Moje wspomnienia z czasów okupacji


Irena z Żółtowskich Byszewska

Zaczęły się w Szymanowie u SS Niepokalanek. W sierpniu 1939 r. moja mama odwiozła moją siostrę Anusię i mnie do Szymanowa. Tutaj przeżyłyśmy pierwsze bombardowanie: cała młodzież i siostry wyszły przed klasztor, gdy usłyszałyśmy warkot samolotów. Jedna z sióstr zawołała: „Matko Boska Jazłowiecka ratuj klasztor”. W tym momencie trzy bomby skierowane na klasztor wybuchły kilkadziesiąt metrów dalej. Sami Niemcy, którzy potem kwaterowali w klasztorze, nie mogli zrozumieć, dlaczego tak się stało. Naturalnie przerażenie było okropne. Długi czas potem nie mogłam spokojnie słuchać warkotu samolotów. Koło jednej z sióstr upadł szrapnel i nie wybuchł. Cudem ocalała.

W refektarzu siostry urządziły prowizoryczną kaplicę. Przyjmowałam tam Komunię Świętą obok Niemca, który jechał bombardować Warszawę. Miał medalik ukryty pod kołnierzykiem. Mocno też przeżyłam opatrywanie małego chłopca, który był obsypany szkłem po wybuchu bomby. Poza tym, co chwilę, przyjeżdżali lub przychodzili uciekinierzy przed Niemcami. Polskie oddziały przychodziły prosić o pomoc – jedzenie i lekarstwa. Siostry pomagały jak mogły, mimo trudności z powodu obecności Niemców w klasztorze. Czas spędzony w Szymanowie był pełen nerwów i niepokoju. Nie tylko z powodu wojny, niszczenia Warszawy, ale także niepokoju o moich bliskich.

Zupełnie nie wiedziałyśmy, czy żyją nasi Rodzice i brat Edmiś. Dopiero w drugim roku wojny przyszły papiery z Czerwonego Krzyża z zawiadomieniem o ekshumacji zbiorowego grobu koło Warszawy. Okazało się, że Edmiś zginął w 1939 roku w obronie Warszawy. Z Szymanowa zabrała nas ciocia Ronikierowa do babci do Warszawy.

Przed Świętami Bożego Narodzenia przyjechała sekretarka wuja Hieronima Morstina (ciocia Nina Morstinowa była siostrą mego ojca) i zawiozła nas do Pławowic, gdzie byli nasi Rodzice. I tam razem spędziliśmy całą okupację.

Mimo bardzo ciężkich warunków ciocia Nina pracowała społecznie. Dwa razy do roku odbywały się zbiórki na jedzenie dla więźniów. Od 1943 r. do Pławowic przyjeżdżały dzieci profesorów z Krakowa. Mieszkały w specjalnie przygotowanej ochronce. Były 3 turnusy po 6 tygodni, od 15 maja do października 1943 r. Dzieci od 3 do 7 lat przysyłano za pośrednictwem RGO. Ochronką zajmowała się pani Bronisława Łaszecka, naturalnie przy pomocy mieszkańców pałacu.

Bardzo wzruszające były nabożeństwa majowe odprawiane w kapliczce w parku i codzienny, wieczorny pacierz w naszym pokoju. Wszyscy mieszkańcy pałacu byli obecni. Dużą nadzieją i pociechą był wiersz Wuja Przedświt nocy dzisiejszej. Przed wschodem słońca jest najciemniej, a potem zorza, potem brzask i świt.

Cały dom był przepełniony. Oprócz wujostwa Ludwików była nasza Bunia Żółtowska, ciocia Rostworowska z pielęgniarką, siostrzenica wuja, panna Górska, moi Rodzice, nas dwie, administrator Formański z żoną, pani Sodarska wysiedlona z dwoma córkami, p. Żurakowski wysiedlony jeszcze przed tamtą wojną, Irena Warchałowska z córeczką, dwaj poeci: Artur Maria Swinarski i Marian Piechol. Poza tym od 1942 r. ukrywał się Arnold Szyfman pod pseudonimem Adam Sławiński. Oczywiście nikt nie wiedział, kto to jest.

Wszyscy mieli swoje zajęcia, a głównym zajęciem było nauczanie w Akademii Pławowskiej, żeby przygotować do matury Annę Górską i mnie. Każdy uczył tego, co umiał. Podręczników nie było. Mieliśmy skrypt tajnego nauczania ze wskazówkami, co jest wymagane do matury. Poza tym ogromna biblioteka była nam niezwykle pomocna. Szyfman uczył literatury polskiej. Bardzo był skrupulatny i dokładny. Na lekcji pytał o drobne szczegóły, żeby nas nauczyć porządnego czytania, a nie samej treści. Kiedyś powiedziałam, że Hamlet szwendał się po zamku. Trudno opisać potworną awanturę. W ogóle lekcje z Szyfmanem odbywały się za parawanem w kancelarii. W każdej chwili byliśmy gotowi do ich przerwania. Na wypadek przybycia Niemców, którzy często załatwiali sprawy gospodarcze, miałyśmy przygotowane robótki czy jakieś gry. Książki i zeszyty musiały być schowane pod szafę lub pod łóżko.

