Michał Żółtowski z Lasek
Podchorążówka w Grudziądzu 1937-1938
Kontynuujemy cykl wspomnień Michała Żółtowskiego, ur. w 1915 roku, syna Jana z Czacza, ziemianina wielkopolskiego. Przedstawione fragmenty, dotyczące trudów codziennego życia młodych podchorążych rezerwy XII Rocznika (1937-1938) Szkoły Podchorążych Rezerwy Kawalerii w Grudziądzu, pochodzą z przygotowywanej przez Piotra Szymona Łosia i Michała Żółtowskiego publikacji na temat ziemian polskich w XX w.
[1937]
Ostatni rok studiów we Lwowie ułożył mi się niepomyślnie. Zimą 1937 r. nadwerężyłem sobie staw kolanowy i przez kilka miesięcy nie mogłem go wyleczyć. Materiał do egzaminu magisterskiego był ogromny i mało atrakcyjny, a niemożność poruszania się po pokoju i w ten sposób jakiegoś odprężenia doprowadziła mnie do nerwicy serca. Nie mogłem się uczyć, bo zaraz dostawałem bicia serca. Istna histeria! Złościłem się na siebie, ale to nic mi nie dawało. Dopiero kiedy wiosną zacząłem uczyć się na dworze, siedząc w parku Stryjskim i słuchając śpiewu ptaków, siły mi wróciły i egzamin zdałem.
Latem napadły mnie wątpliwości, czy w takim stanie wytrzymam służbę wojskową. Wybrałem się po radę do szefa Rejonowej Komendy Uzupełnień w Kościanie. Przedstawiłem mu swoją sprawę, pytając o możliwość uzyskania rocznego odroczenia. Szef Komendy, mjr Kita, opowiedział mi wtedy własną historię. W 1920 roku, jadąc na front wschodni, jedenaście dni w nieopalanym wagonie, nabawił się nerwicy serca. Toczyła się wojna o niepodległość Polski, nie czas było myśleć o zdrowiu. I wtedy służba wojskowa okazała się najlepszym lekarstwem. Mjr Kita radził więc zanadto się nie przejmować i zdecydować na podchorążówkę.
W końcu września ogoliwszy głowę „na zero” dojechałem do Grudziądza. Zameldowałem się w koszarach Szkoły Podchorążych Rezerwy Kawalerii i otrzymałem przydział do 2. plutonu II szwadronu liniowego. Szwadron składał się z trzech plutonów, po 30 „ułanów z cenzusem”, czyli podchorążych, w każdym. Dowódcą szwadronu był rtm. Henryk Lewandowicz, dowódcą plutonu por. Jerzy Sobieszczański, a jego zastępcą plutonowy Kowalewski. Najstarszym podoficerem w szwadronie, tzw. szefem szwadronu – st. wachmistrz Antoni Łopata. Spośród przyszłych kolegów nieznałem nikogo. Pobrałem umundurowanie, bieliznę, juchtowe wysokie buty, a do nich zamiast skarpet onuce (z czasem przekonałem się, jakie są praktyczne). Wszystko przesiąknięte było specyficznym zapachem magazynu wojskowego.
Nie zostawiając czasu na rozmyślania popędzono nas na stadion, gdzie w stroju gimnastycznym mieliśmy demonstrować formę fizyczną. Czekały nas trzy próby: bieg na 100 m, skok wzwyż i rzut granatem. Niezłe wyniki w dwóch pierwszych konkurencjach poprawiły moje samopoczucie. Odczuwałem radość, że mimo obaw dostałem się do upragnionej podchorążówki.
Przydział do niej nie był wcale sprawą łatwą. Wprawdzie z roku na rok liczba miejsc w Szkole się powiększała i w 1937 doszła do 450, lecz rekrutacja obywała się według zasad swoistego pierwszeństwa: najłatwiej było się dostać kadetom, w następnej kolejności absolwentom średnich szkół rolniczych, pozostali zaś musieli nieraz szukać protekcji wyższych sfer wojskowych. Tak też było ze mną. Komisja poborowa uznała, że mam nogi o 5 cm za krótkie i nadaję się do piechoty. Na szczęście udało się tę decyzję zmienić.
Dzień powszedni zaczynał się o godzinie 5 rano. Słysząc wygrywaną na trąbce pobudkę, zrywaliśmy się z łóżek i ubieraliśmy w złożone w kostkę na taborecie umundurowanie. Pierwszym jednak sygnałem przykrej konieczności wstawania było coś innego: mieliśmy pod oknami szyny kolejowe i punktualnie o 4.50 przejeżdżał sapiący pociąg. Jakeśmy go nie cierpieli!
Po szybkim ubraniu maszerowaliśmy do stajni i wyprowadzaliśmy konie do wodopoju. Konie trzeba poić długo przed podaniem im paszy treściwej. Przy wodopoju nie należało zbliżać się do prowadzonych po kilka koni z taborów. Luzacy obchodzili się z nimi dość twardo, a konie odwzajemniały się gryząc i kopiąc. W ciągu roku zdarzyło się parę ciężkich wypadków pokopania podchorążych. Pułki odsyłały najgorszych szeregowych do służby stajennej w Grudziądzu jako luzaków.
Po powrocie do stajni zadawano koniom siana, a my zabieraliśmy się do ich czyszczenia. Trzykrotne czyszczenie nie tylko utrzymuje czystość skóry i chroni od insektów, lecz stanowi doskonale wpływający na samopoczucie zwierzęcia masaż. Do tzw. obrządku stajennego otrzymywaliśmy płaską owalną szczotkę z twardym włosiem i metalowe zgrzebło do zdejmowania kurzu i łupieżu. Zgrzebło należało wystukiwać na betonie stajennej posadzki, by usunąć brud. Od czasu do czasu podoficer rzucał nam polecenie: „Dziś każdy musi wybić 36 zgrzebeł” – co było zupełną niemożliwością, lecz na szczęście nikt tego nie liczył. Po czyszczeniu następowało obrokowanie, najmilsza chwila w całym dniu. Obowiązywała wtedy zupełna cisza, siadaliśmy na drągu przegradzającym stanowiska i obserwowaliśmy nasze rumaki jedzące żarłocznie owies.
Powróciwszy do koszar, przystępowaliśmy do porannej toalety i słania łóżek. Musiały być zasłane idealnie, lecz z upływem czasu, stawało się to coraz trudniejsze, gdyż słoma w siennikach zamieniała się w sieczkę. Wykruszała się na pociągniętą oliwą podłogę i przywierała do niej. Ani jedno źdźbło nie miało prawa leżeć na ziemi. Sprawdzanie stanu sypialń zdarzało się o różnych porach dnia, a nawet nocy. Oficer inspekcyjny w zamszowych rękawiczkach stawał na taborecie i sprawdzał palcem, czy nie ma kurzu na abażurze lampy. Jeśli znalazło się go choć trochę, musieliśmy wysłuchać długiej litanii dosadnych określeń o stanie naszej niechlujnej izby. Wszystko to jednak braliśmy z humorem i dużym dystansem. Jeśli o tym piszę, to nie po to, aby kogoś oskarżać, lecz raczej wskazać na chwyty wychowawcze stosowane w wojsku. Twierdziliśmy, że nabyliśmy umiejętności potrzebnych do pracy dobrej pomocy domowej. Z upływem czasu coraz sprawniej i coraz szybciej wykonywaliśmy prace porządkowe, tak iż nas samych to dziwiło.
Przed śniadaniem odbywała się zbiórka szwadronu z odśpiewaniem pieśni „Kiedy ranne wstają zorze”. Podobnie śpiewaliśmy wieczorem: „Wszystkie nasze dzienne sprawy”. W niedzielę szliśmy całą szkołą w płaszczach i przy szablach do kościoła.
W okresie rekruckim czyściliśmy konie trzy razy dziennie, potem tylko z rana i dopiero na poligonie, pod koniec naszej służby, ponownie musieliśmy je czyścić trzykrotnie. Pomimo tylu starań zauważyliśmy kiedyś, że konie skubią się wzajemnie zębami po grzywach, co wskazywało na pojawienie się wszy. Trzeba było przeprowadzić dezynfekcję i walkę z groźnym pasożytem.
Na jesieni zarządzono ogólny przegląd koni. Przez trzy dni czyściliśmy je na dworze, po kilka godzin dziennie, a luzacy „zamywali” im ciepłą wodą kość ogonową. Mój koń cały lśnił od czystości. Podczas przeglądu jakiś major w białych rękawiczkach podrapał mu skórę pod okiem i ukazał się łupież. Otrzymałem stopień dostateczny, najgorszy w całym plutonie. Trudno przytoczyć lawinę niecenzuralnych słów i gróźb, którymi dowódca plutonu mnie obrzucił za tak straszne zaniedbanie.
