Moja droga do Szkocji


Andrzej Żółtowski

(Fragment listu pisanego do Papenburga do siostry Marioli Saryusz Zaleskiej, która przebywała tam w lipcu 1945 r. po oswobodzeniu obozuOberlangen, przekazany do druku przez Michała Żółtowskiego, publikowany już w „Biuletynie Ziemiańskim” nr 5/6 z 2000 r. W nr. 23 „Kwartalnika Związku Rodu Żółtowskich” Michał Żółtowski zamieścił wspomnienie pośmiertne o Andrzeju zmarłym w Łodzi 2 marca 2000 r.)

Z początkiem kwietnia 1945 roku z obozu w Mühlbergu (Stalag IVB) przeniesiono nas, dziewięćdziesięciu jeńców do Drezna w celu użycia nas do prac przy odgruzowywaniu miasta po alianckim nalocie. Drezno było prawie całe w gruzach. Jednak po kilku dniach, na skutek zbliżającego się frontu Armii Czerwonej, zostaliśmy ewakuowani z Drezna na południe (30 km) do wsi Bethelsdorf, nieopodal miasteczka Leibstad. We wsi tej Niemcy zorganizowali dla nas mały obóz, pozbawiony już drutów kolczastych i naelektryzowanych przewodów. Odczuwało się wśród nich wyraźny niepokój i czuliśmy, że wojna ma się ku końcowi wraz ze zbliżającym się frontem.

W obozie tym przebywaliśmy do siódmego maja, po wielu bowiem naradach, wartownicy nasi zadecydowali wyruszyć wraz z nami w dniu ósmego maja w kierunku Amerykanów, którzy według ich rozeznania powinni znajdować się w pobliskiej Czechosłowacji. Decyzja ta miała na celu uchronienie ich od niewoli radzieckiej wobec postępującego w kierunku południa frontu rosyjskiego.

Nasza wartownicza załoga wolała dostać się do niewoli amerykańskiej, niż wpaść w ręce Rosjan. Takie było rozumowanie wachmanów, którzy panicznie bali się Rosjan.

Już w dniach szóstym i siódmym maja słyszeliśmy wyraźnie odgłosy artylerii, żołnierze frontowi zaś często przechodzili przez wioskę w pobliżu naszego zakwaterowania. Przez cały czas pobytu we wsi Bethelsdorf widzieliśmy setki uciekinierów, którzy ewakuowali się w popłochu przed uderzającą falą Armii Czerwonej i największą radością napawał nas fakt, że nareszcie Niemcy zostali zmuszeni do walki na własnym terenie i odczują na własnej skórze grozę ewakuacji, którą stosowali dotychczas z powodzeniem we wszystkich podbijanych przez siebie krajach.

Ósmego maja o godzinie piątej rano wyruszyliśmy więc w liczbie sześćdziesięciu kolegów, otoczeni przez uzbrojonych w karabiny i pistolety maszynowe wartowników w kierunku granicy czechosłowackiej.

Z ogólnego rozeznania wynikało, że będziemy maszerować w kolumnie, w której skład wejdą grupy jeńców narodowości francuskiej, holenderskiej, serbskieji zdaje się – rosyjskiej. Kolumna ta ogółem liczyła około tysiąca jeńców. Nas, Polaków, było, jak już wspomniałem, tylko sześćdziesięciu, gdyż nocąsiódmego maja około dwudziestu paru kolegów uciekło już w kierunku wojsk amerykańskich. Ja z Frankiem P. woleliśmy jednak iść z wartownikami, gdyż zdawało się nam wówczas, że lepiej znają drogę i orientują się, gdzie jest front amerykański, co było niezmiernie ważne.