W Pławowicach panowała atmosfera intelektualna. Szyfman nie tylko uczył, ale naturalnie reżyserował przedstawienia. Przy braku chłopcówrole męskie grała przeważnie Anusia, moja siostra. Grałyśmy sceny z Fantazego, Wandę Norwida.

Szczególną okazją były trzy rocznice: 30-lecia Teatru Polskiego, 30-lecie premiery Lilii wuja Ludwika i 50-lecie nowego budynku Teatru Krakowskiego.

Inscenizacja fragmentów Balladyny odbyła się w parku. Było to z okazji imienin cioci Niny Morstinowej. Anusia reżyserowała sceny z Wesela, p. Radczynię grała 10-letnia Ela, a Kliminę 11-letnia Ala.

Poza tym oczywiście pisanie wierszy też należało do stylu domowego. Nawet w toalecie: „Chwała takiemu poecie, co wiersze pisze w klozecie”, „Wszędzie nos wetka ta nasza Iretka”.

Wszelkie wiadomości zdobywaliśmy z radia, które było ukryte w pracowni Wuja. Poza tym co chwila dochodziły nas jakieś straszne nowiny. Nie było tygodnia, żeby w okolicy nie zamordowano jakiegoś Żyda lub Żydówki ukrywających się w stajniach, oborach, na strychach.

Zaledwie skończyła się kampania przeciw Żydom, rozpoczęto pacyfikację wsi. Zaczęło się w 1943 r. Na dwory spadła fala bandytyzmu. Napad bandycki nie ominął także Pławowic. Bandyci zabierali, co mogli, a Szyfmana pobili. W okolicy Kłaja zjawił się jakiś przystojny młodzieniec, który zdobył sobie zaufanie. Odbywał nawet nielegalne ćwiczenia wojskowe, a potem wydał wszystkich.

Jednej z największych zbrodni dokonano w Zbydniowie po ślubie Wańkowiczówny z Mierzejewskim, gdzie Niemcy zamordowali parę młodą z rodzicami i wszystkimi gośćmi.

Coraz częściej słyszy się o masowych egzekucjach publicznych, o stawianiu szubienic wzdłuż torów i szos oraz wieszaniu na nich przypadkowo zaaresztowanych ludzi w odpowiedzi na coraz częstsze, liczniejsze sabotaże i zabójstwa niemieckich strażników kolejowych.

W październiku 1943 r. dotarły do nas wiadomości, że Niemiec, który przyczynił się do tragedii w Zbydniowie, został usunięty ze świata razem z żoną i dzieckiem, a rymarzowi z Brzeska, który uganiał się za Żydami i tropił ich kryjówki, spalono dom. Zabójstwa dokonywane na okupantach mają od wielu miesięcy charakter akcji stałej i systematycznej. Likwiduje się wyłącznie hitlerowców, wrogo usposobionych wobec polskiej ludności. W odwecie masowe rozstrzeliwania Polaków odbywają się nawet na ulicach.

W Pławowicach żyje się w ciągłym strachu przed bandytami. Gdy zmrok zapada zaczyna się chowanie żywności, bielizny, zegarków itp. Wkładamy na siebie, co się da, żeby nie zostać bez odzieży.

Święta Wielkanocne 1944 r. przeszły spokojnie. Wieczorem stukanie do drzwi. Stróż nocny przyprowadził trzech uzbrojonych ludzi. Przyszli prosić o kolację dla siedemnastu ludzi. Za chwilę przyszła p. Formańska i zaczęłyśmy przygotowywać kolację dla Jędrusiów. Otrzymawszy to, co chcieli, odeszli. Długo nikt nie mógł zasnąć. Rozmawialiśmy o pierwszym spotkaniu z zakonspirowanymi żołnierzami polskimi. W ciągu miesiąca mieliśmy kilkanaście grup Jędrusiów. Wszyscy nazywali ich Jędrusiami, mimo że byli to członkowie różnych organizacji podziemnych (AL, BCh, KB, AK).

Pewnego razu kilkunastu ludzi „z lasu” przesiedziało noc w kancelarii. Rano przeprowadzono ich dyskretnie do oranżerii w ogrodzie, gdzie przesiedzieli cały dzień. Jednocześnie w innym budynku, w ochronce, schroniło się również kilku ludzi, którzy mieli stację radiową. W suszarni tytoniu siedziała już inna grupa Jędrusiów. Ryzyko było ogromne, ponieważ policja niemiecka kręciła się po okolicy.

Atmosfera pierwszych dni lipca 1944 r. była pełna naprężenia, ciągłe nocne przemarsze oddziałów partyzanckich.

Problem polsko-radziecki wysuwa się teraz na pierwszy plan, ponieważ Armia Czerwona przekroczyła granicę Polski i posuwa się na zachód.

Ciocia Rózia Żółtowska z Głuchowa przyjechała z trójką dzieci.