Nas starszych i po studiach nie drażniły humorystyczne chwyty pedagogiczne przełożonych. Przyjmowaliśmy je z filozoficznym spokojem. Metody szkolenia młodego żołnierza mają długą historyczną tradycję. Nie można mu zostawić wolnego czasu, by nie tęsknił za domem i bliskimi. Nie tyle ważne jest zaprawianie go do ćwiczeń wymagających siły i odwagi, ile wszczepienie sumienności w wykonywaniu zajęć zmuszających do przełamywania siebie. Służą temu prace porządkowe, szare i nudne, niedające zadowolenia, ale dobrze spełniane. Wyrabiają silną wolę i ducha posłuszeństwa.
Środki, jakie wobec nas stosowano, ograniczały się do wczesnego wstawania, nocnej służby przy koniach, służby wartowniczej i skoku z wieży spadochronowej. Obserwując kolegów, stwierdzałem, jak wiele nam dawały te proste metody wychowawcze.
Nie zapomnę wypowiedzi mego kuzyna, z którym przez pół roku mieszkałem razem we Lwowie. Żył wygodnie, wstając koło południa, niewiele się ucząc, myśląc głównie o zabawie. Po rocznej służbie w Grudziądzu zmienił się gruntownie. Sprężył się wewnętrznie, ukończył Szkołę z pierwszą lokatą, stał się innym człowiekiem. Po powrocie na studia powiedział, że rok spędzony w podchorążówce był najpiękniejszym rokiem w jego życiu. W cywilu nie znajdował dostatecznych bodźców do pracy nad sobą, do przełamania lenistwa i wygodnictwa…
…W dniu 3 listopada, zgodnie z kawaleryjską tradycją, urządzono bieg myśliwski św. Huberta. Poustawiano na pagórkach okalających koszary długie, choć niewysokie przeszkody i plutonami oraz szwadronami puściliśmy się galopem w urozmaiconym, lesistym terenie. Miły dla oka był widok przeszkody, pokonywanej przez kilkunastu jeźdźców jednocześnie. Dla młodych kawalerzystów bieg ten stanowił pierwszy egzamin zgrania z koniem. Nie brakło wypadków, kiedy podchorążak znalazł się nagle na ziemi, nie psuło to jednak nikomu humoru. Na finiszu czekał na wszystkich gorący bigos z kotła.
Pamiętnym przeżyciem dla nas był pierwszy nocny alarm. Od pewnego czasu chodziły słuchy, że nas to czeka w najbliższej przyszłości, więc niektórzy koledzy idąc spać nie rozbierali się całkowicie. Wreszcie którejś nocy, o godzinie 11 wieczór, posłyszeliśmy sygnał trąbki na alarm i padł rozkaz wyjazdu na nocne ćwiczenia na stroczonych siodłach. Znaczyło to, że z przodu kulbaki miał być przytroczony zrolowany płaszcz kawaleryjski, sięgający do kostek, z tyłu siodła umieszczony dwuczęściowy lniany worek – „owsiak”, zawierający dwa kilogramy owsa, u dołu zaś dwie skórzane sakwy na szczotkę do czyszczenia konia, przybory toaletowe itp. Wszystko musiało być przypięte dziesięcioma różnej długości rzemieniami – tzw. trokami. Pod klapą siodła przytraczało się szablę. Siodła znajdowały się w stajni, płaszcze na korytarzu koszarowym, razem z resztą rynsztunku, karabinem, bagnetem i łopatką. Na koc, stanowiący czaprak, kładło się właściwy czaprak obszyty skórą z odpowiednimi szlufkami. Rozeznanie się w przeznaczeniu poszczególnych troków wymagało pewnej wprawy, a my przećwiczyliśmy to tylko raz. Najgorszy był fakt wyłączenia światła elektrycznego, skutkiem czego troczyć musieliśmy przy latarce, siedząc w słomie przy koniu. Nic dziwnego, że próba ta wykazała nasz brak doświadczenia i tylko prymus Szkoły, Jerzy Lutostański, w ciągu jedenastu minut stanął z koniem na placu. Większość potrzebowała trzydziestu, a nawet czterdziestu minut, by sobie ze wszystkim poradzić. Dla wyjaśnienia zaznaczę, że na przykład w czasie manewrów mieliśmy stale stroczone siodła i o alarmowym przysposabianiu nie było mowy.
Szwadrony stanęły wreszcie w gotowości do wymarszu, po czym odbyliśmy nastrojowy nocny spacer w ładnym terenie.
…W pierwszych dniach służby w Grudziądzu miałem żywo w pamięci dwa lata przysposobienia wojskowego w szkole średniej. Nie cierpiałem tych ćwiczeń, musztry i wykładów, jak również wizytowania koszar 56. p. piechoty, w których czasem odbywały się zajęcia. Nie odpowiadała mi kadra ani atmosfera. Wpodchorążówce od pierwszej chwili poczułem się inaczej. W powietrzu unosiło się coś innego, przede wszystkim mieliśmy konie, każdy swojego kasztana, z którym dzieliło się powodzenia i niepowodzenia. Najważniejsze było jednak coś innego. W podtekście naszego życia istniało pojęcie Ojczyzny. Nikt tego słowa nie wymawiał, ale ono naprawdę było. Śpiewaliśmy ułańskie pieśni. Pamiętam moje starannie ukrywane wzruszenie, gdy usłyszałem po raz pierwszy w nowych warunkach śpiewaną przez szwadron pieśń „O mój rozmarynie…” Doszliśmy do słów „Dadzą mi konikacisawego… i ostrą szabelkę do boku mego…”. W naszym szwadronie mieliśmy konie „cisawe”, czyli kasztany. Trzeba przeżyć samemu takie chwile, żeby to zrozumieć. Należeliśmy do pierwszych pokoleń młodzieży niepodległej Polski i byliśmy wychowani w kulcie miłości Ojczyzny. Od piątego roku życia spotykałem się z polskim wojskiem, najpierw we wsi rodzinnej, gdzie kwaterował w 1920 roku batalion piechoty, później w Poznaniu, gdzie wciąż spotykało się maszerujące z orkiestrą oddziały wojska.
[1938]
Okres zimowy poświęcony był na opanowanie regulaminów wojskowych oraz podręcznika hippologii i nauki o broni. W tym czasie obowiązywał ZOK, czyli zakaz opuszczania koszar. W maju czuliśmy wyraźnie, że dyscyplina się rozluźnia i nie robiono trudności z udzielaniem przepustek do miasta. Każdy spędzał czas wolny według własnego uznania. Wielkim powodzeniem cieszył się sławny hotel z restauracją pod nazwą „Królewski Dwór”. W sali na dole grała orkiestra i można było zatańczyć, poza tym lokal słynął z dobrej kuchni. Do specjalności należała potrawa „Châteaubriand”… Kelner wnosił starannie ogrzany, długi półmisek z wyborowym mięsem, jarzynami i owocami… Porcja była przeznaczona zasadniczo na dwie osoby, lecz myliłby się, kto by przypuszczał, że przeciętny podchorąży nie potrafił zjeść tego w pojedynkę. Apetyty mieliśmy ogromne.
Ułan z cenzusem pragnący zatańczyć musiał stanąć przed najstarszym oficerem na sali, stuknąć obcasami i prosić o pozwolenie zatańczenia. Otrzymawszy je, zdejmował ostrogi i zapraszał do tańca jedną z fordanserek.
Zbliżał się termin wyjazdu Szkoły na poligon. Należało przedtem przeprowadzić ćwiczenia z załadunkiem koni na pociąg. W oznaczonym dniu, wczesnym rankiem, wjechaliśmy po ciemku do śpiącego jeszcze miasta. „Jak ci cywile dobrze sobie żyją” – posłyszałem z ust kolegi, patrzącego z zazdrością na zasłonięte firankami okna.
Dojechaliśmy do jakiejś rampy kolejowej, gdzie czekał na nas pociąg towarowy. Każdy pluton otrzymał przydział paru wagonów. Z rampy kolejowej przerzucono pomost z desek i zrobiliśmy pierwszą próbę z wprowadzaniem koni. Niektóre bardzo się bały, inne mniej, w końcu wiedzieliśmy już, jak postępować. Otrzymaliśmy wtedy rozkaz załadowania koni w formie konkursu szybkości między plutonami, co zwiększyło nasze zaangażowanie i dało dobre wyniki. Tymczasem lunął rzęsisty deszcz. Byliśmy przemoczeni do suchej nitki. Po powrocie do koszar i gorącym śniadaniu kazano nam się suszyć. Napaliliśmy w piecu, rozwiesiliśmy, na czym się dało, wilgotną bieliznę i umundurowanie, po czym położyliśmy na parę godzin do łóżek. Co za „laba”!
Nocą w pierwszych dniach czerwca wyjechaliśmy z końmi pociągiem towarowym na poligon, nie jak zwykle do Biedruska pod Poznaniem, lecz do Raducza na Mazowszu. Na stacji w Skierniewicach wyładowaliśmy konie i sformowaliśmy oddziały, przy czym w pełnym szyku przemaszerowaliśmy przez miasto. Byliśmy zaskoczeni owacyjnym powitaniem z kwiatami przez miejscową ludność. Po dwudziestokilometrowym marszu w palącym słońcu dotarliśmy w rejon poligonu. Liniowe szwadrony skierowano na wyznaczone sekcjami kwatery we wsi Psary. Dano nam do dyspozycji stodołę w wiejskiej zagrodzie. W jednym sąsieku umieściliśmy naszych sześć koni, w drugim na ziemi, na glinianej bojowicy, urządziliśmy dla siebie posłanie. Dodano nam na wszelki wypadek luzaka. Kuchnia polowaznajdowała się o paręset metrów, więc zdecydowaliśmy się przejść na własny wikt. Uczynna gospodyni dostarczała chleb i mleko, smażyła jajecznicę. Niczego więcej nie potrzebowaliśmy do szczęścia. Przesunięto pobudkę na godzinę 4 rano i zarządzono czyszczenie koni trzy razy dziennie. Plutonowy rzadko do nas zaglądał. Pucowanie rzędów końskich odbywało się bez nadzoru.
Zaraz pierwszego dnia urzekło mnie piękno wsi. Obok wiejskiej drogi płynął strumień, na miedzach rosły dzikie grusze, oko cieszyły polne kwiaty w przydrożnych rowach i między łanami. W miejsce dziedzińca koszarowego otoczonego murem mieliśmy przyrodę w pełnym rozkwicie.
Po przyjeździe do Psar rtm. Lewandowicz zarządził zaraz bieg myśliwski dookoła poligonu. Ruszyliśmy galopem uradowani takim pomysłem. Po drodze wypadło nam przepłynąć małą rzeczkę przecinającą drogę, lecz konie doskonale to pokonały. Tylko koń kolegi Janka Rukata miał taki brzydki zwyczaj, że wszedłszy do wody – choćby do dużej kałuży – kładł się i zaczynał tarzać. Dalszą drogę Janek odbywał zupełnie przemoczony.
Po obiedzie popędzono nas do kąpieli w odległej o 2 km Pilicy. Trzy razy przyszło nam przebiec tę trasę, ale nie czuliśmy zmęczenia.
Wieczorem wyznaczono mnie na nocną służbę wartowniczą do wozu z sianem stojącego za wsią. Noc była piękna, cisza zupełna, dochodziły tylko stłumione głosy dalekiej wsi. Rok przedtem we Lwowie byłem znerwicowanym studentem, mającym żal do całego świata, teraz wszystko samo się ułożyło. Czułem z tego powodu ogromną radość.
Pobyt na poligonie kończył się. Po długim marszu dotarliśmy do Modlina, aby nazajutrz wziąć udział w przeprawie przez Bugo-Narew. Dzień był upalny. Łódkami, w spodenkach kąpielowych przejechaliśmy na drugą stronę rzeki, trzymając za rzemienny uwiąz płynące obok konie. Potem, w drodze powrotnej, na oklep wjeżdżaliśmy do wody, a konie wchodziły chętnie, gdyż ciągnęło je do stajni. Przeprawa była wspaniała. Po powrocie do Grudziądza nastąpiła uroczystość ukończenia Szkoły i promocja na podchorążych. Zaraz potem urządzono ogólny bieg myśliwski, szwadronami w rogatywkach barwy pułków, do których otrzymaliśmy przydziały. W doskonałych nastrojach wróciliśmy do koszar. Zaraz zaczęły się pożegnania i wyjazdy.
Gdy w 1988 roku paru kolegów zorganizowało pierwszy zjazd koleżeński w 50-lecie ukończenia Szkoły Podchorążych Rezerwy Kawalerii w Grudziądzu, jeden z dawnych podchorążych zabrał głos. Powiedział, że gdy był w Szkole, miewał obawy, czy stosowane tam metody były właściwe. Po udziale w kampanii wrześniowej nabrał przekonania, że szkolenie szło jednak we właściwym kierunku. W sytuacjach trudnych do przewidzenia umieliśmy na ogół podejmować trafne decyzje.
Laski maj 2001 r.
Jeżdżę po Polsce i oglądam stare ułańskie koszary. Najpiękniejsze są te w Augustowie.
Moj ojciec Jan Piotrowski konczyl podchorazowke w 1938.
Wyniosl stamtad wiele wspomnien i nawykow.
Mysle, ze uksztaltowla go na cale zycie.
Dziekuje za detale w Pana wspomnieniach, bardzo wzruszajace.