W kolumnie marszowej otrzymaliśmy miejsce tuż za Serbami, którzy otwierali ją, dźwigając ogromny bagaż złożony na taczkach, ręcznych wózkach i rozmaitych innych kółkach własnego pomysłu. Ta nieprzebrana ilość bagażu utrudniała marsz i tempo niemrawo posuwających się ludzi. Ponieważ ze względu na częste naloty lotnictwa radzieckiego trzeba było maksymalnie wykorzystać do marszu wczesne godziny ranne, zaczęliśmy pchać się na czoło kolumny, wyprzedzając Serbów, którzy oponowali przeciwko temu, obawiając się narzucenia im zbyt szybkiego tempa. W czasie wyścigu z Serbami powstał niesamowity zamęt. Wartownicy starali się go opanować, rycząc na nas i zwyczajowo grożąc, jednak parliśmy uparcie do przodu i po półgodzinnej przepychance zwycięsko osiągnęliśmy czoło kolumny, mogąc nareszcie narzucić odpowiednie tempo marszu.

Już około godziny siódmej ujrzeliśmy nad sobą kilka samolotów lecących w kierunku zachodnim, w stronę zatłoczonej przez cofających się Niemców szosy, a mniej więcej o godzinie dziewiątej wkroczyliśmy na nią sami. Tu było piekło. Samochody i wozy posuwały się chaotyczną kolumną, a między tym wszystkim szalało SS, chcąc za wszelką cenę powstrzymać czerwone wojsko. Tego dnia skapitulował już Wehrmacht.

Ja z Frankiem i grupką kolegów, w obawie przed walczącymi oddziałami, zaczęliśmy pchać się pospiesznie do przodu, zostawiając daleko za sobą starych, dużo wolniej posuwających się wartowników, a dodatkowych sił dostarczała nam świadomość, że SS strzela do jeńców bez uprzedzenia. Tymczasem lotnictwo dawało nam znać o sobie coraz bardziej przy sprzyjającej, wspaniałej pogodzie i czystym, przejrzystym powietrzu.

Około godziny dwunastej przyjechał do nas na rowerze podoficer niemiecki z grupy naszych wartowników i kazał zatrzymać się, obiecując jedzenie, to znaczy chleb. Wyczerpani morderczym marszem usiedliśmy przy szosie, czekając na spełnienie obietnicy, gdyż byliśmy bardzo głodni. Od wielu dni dostawy żywności w Bethelsdorfie były minimalne, a tego dnia nic jeszcze nie jedliśmy. Dopiero po dwóch godzinach męczącego oczekiwania nadjechał zaprzężony w dwa konie wóz z upragnionym prowiantem. Otrzymaliśmy wówczas po jednym bochenku chleba i półkilogramową konserwę na każdego i jednocześnie podoficer zapowiedział, że jest to przydział dla nas na cały tydzień.

W pewnej chwili usłyszeliśmy strzały, a na pobliskiej szosie powstała panika. Ja z Frankiem wskoczyliśmy do pobliskiej dziury, czekając, co nastąpi, a gdy po chwili podnieśliśmy głowy, by zorientować się w sytuacji, szosa była już pusta. Nie było ani samochodów, ani wozów, ani uciekinierów, tylko siedzieli wzdłuż niej SS-mani z bronią przeciwpancerną w oczekiwaniu na sowieckie czołgi.

Sytuacja nasza stała się nagle bardzo trudna i niebezpieczna, gdyż dalsze ukrywanie się w dziurze było niemożliwe, a oddalenie się od szosy wykluczone z uwagi na jej usytuowanie w skalistym wąwozie na pograniczu Niemiec i Czechosłowacji. Decydujemy się na dalszy marsz szosą, a właściwie bieg. Chcemy dogonić kolegów, którzy prawdopodobnie w czasie strzelaniny uciekli tą drogą i są przed nami. Biegniemy resztkami sił. Napotykamy trupy, rannych, porozbijane samochody i grupy uzbrojonych SS-manów. W pewnej chwili widzimy SS-mana, który – potrząsając trzymanym w ręku pistoletem – coś do nas krzyczy. Nie mogę zrozumieć i dosłyszeć, czego on chce od nas, ale przebiegamy właśnie przez mostek na małym, górskim strumyku i wśród straszliwej detonacji znajdujemy się nagle pośród fontanny lecących zewsząd kamieni. Mamy ogromne szczęście i jest to po prostu nieprawdopodobne, że żaden ze spadających kamieni nas nie rani. Mostek został wysadzony przez SS-manów, by powstrzymać zbliżające się czołgi radzieckie. Nie czekając aż opadnie kamienny grad i pył, biegniemy dalej, ale sił coraz mniej, a plecaki bardzo w tym biegu przeszkadzają – na szczęście w porę dostrzegamy boczną drogę prowadzącą w las i tam skręcamy. W lesie odpoczywamy trochę, ale za chwilę posuwamy się dalej w kierunku Cieplic, gdyż z rozmów wartowników wynikało, że Amerykanie są w Cieplicach lub Brux, dwadzieścia kilometrów od Cieplic. Posuwamy się leśną drogą biegnącą równolegle do głównej szosy, by dostać się jak najszybciej do strefy amerykańskiej, mimo że lotnictwo radzieckie nadal rzuca małe bomby na pobliską szosę. Nas, na szczęście, chroni przed ich rażeniem gęsty las.

Niestety, ciągle nie odnajdujemy kolegów i nie wiemy, co się z nimi stało. Pod wieczór podchodzimy pod Cieplice, sanatoryjne miasteczko czechosłowackie i po wejściu widzimy pełno porozbijanych samochodów, trupy leżące na chodnikach i kilka palących się domów. W ocalałych oknach dostrzegamy flagi czechosłowackie i wiele powiewających na wietrze białych flag. Miasto zostało już oczyszczone z wojsk niemieckich i wypełnia je ludność cywilna.

W pewnej chwili napotykamy naszego wachmana na wpół już przebranego w cywilne ubranie. Oświadcza nam, że jest już stary, ma 50 lat i nigdzie dalej nie idzie. „A wy, róbcie, co chcecie. Wojna skończona”.

Niestety w Cieplicach, jak nas poinformowali Czesi, nie ma Amerykanów, ale podobno są dalej, w Brux. Znowu więc podążamy bocznymi ulicami w kierunku szosy wiodącej do Brux. Zaledwie po paru minutach marszu dochodzimy do niej, ale panuje tu tak nieopisany chaos wśród kłębiących się ludzi i wszelkiego rodzaju pojazdów, że rezygnujemy z dalszej drogi na dzisiaj i mimo zasięgniętej u jakiegoś Czecha informacji o otoczeniu miasta przez wojska radzieckie, decydujemy się pozostać tu na noc. Sił już nam brakuje. Skierowani przez milicję obywatelską (cywile z opaskami na rękawie) trafiamy z Frankiem do obozu cywilnych robotników francuskich, którzy rozbawieni i pijani witają nas hałaśliwie, poją i karmią gościnnie, nie zaprzestając wiwatować na cześć Polski. Pomimo wesołego nastroju, w jaki usiłują nas wprowadzić, nie opuszcza mnie myśl, że nasi koledzy przedostali się już zapewne do strefy amerykańskiej, a my ciągle jeszcze tkwimy w Cieplicach. W trakcie kolacji Czesi przyprowadzają naszych dwóch kolegów i w czwórkę czujemy się już nieco raźniej.

Około godziny dziewiątej wieczorem do Cieplic wjeżdżają pierwsi zmotoryzowani żołnierze radzieccy. Ludność ogromnie wiwatuje, a my siedzimy u Francuzów i słuchamy przynoszonych przez nich z miasta wiadomości. Tej nocy słabo spałem, po 54-kilometrowym „spacerze” i wszystkich związanych z nim przejściach. Nerwy nie pozwalały zasnąć.

Następnego dnia, tj. dziewiątego maja, Cieplice były już pełne wojska radzieckiego, a na domach powiewały czerwone flagi. Gdzieniegdzie widać było grupy niemieckich rozbrojonych żołnierzy pilnowanych przez żołnierzy radzieckich. Niemcy już teraz byli jeńcami, a ja nareszcie po pięciu latach i ośmiu miesiącach – człowiekiem wolnym.