12 lipca – przyjechała do Bolina ekspedycja karna niemiecka, nie zastała jednak nikogo na wsi oprócz staruszków i dzieci. Z Bolina przyszło ostrzeżenie, żeby mężczyźni, a przede wszystkim gospodarz i administrator, wyjechali natychmiast, co też uczynili. Został tylko Szyfman, który spał na folwarku.

27 lipca – oddział Jędrusiów umieszczono w ochronce. W domu już przeszło 60 osób!

9 sierpnia – z Brzeska przybyły władze wytyczać przez pola, rowy strzeleckie. Żandarmeria zawiadomiła sołtysa, że wszyscy mają kopać te rowy.

20 sierpnia – oficer do robót fortyfikacyjnych zarekwirował parter domu. Wszyscy z parteru przenoszą się na górę. Podział pracy między wszystkie panny, jedne pomagają w kuchni, drugie sprzątają.

24 września – ślub na wsi, gdzie cały dwór zaproszony, a panny są druhnami. Wesele ogromne, a parę dni potem poprawiny.

6 października – przyjechała pierwsza grupa wysiedleńców z Warszawy. Jechali w otwartych wagonach bez dachu, zmęczeni i przemoknięci. Okopy i bunkry na ukończeniu.

28 listopada – przyjechał Leopold Staff z żoną. Zamieszkali w pracowni Wuja za kotarą.

25 grudnia – Boże Narodzenie, 6. wojenne Święta. Cały dwór poszedł do ochronki dzielić się opłatkiem z wysiedlonymi warszawiakami.

Przed samymi Świętami zdałyśmy w Krakowie, w mieszkaniu pp. Górskich, maturę.

14 stycznia – niedziela, całą noc spędziliśmy bezsennie. Strzały artylerii coraz bliższe. Wśród Niemców zaczyna się popłoch. Nadeszły wieści z Proszowic, że front już nie istnieje. Ludność miejska i dwór zaczyna się pakować. Wieczorny komunikat, że wojska radzieckie są już o 20 km od Kielc, a 50 km od Krakowa.

16 stycznia – niepokój rośnie. Ludzie z tobołkami kryją się do piwnic pałacowych. Większość mieszkańców dworu znosi wszystko do piwnic. Siedzimy przy lampach naftowych i przy świecach. W ciągu nocy przeszło przez pałac kilkudziesięciu żołnierzy w białych kombinezonach.

18 stycznia – dzień gorący, armaty sowieckie walą z naszego parku. Raz po raz rozrywają się pociski, pękają szrapnele. W pałacu z okien wyleciały szyby.

19 stycznia – w ciągu paru godzin nie ma już ani jednego konia, ani jednego siodła, ani jednej świni, ani jednej owcy. Wieczorem znowu bombardowania. Wszyscy uciekają do piwnic.

Łąki między Pławowicami a Bolinem usiane gilzami, drutami, hełmami, granatami, odłamkami szrapneli, gdzieniegdzie leżą trupy żołnierzy i koni. Dwór Topola w gruzach, a w Śmiłowicach ocalała tylko połowa domu.

24 stycznia 1945 – pożegnanie z Szyfmanem, potem raniutko z plecakami wyszli Wujostwo. W końcu dom opustoszał, zostali tylko pp. Staffowie.

Z pełnym podziwem i uznaniem jestem dla moich Rodziców i naszego Ojca w szczególności. Umiał przystosować się do każdej sytuacji. Nigdy nie słyszałam narzekań, mimo że życie nie oszczędziło mu kłopotów i zmartwień.

Ciężkie były chwile po wojnie. Nie wstydził się żadnej pracy. Przez długi czas pracował w recepcji Hotelu Monopol we Wrocławiu. Kiedyś w Wigilię Bożego Narodzenia odnosił meldunki i poślizgnął się. Bardzo uderzył się w kręgosłup. Siedział jeszcze całe pierwsze Święto w pracy, żeby nikomu Świąt nie psuć. Zawsze wyrozumiały dla wszystkich był moim nie tylko ojcem, ale i przyjacielem. Mogłam porozmawiać z nim na różne tematy i wiedziałam, że zawsze mi dobrze doradzi i zachowa pełną dyskrecję. Ostatnie 20 lat byt samotnym wdowcem. Zawsze chciał być samodzielny i niezależny i wrócić do Kadzewa, co było jego marzeniem i dawało mu wiele sił.

W wieku 100 lat koniecznie chciał dosiąść konia. Ma zrobiony 20-minutowy film jazdy konnej w krytej ujeżdżalni we Wrocławiu.

Mój ojciec skończył życie w wieku 104 lat. Teraz spełnią się jego marzenia. Za dwa miesiące Kadzewo wraca do rodziny, przejmuje je mój najmłodszy syn Stanisław Byszewski. Będę mieszkała z wnukami w Kadzewie. Chciałabym zakończyć moje wspomnienia o ojcu wierszem Słonimskiego pt. Wszystko:

Czy w Tuluzie, czy w Ankarze, czy w Lizbonie, czy w Szkocji wilgotnej fala niesie, czas płynie coraz dalej od drogi powrotnej … To niewiele, a przecie to wszystko.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *