem uszło uwadze cenzora, a było czytelne dla rodaków: „Pisząc jedynie dla kobiet i o gospodarstwie żeńskim, nie miałam wcale zamiaru uczyć mędrszych od siebie mężczyzn-gospodarzy; jeżelim zaś w tym dziełku umieściła artykuły, tyczące się uprawy roli, uczyniłam to jedynie przez wzgląd, iż wiele jest bardzo Dam, wskazanych przez nieszczęśliwe okoliczności na zajmowanie się również gospodarstwem męskim i żeńskim. Dla nich więc tę pracę moją poświęcam – oby ona mogła im być równie użyteczną, jak chęci moje dopomożenia im w ich trudach są szczere”. Cytuję te słowa z trzeciego wydania z 1856 roku, a więc zostały napisane wtedy, kiedy czasy były względnie spokojne, a represje stosunkowo łagodne. Po powstaniu styczniowym nabrzmiały krwią i łzami.

    Naturalnie, przypisywanie Zawadzkiej wyłącznie intencji patriotycznych przy wydawaniu obu książek byłoby przesadą. Znała społeczeństwo swojego kraju, wiedziała, że książka kucharska znajdzie chętnych nabywców, zapraszała do współpracy znajome, przyjaciółki i zaprzyjaźnione panie, a one wszystkie dbały o dobry stół i o, w ich mniemaniu, zdrowe, tanie jedzenie. Matki, żony, siostry, babki i ciotki uważały, że wszystkich, bliskich i gości, należy nakarmić solidnie, aby byli jak ci wymieniani u Mickiewicza ich przodkowie:

    […] krzepcy, otyli i silni, Do żołnierstwa jedyni, w naukach mniej pilni.

    Tenże poeta, czytany na Litwie pilnie, choć po kryjomu, wspominał, iż w czasie jego młodości była tutaj

    […] sławna gospodyni zwała się Kokosznicka, z domu Jędykowiczówna.

    W pewnym sensie autorka Kucharki litewskiej rywalizowała z inną, bardzo zasłużoną na polu kulinarnym kobietą, swoją rówieśnicą, panią Lucyną z Backmanów, primo voto Staszewską, secundo voto Ćwierciakiewiczową. Popularną, szanowaną, traktującą jednak gotowanie, smażenie i wypieki komercyjnie, bo oprócz tego, że zorganizowała wysoko ocenianą szkółkę kucharską dla osób płci żeńskiej, że pisywała artykuły i wydała szeroko znaną książkę 365 obiadów za 5 złotych, często wznawianą, prowadziła też znakomitą garkuchnię. Sympatię szerokiej publiczności jednał jej również cięty język, tak charakterystyczny dla większości warszawianek. Pani Wincenta znała niewątpliwie przepisy kuchni cudzoziemskich, przede wszystkim francuskiej, umiała nawet podać modną herbatę po angielsku. Pełną dłonią czerpała z przepisów kuchni rosyjskiej i ukraińskiej, ale tym wszystkim się nazbyt nie chwaliła. Władze carskie widziały niechętnie wszystko to, co płynęło znad Sekwany, a miejscowi zacofańcy powtarzali z przekąsem nieco zmodyfikowany wierszyk Jana Nepomucena Kamińskiego:

    Indyk z sosem, zraz z bigosem Dawniej jedli pany. Dzisiaj żaby i ślimaki Jedzą jak bociany.

    (…) Kucharka litewska (…) była pełna atencji dla męskich poczynań, ale będąc realistką napisała swoją książkę, „która by wszystkie warunki dobrej, taniej a smacznej kuchni połączyć mogła”. Dodajmy, że była ona zgodna z zaleceniami współczesnych jej dietetyków i lekarzy. Cytowane zdanie zaczerpnąłem z wydania czwartego z 1870 roku, było ono „ poprawione i znacznie pomnożone” w stosunku do wydania poprzedniego. W zamierzeniu autorki miała to być książka żywa, spełniająca ogólne postulaty odbiorczyń i zaspokajająca mało zmieniające się gusty, tym samym odpowiadająca zapotrzebowaniu społecznemu. Poczytność książki, jej zaczytywanie, liczne wznowienia wciąż uzupełniane świadczą, że utrafiła w sedno rzeczy. Zostawiła także, zgoła nieświadomie, dokument epoki i świadectwo umiejętności gastronomicznych wysokiej próby.

    Przed twórczą lekturą Kucharki litewskiej należy przypomnieć parę jej naczelnych zasad. Pierwsza: „Zupa wstępem jest do każdego obiadu i służy poniekąd na przysposobienie żołądka do przyjęcia innych pokarmów, powinna być starannie i zdrowo przyrządzona, aby zaostrzała apetyt i pomagała trawieniu”. Tę chwalebną wskazówkę należałoby wielkimi literami wypisać w każdej stołówce. Druga: „Ponieważ sztuka mięsa najposilniejszą, a stąd najważniejszą część obiadu stanowi, staraliśmy się umieścić tu wiele jej rodzajów dla urozmaicenia tak codziennych, jako też wytworniejszych obiadów, na których po parę gatunków na jednym półmisku sztuki mięsa dawać można, ozdabiając je smacznym i dobrze zastosowanym garniturem. Mięso wołowe, jako najposilniejsze, główne miejsce w potrawach zajmuje, zaczniemy więc od niego, nie pomijając i innych gatunków mięs”.

    Ciastom, deserom, nalewkom poświęcona jest większa część książki, ale jakichś komentarzy teoretycznych nie ma, są natomiast uwagi praktyczne, dziś nieaktualne, bo kto tam jeszcze pali w piecu lub piekarniku drewnem.

    Dla współczesnych użytkowników Kucharki litewskiej różne jej rady mogą brzmieć egzotycznie, ale pamiętajmy, że pomysł jej napisania zrodził się dopiero około połowy XIX wieku, kiedy to bory były wciąż pełne zwierza, wody – ryb, a nad nimi unosiły się chmary dzikiego ptactwa, a domowe zapełniało kojce, chlewiki i podwórka (…).

    Zawadzka, sama zawołana gospodyni, wiedziała, ile kłopotu może sprawić kompozycja posiłków. Zamieściła więc na początku książki propozycję dyspozycji „obiadów na tydzień każdego miesiąca, z zastosowaniem potraw do produktów znajdujących się w tej porze”. (…) Współcześni teoretycy racjonalnego żywienia zarzuciliby tylko zbyt małą ilość witamin. Rozgrzeszmy panią Zawadzką z tego zarzutu. W 1854 roku i następnych dziesiątkach lat nie znano ich na Litwie, a jeść było trzeba. Wszelkie jarzyny stosowano, ale nie jako źródło witamin, a jako uzupełnienie dań mięsnych (…).

    *

    Studiowania Kucharki litewskiej pod utratą dotychczasowych poglądów odchudzającym się pannom i mężatkom, dietetykom, chudym weredykom, skrzywionym wątrobiarzom, urodzonym pesymistom – nie polecam; do korzystania z niej skrzętne panie domu, rządne gospodynie, czerstwych rolników, prawych myśliwych, tęgich gawędziarzy – zachęcam!

    Obszerne fragmenty przedmowy Wacława Odyńca do książki „KUCHARKA LITEWSKA” autorstwa Wincenty Zawadzkiej

  • Paź, giermek, rycerz

    Droga każdego szlachcica

    Rycerz konny z XV wieku

    Do stanu rycerskiego mogli należeć mężczyźni wywodzący się z rodzin rycerskich, szlacheckich. Jednak nie od razu zostawało się rycerzem. Chłopiec pochodzący z rodu rycerskiego, będący członkiem rodziny szlacheckiej musiał przejść długą drogę żeby otrzymać pasowanie na rycerza i wejść w do stanu rycerskiego.

    Najpierw zostawał paziem. W średniowieczu mianem paź określano młodego chłopca, który służył rycerzowi, jednocześnie przyuczając się do pełnienia funkcji giermka. Od siódmego roku życia młodzi chłopcy przez kolejne siedem lat usługiwali rycerzowi jako paziowie aż do momentu ukończenia czternastu lat. W czasach średniowiecza każdy paź posiadał charakterystyczną fryzurę, skąd wzięło się powiedzenie „być ostrzyżonym na pazia”.

    Paź pełnił służbę przy określonej osobie na dworze panującego, czyli cesarza, króla bądź księcia, jak również magnata lub rycerza. Paziowie byli także służącymi na zamkach i dworach wysokich rodów i stanowili osobisty personel członków arystokracji i rodziny królewskiej. Po przyuczeniu się do funkcji giermka paź zostawał giermkiem.

    Giermek – termin pochodzący od węgierskiego słowa gyermek, czyli dziecko – był to pomocnik średniowiecznego rycerza. Giermkami zostawali młodzi chłopcy przeważnie z rodów szlacheckich, którzy byli wysyłani na dwór seniora, by tam uczyć się rycerskiego rzemiosła. Kształcili się we wszystkich dziedzinach ówczesnej sztuki wojennej, tj. jazdy konnej, walki bronią białą różnego rodzaju, jak miecz czy topór. Często również zdobywali umiejętność walki wręcz oraz w posługiwaniu się łukiem lub kuszą. W czasie wypraw wojennych zostawali wcielani do oddziału, czyli tzw. kopii swojego rycerza. Byli odpowiedzialni za utrzymanie w gotowości bojowej całego rynsztunku swojego pana, czyli broni i zbroi, jak również opiekowali się rumakiem bojowym. W czasie bitwy towarzyszyli rycerzowi w walce. Giermek mógł za szczególne zasługi zostać pasowany na rycerza, otrzymując symbolicznie złote ostrogi. Godność rycerza była nadawana giermkowi podczas ceremonii pasowania. O pasowaniu na rycerza nie decydował jednak wiek, lecz umiejętności bojowe giermka. Od tej pory giermek stawał się rycerzem.

    Rycerz (z języka niemieckiego Ritter), określał opancerzonego wojownika walczącego konno za pomocą różnorakiej broni białej. Rycerze posiadali specjalny status społeczny i byli przedstawicielami uprzywilejowanej warstwy feudalnej. Jako wasale – osoby podlegające zwierzchności swojego suwerena – zobowiązani byli do pełnienia służby wojskowej w zamian za przywileje i do ochrony swojego pana. Ich postępowanie opierało się na specjalnym etosie z uwzględnieniem kodeksu rycerskiego. Zgodnie z etosem rycerskim obowiązywały takie zasady, jak ochrona swego pana, ochrona religii, szczodrość, honor i chęć zasłużenia sobie na względy damy serca.

    Obraz rycerza został bardzo silnie ukształtowany przez średniowieczną sztukę, m.in. francuskie pieśni rycerskie, oraz legendy, na przykład o Królu Arturze i Rycerzach Okrągłego Stołu, a także przez wyidealizowaną rolę rycerstwa podczas wypraw krzyżowych, kiedy to przedstawiani byli jako nieskazitelni wojownicy w błyszczących zbrojach, szerzący Słowo Boże.

    Za ramy czasowe epoki rycerskiej w Europie historycy na ogół przyjmują okres między wiekiem X a XV. W późniejszych czasach posługiwanie się określeniem rycerz (rycerski) ma już raczej charakter symboliczny, oznacza zazwyczaj szlachcica lub żołnierza ze stanu rycerskiego.

    W większości państw europejskich tytuł rycerski stał się jednym z niższych tytułów szlacheckich. W Polsce z uwagi na zasadę równości szlacheckiej rycerstwem tytułowano ogół szlachty, stosując też określenia kawaler.

    Patronem rycerzy był święty Jerzy, dziś opiekun harcerzy.

    W niektórych monarchiach tytuł kawalera otrzymywało się automatycznie przy przyjęciu orderu odpowiedniej rangi. Jest to wciąż praktykowane we współczesnych monarchiach, np. w Wielkiej Brytanii, gdzie przyjęci do wysokiej rangi orderów otrzymują osobiste, niższe szlachectwo, z tytułem rycerza, np. Knight lub Knight Bachellor.

    Dziedziczny tytuł rycerski otrzymują w Zjednoczonym Królestwie jedynie baroneci i nieliczna grupa dziedzicznych rycerzy. Dziedzicznym i niedziedzicznym rycerzom brytyjskim przysługuje tytuł Sir przed imieniem i nazwiskiem lub przed samym imieniem. Kobiety posiadające tę godność tytułuje się Dame (damą). Brak jest jednoznacznego polskiego tłumaczenia dla słowa Sir w tym znaczeniu, jako że nie jest to ranga równa staropolskiej szlachcie właściwej. Mimo to grzecznościowo tłumaczy się je jako Pan, skoro tytułu tego i tak używa się dziś w Polsce bez względu na formalny. Tytuł kawalera został przyjęty również w Cesarstwie Francuskim przez Napoleona. W okresie napoleońskim tytuł ten, dziedziczny, otrzymało kilkudziesięciu Polaków, głównie zasłużonych żołnierzy Wojsk Polskich (np. Benedykt Zielonka, pułkownik WP).

    W cesarstwach Austrii i Niemiec kawaler – Ritter nie miał specjalnej korony, w herbie używano zwykłej korony szlacheckiej. Dla podkreślenia wyższej niż ogół szlachty godności stosowano często udostojnienia herbu, zwykle przez podział tarczy herbowej i zastosowanie dwóch hełmów heraldycznych. Jednak na gruncie polskim stosowanie takiej samej korony dla rangi kawalerskiej i dla staropolskiej szlachty właściwej wydaje się niewskazane.

    W Polsce okresu nowożytnego, wobec postulowanej równości właściwego stanu szlacheckiego i wobec zaniku rycerstwa jako odrębnej kategorii prawnej, część rycerstwa weszła w szeregi szlachty i ogół szlachty określano ze względów prestiżowych stanem rycerskim, kawalerami lub z łacińska ekwitami. Jednak inne dokumenty nazywają szlachtę właściwą wyraźnie nobilitas, a czasem wręcz barones regni. Dlatego jeśli szukać na gruncie polskim realnego odpowiednika zagranicznych rang kawalerskich, to należy się go raczej doszukiwać w średniowiecznym niższym rycerstwie lub w nowożytnych skartabellach czy np. equites aurati, a także w kawalerach orderowych i w niższej szlachcie kreowanej podczas zaborów np. z rangą kawalerską Ritterstand w Galicji.