Poprosiłem Francuzów, by poszli do miasta i sprowadzili czeskiego milicjanta, by zorientował nas w sytuacji, a Franek, któremu najlepiej to wychodziło, zajął się gotowaniem posiłku, gdyż Francuzi dali nam trochę kaszy i kartofli. Opału było dużo i do naszej dyspozycji było nie tylko drewniane łóżko, ale i garstka węgla. Francuzi przyprowadzili ze sobą dwóch Czechów i Polaka, którzy namówili nas do przejścia paru ulic dalej, do fabryki Zeissa. Tam miało być już dużo Polaków, byłych jeńców, którzy napłynęli z różnych stron do Cieplic. Podziękowaliśmy za zaproszenie i po zjedzeniu zupełnie smacznego, pierwszego na wolności obiadu, ruszyliśmy według dostarczonego nam szkicu do byłej fabryki Zeissa. Tu muszę zaznaczyć, że na szkicu tym wszystkie ulice miasta miały już nazwy czeskie, a w nawiasie obok, dla orientacji, były umieszczone niemieckie nazwy ulic z poprzedniego dnia. W czasie drogi spotkaliśmy paru Polaków, których namówiliśmy, by poszli razem z nami.

W fabryce Zeissa, której maszyny zostały już wcześniej zdemontowane i wywiezione przez Niemców, zastaliśmy dużą liczbę byłych jeńców rozmaitych narodowości. Byli tam Amerykanie, Anglicy, Belgowie, Francuzi, Holendrzy i Polacy. Zamieszkałem wraz z trzema kolegami na drugim piętrze, w małym pokoiku, zostając komendantem naszej czwórki, a ponieważ każda grupa byłych jeńców miała swą nazwę, ja nazwałem swoją „Mühlberg” od nazwy obozu, w którym przebywałem przed Dreznem. W fabryce znalazła również schronienie grupa kobiet polskich z Armii Krajowej, które dowiedziawszy się, że jesteśmy z Mühlbergu ucieszyły się bardzo, gdyż – jak mówiły – nigdy nie zapomną tego obozu, w którym doznały tyle serca, kiedy trafiły do niego po Powstaniu Warszawskim głodne, zabiedzone i obdarte. Jedna z grup mieszkająca w fabryce, nie pamiętam już jakiej narodowości, przyprowadziła któregoś dnia dwa duże woły, które natychmiast poszły do kotła.

Teraz zaczęły się długie narady, których jedynym tematem był ten, jak się wydostać z Cieplic do strefy amerykańskiej, która, jak się okazało, była w odległości ponad stu kilometrów, bo aż w Karlsbadzie. Jedni radzili tak,inni inaczej, a właściwie ogólnie nie było wiadomo, co robić. Upał w Cieplicach taki, że trudno wytrzymać. Cały dzień chodzimy ulicami miasta, gdzie było pełno wojska rosyjskiego, które szło w kierunku na Pragę. Prawie wszystkie sklepy i magazyny z wódką i winem były porozbijane, a na ulicy rozdawano formalnie alkohol, począwszy od wina, aż do szampana, więc proszę sobie wyobrazić jak wyglądało miasto. W rynsztokach leżeli żołnierze radzieccy, Czesi i byli jeńcy wszystkich narodowości, ustawicznie racząc się alkoholem, wiwatując na cześć zwycięstwa i końca wojny. Raz po raz wybuchały gdzieś awantury przerywane gęstymi strzałami. Czesi odgrywali się na Niemcach, zamieszkujących w przeważającej liczbie Cieplice, Niemcy dla swego bezpieczeństwa wyłapywali byłych jeńców, proponując im kwatery u siebie, chcąc w ten sposób zabezpieczyć własne życie i uniknąć nękających rewizji, mieszkanie niemieckie, w którym przebywał były jeniec, wolne było bowiem od szykan ze strony Czechów czy żołnierzy radzieckich i każdy Niemiec czuł się bezpieczniejszy, mając u siebie byłego jeńca.

Pewnego dnia spotkałem Polaka, który poinformował mnie o grupie byłych jeńców polskich kwaterujących w małym dworku pod Cieplicami. Udałem się we wskazane miejsce i radość moja była ogromna. Byli tam koledzy, którzy ósmego maja w czasie strzelaniny na szosie odłączyli się od nas. Uradowany byłem z niespodziewanego spotkania, gdyż byliśmy ze sobą wszyscy bardzo zżyci. Naradzałem się z nimi przez cały wieczór, co robić dalej, ale w rezultacie tych rozmów nie powzięliśmy żadnej decyzji. Po dwóch lub trzech dniach cała ta grupa przeniosła się do Cieplic, do fabryki, gdzie mieszkałem, i było nas teraz w fabryce ponad pięciuset Polaków byłych jeńców wojennych, Polaków wywiezionych na przymusowe roboty do Niemiec i z obozów koncentracyjnych.

Któregoś dnia udałem się do bogatej dzielnicy miasta i zadzwoniłem do furtki luksusowej willi. Drzwi otworzyła przerażona Niemka, której kazałem uprać moją dosyć brudną bieliznę. W międzyczasie chodziłem w koszuli i kalesonach jej męża. Odtąd przychodziłem tam codziennie, ponieważ miała radio i mogłem wysłuchiwać komunikatów ze świata. Po paru dniach usłyszałem nawoływanie skierowane do wszystkich byłych jeńców znajdujących się w Cieplicach, aby słuchali specjalnych audycji informacyjnych. Jednocześnie z tym komunikatem zapowiedziano, iż byli jeńcy angielscy i amerykańscy mają się zebrać jeszcze dzisiaj na stacji kolejowej, skąd odjadą do strefy amerykańskiej.

Pobiegłem, co sił w nogach z tą informacją do fabryki, a mój przyjaciel Franek wrócił właśnie z dworca kolejowego z tą samą wiadomością. Franek powiedział mi, że chyba będzie można wkręcić się jakoś do transportu alianckiego i zdecydowaliśmy się spróbować, biegnąc z zarzuconymi na ramię plecakami w stronę dworca. Tu pełno już było Anglików i Amerykanów i musieliśmy wmieszać się pomiędzy nich. Nareszcie podstawiono wagony towarowe i zaczęto wpuszczać do nich żołnierzy, każdego o coś pytając. Gdy nadeszła moja kolejka, to nie umiałem w ogóle nic odpowiedzieć, gdyż nie znając języka angielskiego nie zrozumiałem pytania, ale Franek uratował sytuację wyjaśniając pospiesznie, że jesteśmy z Anglii i tam chcemy powrócić. Popatrzono na nas uważnie i… wpuszczono do wagonu.

W pociągu zaczęło się powtórne wypytywanie wszystkich i spisywanie danych. Siedzieliśmy cicho w kącie, oczekując z niecierpliwością na odjazd. Była godzina pierwsza po południu, a według zapowiedzi kolejarza, pociąg miał ruszyć dopiero za pół godziny. Niestety, mijały godzina za godziną, a my staliśmy na stacji, podczas gdy wojskowi radzieccy ustawicznie sprawdzali transport.

Wreszcie o godzinie piątej z minutami ruszyliśmy w kierunku Karlsbadu z nadzieją w sercach, iż może tym sposobem dostaniemy się do strefy amerykańskiej. Pociąg wlókł się powoli, stając często, gdyż tory były ciągle zajęte. Pod wieczór dobiliśmy do małej stacyjki, a ponieważ zaczął padać silny przedburzowy deszcz, a wagon, którym jechałem, był otwarty, trzeba było schronić się przed ulewą pod pobliskimi drzewami i dopiero późną już nocą ruszyliśmy w dalszą drogę, by około godziny szóstej lub siódmej nad ranem dojechać pod Karlsbad, gdzie zatrzymano nas pod semaforem. Staliśmy tam przez kilka godzin, wreszcie zrobił się jakiś ruch w pociągu, co zrozumieliśmy, że dalej jedziemy, ale niestety, pociąg stał nadal. Upał był szalony i głód zaczął nam bardzo dokuczać. Nie mieliśmy ze sobą nic do jedzenia, a i wody brakowało w pobliżu. Nie chcieliśmy jej szukać dalej, bojąc się, że pociąg odjedzie bez nas. Po paru godzinach oczekiwania poszedłem do maszynisty Niemca, by dowiedzieć się czegoś konkretnego, a ten mi wyjaśnił, iż powodem naszego postoju jest komisarz radziecki, który przeprowadza na dworcu w Karlsbadzie szczegółową kontrolę każdego pociągu, selekcjonując żołnierzy. Do strefy amerykańskiej przepuszczał jedynie Amerykanów i Anglików, a Polaków zatrzymywał na miejscu. I co mam właściwie powiedzieć temu komisarzowi, jak nas odkryje i zapyta, co w tym pociągu robimy i gdzie chcemy jechać? Nerwy zaczęły dawać znać o sobie, a czas wyczekiwania wydawał się wiekiem.