    Dokładniej o rycerstwie można przeczytać w artykule pt. Pochodzenie szlachty – Rycerstwo.

    Stefan Żółtowski

    Artykuł został opracowany na podstawie zebranych materiałów z encyklopedii internetowej.

  • Propozycja na przyszłoroczny Zjazd

    Ośrodek znajduje się w pałacu (w stylu angielskim) w Wąsoszu, w centrum Pojezierza Drawskiego, w odległości 8 km. od Złocienia.

    Pałac w dużym kompleksie lasów w pobliżu (800 m.) jeziora, do którego można dojść ścieżką spacerową. Pokoje są stylowo urządzone i zachowały historyczny charakter. Na terenie ośrodka jest boisko sportowe, kort tenisowy , plac zabaw dla dzieci oraz parking.

    Zarząd zbierze się w zaproponowanym ośrodku i po zaopiniowaniu zdecyduje, czy spotkamy się w nim w 2010 roku. Informacja o decyzji będzie zamieszczona w grudniowym kwartalniku.

    Więcej informacji o ośrodku można znaleźć na stronie internetowej: www.wasosz.goscinnawies.pl

  • Korzenie rodu Żółtowskich są na wsi

    Nieraz słyszy się pogardliwe zwroty na temat ludzi pochodzących ze wsi. Pogarda ta, okazywana przez mieszczan względem osób mających korzenie wiejskie, występuje szczególnie wśród młodego pokolenia, ale nie tylko. Ludzie starsi związani od kilku bądź kilkunastu pokoleń z miastem, szczególnie z Warszawą, podkreślają swe mieszczańskie pochodzenie, lekceważąc ludzi ze wsi i tych, którzy przybyli do miast i są mieszczanami (na przykład warszawiakami) dopiero w pierwszym, drugim czy trzecim pokoleniu.

    A gdyby tak dobrze się przyjrzeć historii Polski, to okazałoby się, że rozwój gospodarczy naszej Ojczyzny rozpoczął się na wsi.

    Bo właśnie rycerstwo i szlachta wywodziła się ze wsi. Każdy szlachcic posiadał majątki ziemskie. Był właścicielem albo małego gospodarstwa, albo jednej wsi, folwarku, kilku bądź kilkunastu wiosek. Nie mówiąc o bardzo bogatej szlachcie, szczególnie utytułowanej (baronowie, hrabiowie czy książęta), która posiadała całe latyfundia ziemskie liczone w setkach bądź tysiącach hektarów.

    Tak więc rozróżniano szlachtę zagrodową, szlachtę folwarczną, średnią i magnaterię. Wszyscy oni stanowili ziemiaństwo.

    Każdy ziemianin, czyli każdy szlachcic, był panem na swej ziemi, która była jego ojcowizną i majątkiem dziedziczonym od pokoleń. W dawnej Rzeczypospolitej szlacheckiej nie było tytułów arystokratycznych. Cała szlachta, czyli całe ziemiaństwo, była równa wobec prawa. Stanowiła jedną „brać”, co wyrażało się w powiedzeniu: „szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie”.

    Podkreślenie, że czyjaś rodzina wywodzi się ze wsi, i to z dziedzicznego majątku ziemskiego po przodkach, dodaje splendoru. Jest bowiem niewątpliwie szlacheckiego rodu, a więc warstwy społecznej, która zarówno szablą, jak i pługiem, oraz habitem mnisim służyła wiernie, z całym poświęceniem Bogu i najukochańszej Matce – Rzeczypospolitej. Walczyła z najeźdźcami – Krzyżakami, Tatarami, Turkami, Szwedami, Rosjanami, Niemcami, przelewając krew w obronie granic Ojczyzny.

    A propos tych szczycących się od pokoleń mieszczan. Kim oni są? Stare mieszczaństwo, to od pokoleń, od czasów szlacheckich zajmowało pośrednie położenie między wyższym stanem – rycerstwem i niżej położonym – chłopstwem. Składało się głównie z kupców i rzemieślników zrzeszonych w cechach. Mieszczaństwo podlegało silnemu społecznemu i majątkowemu podziałowi na bogatych patrycjuszy i ubogie pospólstwo. Z mieszczaństwa najczęściej wyłączano Żydów, którzy rządzili się odrębnymi prawami i nie podlegali władzy rad miejskich, a także duchownych. Również nie był zaliczany do mieszczaństwa mieszkający w miastach, ale nie posiadający praw plebs.

    W dużym procencie dzisiejsi mieszczanie są potomkami włościan, którzy po uwolnieniu przez dziedzica bądź władze zaborcze po 1863 r., nie mając rodzinnego majątku ziemskiego, nie mając gdzie się podziać, szli do miasta za chlebem . Stopniowo wśród mieszczaństwa kształtowała się bogata warstwa, zajmująca się bankowością i zamorskim handlem, zrzeszona w gildiach i kompaniach handlowych, z której powstaniem wiąże się początek kapitalizmu.

    Tak więc podkreślanie, że jest się od pokoleń mieszczaninem, nie zawsze dodaje zaszczytu. Wielu dzisiejszych mieszczan nie zna swych korzeni i faktycznie nie wie, kim byli ich przodkowie i czym się trudnili w mieście. Oczywiście obecne mieszczaństwo to nie tylko potomkowie kupców i rzemieślników związanych z miastem od pokoleń czy potomkowie wyzwolonych włościan, ale również w dużym procencie przedstawiciele rodzin szlacheckich (ziemiańskich), którzy po utracie swojego dziedzictwa, „wysadzeni z siodła” bądź za czasów zaborów, bądź po II wojnie światowej przeprowadzili się do miasta i zaczęli się zajmować pracą urzędniczą lub innymi pracami (przeważnie inteligenckimi), tworząc w ten sposób inteligencję miejską.

    Ja z dumą przyznaję się, że moja rodzina korzeniami sięga wsi. Moi przodkowie pochodzili ze wsi. Tam posiadali swoje majątki, różne pod względem wielkości. Uzależnione to było od epoki, historii, wydarzeń w danym czasie, liczby potomstwa. Jestem warszawiakiem, w pierwszym pokoleniu urodzonym w Warszawie. Moi rodzice przyszli do Warszawy po II wojnie, kiedy to opuścili swoje rodzinne domostwa.

    Jestem dumny, że mam od pokoleń korzenie wiejskie, czyli ziemiańskie, czyli szlacheckie. Jestem dumny, że mój ród wywodzi się ze szlachty karmazynowej, czyli odwiecznej, staropolskiej, a ta wprost ze średniowiecznego rycerstwa i urzędników książąt udzielnych. Wywodzi się z Żółtowa, skąd nazwę wziął na przełomie XIV i XV wieku i z którym to Żółtowem moja rodzina była ściśle związana przez pokolenia. Jestem dumny, że nazywam się Żółtowski i należę do tak zacnego rodu, który dał Ojczyźnie w każdym pokoleniu tylu zasłużonych synów, prawdziwych bohaterów. Trudno wymienić wszystkich, wspomnę tylko nielicznych.

    1. Szlachetny Piotr Ogon z Żółtowa herbu Ogończyk – protoplasta rodu Żółtowskich – rycerz i wychowawca synów księcia mazowieckiego – Siemowita.
    2. Stanisław Wojsław Żółtowski, żonaty z Małuską z Małuszyna, mąż rycerski, biorący wraz z synem Stefanem udział w Zjeździe rycerstwa Polskiego w Płocku w 1519 r., właściciel Żółtowa i części Małuszyna.
    3. Mikołaj Żółtowski, biorący udział w Pospolitym Ruszeniu pod Samborem (4.10.1621), właściciel Żółtowa – Żabik
    4. Stefan Skarbek Żółtowski, rycerz walczący pod Cecorą w 1620 r., który jako wotum dziękczynne za ocalenie życia ufundował kaplicę cudownego krzyża w klasztorze Cystersów w Mogile pod Krakowem i w niej jest pochowany, współwłaściciel dóbr Mogiła, Sędowice.
    5. Jan Wojsław Żółtowski, właściciel Żółtowa – Żabik, walczył pod Cecorą w 1620 r., został wykupiony z niewoli tureckiej przez księcia Zasławskiego. Był komendantem twierdzy w Kudaku nad Dnieprem, który ze swoją kompanią rycerzy dzielnie bronił granic Polski i w końcu zginął jako bohater, wysadzając się w powietrze, gdy Turcy zdobyli Twierdzę.
    6. Wojciech Żółtowski, rycerz, który pod dowództwem Króla Jana III Sobieskiego walczył pod Wiedniem z Turkami. W kościele polskim na Kalembergu pod Wiedniem, w kaplicy króla Jana III Sobieskiego widnieje jego imię, nazwisko i herb Ogończyk, właściciel dóbr Niesłuchowo, Kępa, Białobrzegi.
    7. Jakub Żółtowski ur.1638 r., pułkownik Jana III Sobieskiego, właściciel Żółtowa – Żabik.
    8. Florian Żółtowski, ur.1600 r., rotmistrz Wojsk Koronnych, właściciel Żółtowa.
    9. Wojciech Żółtowski ur. ok. 1700 r. w Mochowie, sędzia grodzki płocki w 1775r., elektor na Sejm Elekcyjny króla Stanisława Augusta, poseł na Sejm i komisarz sejmowy w 1775 r., właściciel Kępy, Mochowa.
    10. Generał Królestwa Polskiego Edward Żółtowski, ur. 18 marca 1775 w Mochowie pod Sierpcem, zm. 30 stycznia 1842 r. w Warszawie – generał polski i francuski. W 1792 wstąpił do artylerii I Rzeczypospolitej. Brał udział w powstaniu kościuszkowskim. Od maja 1797 walczył w Legionach Polskich we Włoszech w stopniu porucznika artylerii pieszej. Awansowany na kapitana 3. batalionu piechoty. W szeregach legionów uczestniczył w kolejnych kampaniach 1797, 1798, 1799, 1800. Był kapitanem 1. Regimentu Piechoty Polskiej. W 1806 wraz z Wielką Armią przybył do kraju, mianowany został majorem 3. Pułku Piechoty (wówczas 11. Pułk Piechoty), wraz z którym bił się pod Nidzicą i Dobrym Miastem. 2 marca 1807 został mianowany dowódcą pułku w stopniu pułkownika. W czasie wojny polsko-austriackiej poprowadził 3. Pułk Piechoty w bitwie pod Raszynem, prawdopodobnie wziął też udział w szturmie Sandomierza, której to twierdzy później bronił dowodząc dwoma lekkimi kompaniami 3. Pułku. Uczestniczył w szturmie Zamościa. 11 grudnia 1811 został awansowany do stopnia generała brygady. 3 marca 1812 r. objął dowództwo 1. brygady w 17. Dywizji Piechoty gen. Jana Henryka Dąbrowskiego. Przeszedł cały szlak bojowy tej formacji w kampanii 1812. Powrócił do Księstwa z misją objęcia dowództwa brygady w Dywizji Izydora Krasińskiego w Kaliszu. W obliczu choroby generała dowodził całością tej formacji (ok. 7.000 ludzi) od 12 lutego 1813. Ze swoim zgrupowaniem przebił się do Lipska, gdzie 4 marca 1813 oddał dowództwo Janowi Henrykowi Dąbrowskiemu. Na czele piechoty dywizyjnej (2. i 4. Pułk Piechoty) odbył całą kampanię niemiecką. Został ranny w bitwie pod Lipskiem. 23 października odznaczony Krzyżem Legii Honorowej. 3 marca 1814 mianowany generałem brygady armii francuskiej. 5 maja otrzymał dymisję. Służył w armii Królestwa Polskiego, mianowany dowódcą 1. brygady 2. Dywizji Piechoty. W 1826 awansowany do stopnia generała dywizji i mianowany komendantem Twierdzy Zamość. W czasie powstania listopadowego organizował oddziały powstańcze w Lubelskiem. Odznaczony był Krzyżem kawalerskim Orderu Virtuti Militari III klasy w 1808 r., krzyżem Kawalerskim i oficerskim Legii Honorowej IV i V klasy w 1813 r., Kawaler Orderu Obojga Sycylii, Świętego Stanisława II klasy, Świętego Włodzimierza III klasy, Znaku Honorowego za 30 lat służby wojskowej, dziedzic Cieśli . Generał Edward Żółtowski był dziadkiem XIX-wiecznej pisarki Jadwigi Łuszczewskiej, znanej pod pseudonimem Deotyma, która miała swój salon literacki w Warszawie.
    11. Szymon Ignacy Żółtowski ur. 1836 r., kapitan 7. korpusu strzelców artylerii w powstaniu 1863 r., uczestnik bitwy pod Pyzdrami 29.04.1863 r.
    12. Juliusz Żółtowski ur. 1903 w Piotrkowie, powstaniec wielkopolski 1918 r., Uczestnik powstań śląskich II i III, ranny na Górze Św. Anny, odznaczony Krzyżem Walecznych z powstania wielkopolskiego i krzyżem Walecznych z gwiazdą z III powstania śląskiego, żołnierz AK, pseudonim „Gryf”, więziony po wojnie przez UB.
    13. Janusz Żółtowski ur.1903 r. w Warszawie, dyplomata, do II wojny światowej Radca Finansowy Ambasady RP w Waszyngtonie, aktywny uczestnik procesu wytoczonego władzom francuskim o złoto zdeponowane w Banku Francuskim. Uczestnik delegacji polskich na konferencjach finansowych w Breton Woods w 1944 oraz w Savannah w 1946. Po II wojnie światowej charge d’affaires ambasady PRL w Waszyngtonie. Podpisał w imieniu Polski deklarację ONZ w San Francisco. Uczestnik posiedzeń Rady Gubernatorów 1948-49 r.

    Oczywiście trzeba wspomnieć o licznym gronie zasłużonych Żółtowskich w Wielkopolsce, którzy to na sejmikach prowincjonalnych i w Sejmie berlińskim walczyli o polskość, a także w powstaniach listopadowym, styczniowym czy wielkopolskim, udawali się z poselstwem do Watykanu, prosząc papieży o poparcie dla sprawy polskiej w zaborze pruskim, przeciwstawiając się w ten sposób germanizacji Wielkopolski za czasów Bismarcka. Liczne grono bohaterów z rodu Żółtowskich walczyło i poległo w czasie I i II wojny światowej bądź było prześladowane po okupacji niemieckiej za czasów socjalizmu, pochodzące zarówno z odnogi mazowieckiej jak i wielkopolskiej rodu.

    Wspomnę nielicznych:

    1. hr. Stanisław Żółtowski ur. 1810 r. w Urbanowie, podporucznik 2. pułku ułanów Wojsk Polskich w 1831 r., kawaler Orderu Złotego Krzyża Virtuti Militari, poseł do parlamentu pruskiego, radca Ziemstwa Poznańskiego, właściciel dóbr Jarogniewice, Głuchów, Zadory, Kadzew, Marszewo (4203 ha).
    2. hr. Marceli Żółtowski ur. 1900 w Jarogniewicach, właściciel dóbr Głuchów, Jarogniewice, Zadory (2798 ha), porucznik 17. pułku ułanów, Kawaler Orderu Virtuti Militarii za 1920 r., dowódca plutonu w 3. szwadronie 16. pułku ułanów, ranny pod Brodami, zginał w Katyniu.
    3. Stefan Żółtowski ur. 1902 w Wargowie, porucznik kawalerii 15. pułku Ulanów, zginął w Katyniu.
    4. Franciszek Żółtowski ur.1903 r. w Nekli, rotmistrz 15. pułku ułanów, Kawaler Krzyża Walecznych za 1920 r. właściciel Wargowa.
    5. hr. Marceli Żółtowski ur. 1812 w Białczu, oficer 2. pułku ułanów 1831 r., Kawaler Orderu Złotego Krzyża Virtuti Militarii, poseł na sejm pruski, członek Pruskiej Izby Panów 1880, dyrektor Poznańskiego Towarzystwa Ziemiańskiego w latach 1850-1869. Bronił polskości w Sejmie Berlińskim, właściciel dóbr Białcz, Czacz, Niechłód ( 5267 ha).
    6. hr. Alfred Żółtowski ur. 1841 w Drzewcach, doktor praw, walczył przeciw germanizacji Wielkopolski jako poseł parlamentu pruskiego w latach 1871-1874, właściciel dóbr Drzewce.
    7. hr. Jan Żółtowski ur. 1871 w Drzewcach, członek Komitetu Narodowego w Paryżu 1918/1919 r. Prezes Urzędu Likwidacyjnego na byłą dzielnicę pruską w Poznaniu 1919-1923, prezes Wielkopolskiego Związku Ziemian 1926-1936, oficer Orderu Polonia Restituta, właściciel dóbr Czacz, Białcz, Drzewce, Mierzewo, Czarkowo (4606 ha).
    8. Michał Żółtowski ur. 1915 r. w Lozannie, syn hr. Jana z Czacza, podchorąży 15. pułku Ułanów. Internowany 30.09.1939 r. przez Armię Czerwoną, wywieziony do Wołczysk za Zbrucz, AK-owiec. Od 1951 r. związany z zakładem dla niewidomych w Laskach jako nauczyciel. Pisarz, autor wspomnień o rodzie i dawnych czasach. Przekazał prawa do majątku rodzinnego na rzecz ubogich z Fundacji Św. Brata Alberta.
    9. Juliusz Żółtowski ur. 1916 r. syn hr. Jana z Czacza, ułan 17. pułku Ułanów, podchorąży AK, żołnierz Kedywu, w powstaniu warszawskim walczył w oddziale „Jelenia” i grupie „ Kampinos”. Zginął w walkach z Niemcami pod Jaktorowem 29.09.1944 r., odznaczony Krzyżem Walecznych.
    10. Alfred Żółtowski ur.1918 r. we Fryburgu, syn hr. Jana z Czacza, ułan 17. pułku Ułanów w Lesznie, obrońca Warszawy, zginął 13.10.1939r. Kawaler Krzyża Virtuti Militarii.
    11. Adam Żółtowski ur. 1881 we Lwowie, komandor Orderu Polonia Restituta, Kawaler Krzyża Walecznych, profesor Uniwersytetu Poznańskiego 1919-1939, dr filozofii, historyk, poseł na Sejm Rzeczypospolitej 1928 -1930 r. Założyciel i dyrektor Polskiego Ośrodka Naukowego w Londynie, przewodniczący Komitetu Redakcyjnego „ Poland and Germany”. Pan na Bolciennikach, Rajcy i Koreliczach.
    12. Paweł Cieszkowski–Żółtowski ur. 1889 w Niechanowie, komandor Orderu Polonia Restituta, 3-krotny Kawaler Krzyża Walecznych, uczestnik odsieczy Lwowa i kampanii 1920 r., major wojsk polskich, w czasie II wojny światowej działacz organizacji „Uprawa–Tarcza” pod pseudonimem Ogończyk.
    13. hr. Róża Zamoyska z Żółtowskich ur. 1913 w Warszawie, żona hr. Jana Zamoyskiego, XVI Ordynata zamojskiego, uratowała setki dzieci Zamojszczyzny w czasie II wojny światowej.
    14. hr Zbigniew Żółtowski ur. 1888 w Myszkowie, właściciel dóbr Myszkowo, Kąsinowo, Popówko, właściciel cukrowni szamotulskiej, działacz społeczny i polityczny, uczestnik powstania wielkopolskiego 1919-1921, członek Wielkiej Rady OWP (1926), współpracownik Rządu gen. Władysława Sikorskiego w Angers, prezes Komitetu Pomocy Ofiarom Wojny w Polsce w Ameryce Południowej.

    Wszyscy wymienieni zasłużeni dla Ojczyzny przedstawiciele rodu Żółtowskich oraz inni nie wymienieni w tym artykule, a pochodzący z tego rodu, byli związani silnie ze wsią. Większość ich potomków żyje dziś w miastach, ale wszyscy wywodzą się z tego samego Żółtowa, które to książę mazowiecki Ziemowit nadał przodkom familii pod 1402 rok wraz z siedmioma innymi wioskami: Żukami, Zegadłami, Myszewem, Gardzynami, Żabikami, Myszkami.

    Koligacje z innymi rodami szlacheckimi spowodowały migracje do Wielkopolski, Ziemi Dobrzyńskiej, Małopolski, na Litwę, Wołyń, co przyczyniło się do dużego podziału na odnogi, gałęzie i linie, rozwarstwienia się rodu i dóbr ziemskich nabywanych w drodze posażnej bądź przez zakup. Niemniej jednak główna gałąź rodu pozostała na Mazowszu na swoich wioskach. Rozrastanie rodu spowodowało podział majątków dla kolejnych pokoleń. Żółtowscy na Mazowszu rozdrobnili się i z czasem ze szlachty średniej, folwarcznej, stali się szlachtą drobną, zagrodową. Niektórzy ulegli pauperyzacji, zdeklasowali się i schłopieli.

    Znaczny procent przedstawicieli rodu Żółtowskich stracił majątki w wyniku udziału w zrywach narodowo- wyzwoleńczych, w powstaniu listopadowym , styczniowym. Część została wywieziona w głąb Rosji. Po upadku powstania, 25. VI. 1836 r. ukaz carski nałożył obowiązek legitymacji szlachty Królestwa Polskiego. Car chciał w ten sposób ukarać szlachtę polską za udział w powstaniu. Zniósł stan szlachecki. Szlachtą mogli pozostać tylko ci, którzy udowodnili swoje szlachectwo za pomocą metryk oraz byli na urzędach państwowych. Proces ten trwał do roku 1861. Legitymacje gromadziła Heroldia Królestwa Polskiego.

    Ta szlachta, w tym i znaczna część Żółtowskich, która nie potwierdziła szlacheckiego pochodzenia od pokoleń i nie piastowała urzędów bądź była małorolna, bądź bezrolna, stała się zgodnie z nowym carskim prawem włościanami. Niektórzy z nich zachowali tradycje i świadomość rodową o swym pochodzeniu, inni z czasem zapomnieli o swych korzeniach.

    Natomiast wielkopolska odnoga rodu Żółtowskich, w wyniku odpowiednich koligacji, zdobytego wykształcenia, udziału w życiu społecznym i politycznym regionu, zaradności w gospodarowaniu zdobyła znaczne majątki ziemskie i pozycję społeczną. Ze szlachty średniej stali się bogatym ziemiaństwem, można powiedzieć, magnaterią. Dwie gałęzie odnogi wielkopolskiej (urbanowska i myszkowska ) otrzymały 11 tytułów hrabiowskich.

    Dwa tytuły hrabiów pruskich nadane przez króla pruskiego Fryderyka Wilhelma IV i dziewięć tytułów hrabiów papieskich i rzymskich nadanych przez papieży Leona XIII, Piusa IX i Benedykta XV dodały zaszczytów i powiększyły majątki przez odpowiednie związki małżeńskie ze znanymi i bogatymi rodami arystokratycznymi zarówno rdzenie polskimi jak i europejskimi.

    Żółtowscy posiadali 95821 mórg ziemi w Wielkopolsce i ponad 25000 mórg ziemi w Królestwie Polskim i innych dzielnicach Polski, co sprawiało, że stanowili trzeci ród co do wielkości majątków ziemskich za Radziwiłłami i Skórzewskimi.

    Dowodem na to, że szlachta wywodziła się ze wsi i gromadziła majątki ziemskie, co dodawało jej znaczenia w społeczeństwie, jest spis „Większe własności ziemskie” w Wielkim Księstwie Poznańskim opracowany przez znanego historyka, genealoga i heraldyka Żychlińskiego.

    Stefan Żółtowski

    Artykuł ten został opracowany na podstawie rozważań własnych autora, a także danych zawartych w publikacji „Genealogia Rodu Żółtowskich” autorstwa Michała Żółtowskiego z Łodzi oraz materiałów encyklopedycznych.