Dopiero o godzinie szóstej wieczorem pociąg drgnął i ruszył. Na dworcu w Karlsbadzie kazano wysiąść z wagonów tylko Anglikom, Amerykanom i Francuzom, tym wszystkim zaś, których doczepiono do składu w międzyczasie, pozostać w wagonach. Wysiedliśmy zgodnie z rozkazem razem z Amerykanami. Podzielono nas na grupy i polecono wsiadać do samochodów ciężarowych stojących w pobliżu. Już, już mieliśmy ruszać, gdy podbiegł do naszego samochodu silnie zbudowany podoficer amerykański żujący gumę i kazał wszystkim wysiadać. Zrozumieliśmy!!! Ktoś nas sypnął i doniósł, że jedziemy nieprawnie. Na szczęście jednak przypuszczenia nasze okazały się błędne i po ponownym przeliczeniu grup, mogliśmy wdrapać się na ciężarówkę. Ruszamy, ale ciągle jeszcze znajdujemy się w strefie radzieckiej miasta, gdyż Karlsbad był okupowany przez Amerykanów i wojska czerwone.

Widzę, że pierwszy w kolumnie samochód zwalnia i staje. Sprawdzanie? Nie. Ruszamy znowu i przejeżdżamy przez zbawczy most, którego pokonanie oznacza dla nas osiągnięcie upragnionej strefy amerykańskiej.

Spojrzałem na Franka. Jeszcze blady ze strachu odwzajemnił mi spojrzenie z uśmiechem ulgi i ściskając za rękę, szepnął: „udało się!”

Z bardzo zniszczonego przez działania wojenne Karlsbadu, udajemy się w zupełnie dla nas niewiadomym kierunku, a prowadzone przez amerykańskich Mulatów ciężarówki pędzą jak zwariowane. Około godziny dziewiątej wieczorem wpadamy w szalonym pędzie na ulice Pilzna. Amerykanie i miejscowa ludność pozdrawiają nas wesołymi gestami, rzucając do ciężarówek papierosy i czekoladę. Nastrój w mieście radosny, ale my jedziemy dalej i wreszcie zatrzymujemy się na lotnisku. Tutaj każą nam wszystkim wysiąść, dzielą na dwudziestosiedmioosobowe grupy i numerują je kolejno. Nasza otrzymuje numer 95. Zaraz wydano nam konserwy i każdy z nas zaczyna szukać miejsca na nocleg na lotnisku. Następnego dnia o świciekazano nam wszystkim zarejestrować się. Kolej na moją grupę wypadła dopierookoło godziny piątej po południu. Tu znowu tragedia, gdyż trzeba wypełnić formularz w języku angielskim. Jakiś Amerykanin zauważył, że idzie mi to niesporo i zdziwiony, że znalazłem się tutaj, będąc Polakiem, szybko zrozumiał moją sytuację i nie robiąc większych trudności pomógł wypełnić formularz, wstawiając w odpowiednie rubryki dużo nazw i cyfr. Po rejestracji i obsypaniu nas jakimś białym proszkiem (jak okazało się później DDT), czekaliśmy na dalszy bieg wypadków. Ponieważ naszą grupę wywołano dopiero 22 maja, przez kilka dni mieszkaliśmy w budynkach biurowych lotniska, paląc stoły, szafy, krzesła i w ogóle wszystko, co tylko dało się spalić, by ugotować wodę na herbatę. Amerykanie bowiem dawali nam tylko konserwy i papier toaletowy, co mnie i Franka szalenie śmieszyło, bo od tego luksusu odwykliśmy już dawno, w czasie tych lat niewoli.

W południe 22 maja na płycie lotniska wylądowały samoloty i zaczęto nas do nich ładować. Przed każdym ze stojących samolotów wyczytywano z listy nazwiska zarejestrowanych i kiedy usłyszałem jakiś dziwny, gardłowy dźwięk, wiedziałem, że chodzi o mnie i czym prędzej wyszedłem z szeregu. Samolotami były dwumotorowe amerykańskie transportowce i załadowano nas do jednego z nich w liczbie dwunastu czy piętnastu ludzi. Ja naturalnie byłem z Frankiem. Usiadłem obok Australijczyka, który cały czas przepowiadał wszystkim ze śmiechem, jak będą chorować, gdy samolot będzie w powietrzu.

Nareszcie ruszyliśmy do startu w nieznane i po raz pierwszy w życiu znalazłem się w powietrzu. Patrzę, a mój Australijczyk zielenieje w oczach i zaczyna chorować. Po chwili pomagałem mu w tym solidarnie, a wiaderko służące do tego celu przechodziło już przez całą podróż z jego rąk do moich.

Po około trzech godzinach lotu wylądowaliśmy na dużym lotnisku i kiedy na hangarze zobaczyłem napis „Rauchen verboten” byłem przekonany, że znaleźliśmy się znowu w Niemczech, ale okazało się, że to Francja – Reims. Z lotniska zabrały nas samochody do wielkiego obozu amerykańskiego usytuowanego w dużym parku, a wszystko, cokolwiek się tam znajdowało, było wspaniale urządzone.

Tu otrzymaliśmy doskonałą, gorącą kolację składającą się z pulardyczy indyka i świetnego kompotu z brzoskwiń. Tu również po raz pierwszy od lat zobaczyłem biały, a właściwie śnieżnobiały chleb. Przez długie lata wojny jedliśmy tylko czarny razowy chleb o konsystencji gliny, więc ten biały zrobił na nas kolosalne wrażenie. Kuchnia była obsługiwana przez jeńców niemieckich, którzy bardzo sprawnie wydawali nam posiłki.

Po kolacji nastąpiła ogólna dezynfekcja i kąpiel. Kazano nam po prostu wszystko wyrzucić do płonącego ogniska. Mnie udało się ukryć parę drobiazgów, z którymi nie rozstawałem się przez lata niewoli i przeszły wraz ze mną wszystkie najcięższe chwile wojny.

W drodze do kąpieli rozdano nam mydła i ręczniki, a po jej odbyciu przechodziło się wzdłuż stołów, na których leżały stosy bielizny i nowych amerykańskich mundurów. Na końcach stołów leżały papierosy i czekolada, której nareszcie mogłem najeść się do syta, a Franek bardzo ucieszył się z dodatkowego przydziału moich papierosów. Każdy z nas wybrał stosowną dla siebie bieliznę i mundur, każdy otrzymał również duży zielony wojskowy worek na rzeczy i ubrani już w mundury USA, z całym uzupełnionym ekwipunkiem stawiliśmy się w dużej hali, gdzie odbywały się oględziny lekarskie

Tu znów wyniknął kłopot z formularzami do wypełnienia, ale tym razem pomoc jakiegoś żującego Amerykanina nie na wiele mi się przydała, formularz nie wypadł najlepiej. Lekarzowi musiałem się przyznać, że jestem „Polish”, obstukał mnie jednak, jak każdego z nas, pytając ciągle, czy boli (magicznesłowa wszystkich lekarzy obcej narodowości), a gdy ustawicznie kiwałem głową przecząco, uśmiechnął się i obdukcja na tym się zakończyła.

Po badaniach lekarskich zaprowadzono nas do namiotów, gdzie po całodziennych trudach nareszcie mogliśmy iść spać. Było już dobrze po północy.

Następny ranek, a był to dzień 23 maja, powitał nas świetnym śniadaniem złożonym z szynki, jajek, serów, dżemów i ogromnej ilości ciast. Po zjedzeniu tych wspaniałości nastąpił odjazd ciężarówkami na lotnisko angielskie odległe o około 30 km od Reims. Na tym to lotnisku co kilka minut lądowały ogromne, czteromotorowe samoloty angielskie, które miały nas zabrać w dalszą, nieznaną drogę. W pewnej chwili przy jednym z nich dostrzegłem załogę polską. Podszedłem do nich, by dowiedzieć się, gdzie lecimy. Niestety, nie chcieli mi tego powiedzieć, zasłaniając się tajemnicą wojskową. Dalej nie wiedzieliśmy, gdzie polecimy.

Przed wejściem na pokład samolotu rozdano nam czekoladę, cukierki i papierosy, jak również torebki do wiadomego celu, ale na szczęście nie były nam specjalnie potrzebne w tej podróży, gdyż ogromny samolot leciał przy pięknej pogodzie równo i spokojnie. Samoloty te były przeznaczone nie do przewozu ludzi, lecz bomb, więc siedzeń w nich nie było, a i leżeć nie było zbyt dobrze, ale wiozły nas bezwzględnie ku lepszemu i wówczas wszystko wydawało się nam wygodne.

Po niespełna godzinie lotu wylądowaliśmy. Na lotnisku powitała nas serdecznie jakaś grupa kobiet i mężczyzn ubranych w angielskie mundury. Teraz nastąpiły przemówienia, z których nic nie zrozumiałem. Po chwili znów obsypują nas DDT i prowadzą do dużego hangaru z szeregiem stołów zastawionych ciastem. Przynoszą herbatę i co chwilę jakaś stara Angielka wpycha nam czekoladę lub papierosy, uśmiechając się zalotnie. Coś mnie te panie pytają, nie umiem nic odpowiedzieć i wreszcie po zjedzeniu podwieczorku, każą mnie i Frankowi przejść koło drzwi hangaru, gdzie każdy z nas dostaje po funcie angielskim, torebce z kanapkami i torebce z mandarynkami. Dotąd jednak nie wiemy, w jakim jesteśmy kraju.

W jakiś czas później przychodzi po nas kapral RAF-u, zabiera mnie i Franka do małej ciężarówki i ponieważ jedziemy nią po lewej stronie, wiemy już, że jesteśmy w Anglii lub Szwecji. Dojeżdżamy do małej stacyjki, wsiadamy do pociągu. którym jedziemy znowu w nieznane i dopiero, gdy stajemy na stacji i widzimy napis „London”, wiemy z całą pewnością, że to Anglia. W Londynie przesiadamy się do pociągu jadącego do Szkocji. Jak dowiedziałem się potem, lotniskiem, na którym lądowaliśmy ostatnio, było lotnisko Dunsfeld pod Londynem. Do Szkocji jedziemy przez całą noc pod opieką wspomnianego kaprala RAF-u i 24 maja nad ranem kończymy podróż na stacji Kinghorn, gdzie kapral przekazuje nas żołnierzowi polskiemu pełniącemu służbę na dworcu.

Przez cały czas podróży pociągiem jechaliśmy w osobnym przedziale o miękkich, wygodnych fotelach, dostając bezpłatnie na większych stacjach kanapki z YMCA i NAAFI, tak że podróż tę zaliczyliśmy do bardzo dobrych. Żołnierz z peronu wskazał nam drogę do pobliskiego obozu Wojska Polskiego i tu po przesłuchaniu i wypełnieniu niezbędnych formalności zostałem przemundurowany w battle-dress z półokrągłymi napisami na rękawach „Poland”. W takich mundurach chodzą żołnierze Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie.

I tak to, w ten sposób, po wielu latach niewoli, znalazłem się znowu w Wojsku Polskim.

Findogask, Szkocja, lipiec 1945.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *