Jerzy Żółtowski z Czacza (1911-2002)

Michał Żółtowski

Szkic życiorysu

29 sierpnia 2002 roku zmarł w Rowdon pod Montrealem najstarszy przedstawiciel Związku Rodu Żółtowskich, Jerzy Grzegorz Marian.

Urodził się 12 lipca 1911 roku w Czaczu, w ziemi wielkopolskiej, z rodziców Jana i Ludwiki z Ostrowskich.

Wciągu 91 lat życia przeżył bardzo wiele. W 1914 wyjechał z matką i trojgiem najstarszego rodzeństwa do Szwajcarii. W 1915 przybył tam również ojciec.

Jako pięcioletni mały Izio był obecny na pogrzebie Henryka Sienkiewicza i na obchodach rocznicy śmierci Tadeusza Kościuszki w Solurze. Pamiętał, jak na rynku przemawiał jego ojciec. W 1919 cała rodzina wróciła do Polski. W 1920 we wsi roiło się od wojska. Przysłano tu na odpoczynek batalion piechoty po walkach z bolszewikami. Dwór pełen był oficerów. Jednocześnie napływały z Ukrainy rodziny uchodźców, a wśród nich najbliżsi krewni, z którymi utrzymywaliśmy potem bliskie stosunki. Dwaj młodzi kuzyni, Jaś Brzozowski i Sewer Ronikier, stali się nieodstępnymi towarzyszami mego brata.

Jerzy w bibliotece w Czaczu
Jerzy w bibliotece w Czaczu / zbiory Autora

W 1922 Jerzy zdał egzamin do klasycznego gimnazjum im. Karola Marcinkowskiego w Poznaniu. Bardzo wcześnie zarysowała się jego osobowość. Nie gustował, jak reszta rodziny, w kulturze humanistycznej, muzyce i sztuce, ciągnęło go raczej do tego, co nowe. Nawet nie konie były jego pasją, jak u młodszych braci, lecz nowoczesna technika, fotografika i sport. W latach dwudziestych, gdy Polska dopiero się dźwigała po latach niewoli, nie było warunków, by rozwijać takie zainteresowania. Nie istniały młodzieżowe koła sportowe ani sekcje sprawnych rąk, wszystko trzeba było tworzyć samemu. Jerzy zbierał fachowe pisma i w domu konstruował aparaty radiowe różnych typów, instalując osobiście anteny na dachu. Fotografiką zajął się poważnie dopiero po maturze, za to sport pociągał go ogromnie od wczesnej młodości. Chodził na wszystkie zawody sportowe, czy to był tenis, czy hokej, czy wioślarstwo, sam jednak uprawiał tylko lekką atletykę i tenis. W roku 1928, na zawodach międzyszkolnych w Poznaniu, zdobył trzy złote medale – za bieg na 100 m, na 200 m oraz za trójbój: skok wzwyż, skok w dal i rzut dyskiem. Wiele razy startował w zwycięskiej sztafecie 4×100 m.

Kiedy starsze siostry i dwaj kuzyni zapalili się do wykopalisk, Jerzy poświęcił temu zagadnieniu wiele czasu. W Czaczu znajdowało się rozległe cmentarzysko pogańskie sprzed 2500 lat i kurhan, prawdopodobnie późniejszy, lecz posiadający ciekawe znaleziska. Znajdowano części urn z ceramiki, kamienne groty od strzał itp., ciągle jednak pozostawało tajemnicą, co ziemia jeszcze kryje.

Mając po maturze więcej wolnego czasu, zrobił z nieużywanej łazienki gabinet fotograficzny, w którym całymi dniami wywoływał i odbijał zdjęcia. Sam skonstruował aparat do powiększeń.

Lubił polować, wyprawiał się na grubą zwierzynę, rogacze i jelenie. Pociągała go tajemniczość nocnych wypraw w okresie rykowiska. Gdy kuny zaczęły robić szkody w gołębniku, chodził nocami w miejsca, gdzie lubiły przebywać, i zabił jedną czy dwie.

Jerzy z upolowanymi kaczorami / zbiory autora
Jerzy z upolowanymi kaczorami / zbiory autora

Niemałym przeżyciem była dla niego wyprawa na Wołyń, graniczący w tych stronach z Polesiem. Zaprosił go na głuszce ojciec chrzestny, wuj Władysław Brzozowski. Wszystko tam było ciekawe, przede wszystkim jednak polowania. Nocna wyprawa przez las położony na bagnistej topieli i przechodzenie nad nią po wąskich kładkach, tokowiska cietrzewi, bezkresne rozlewiska na łąkach, na których roiło się od rzadkich gatunków kaczek. Jerzy wrócił zauroczony urodą tego kraju niezeszpeconego jeszcze cywilizacją.

Po zdaniu matury w 1929 przyszła chwila na zastanowienie się nad pytaniem – co dalej? Pierwsze próby wyboru zawodu nie zadowoliły go, ani praktyka rolnicza w majątku stryja, ani rozpoczęte Wyższe Kursa Ziemiańskie Stefana Turnaua we Lwowie. W końcu zdecydował się na studium leśnictwa w Państwowej Szkole Wód i Lasów (Haute Nationale Ecole des Eaux et Forets) w Nancy we Francji. Szkoła ta, mająca parusetletnią tradycję, uchodziła za najlepszą i najbardziej postępową w Europie, toteż uczęszczali do niej studenci z różnych krajów. Dlatego obowiązywał roczny kurs przygotowawczy. Intensywna nauka nie hamowała jednak dawnych zainteresowań. W Nancy istniał klub tenisowy zrzeszający wielu zaawansowanych graczy i Jerzy w krótkim czasie zrobił w tenisie duże postępy. Z nadejściem zimy wyjeżdżał w pobliskie góry, Wogezy, i tam nauczył się narciarstwa. Wiele fotografował, a najlepsze zdjęcia wysyłał do redakcji pisma dla fotografików-amatorów „Fotograf Polski”. Fachowe, a nawet dość surowe recenzje jego ujęć pozwoliły mu przyswoić sobie zasady kompozycji.

Zawsze uderzało mnie, jak mój brat brał się solidnie do każdej pracy. Miał podręcznik do tenisa, do lekkiej atletyki, gromadził liczne materiały z dziedziny fotografiki.

Po roku przygotowania i dwóch i pół latach studiów Jerzy zdobył dyplom w swojej szkole i otrzymał tytuł inżyniera cywilnego wód i lasów (ingenieur civil des Eaux et Forets). Ukończenie teoretycznych studiów musiał jednak pogłębić praktycznymi umiejętnościami, poznaniem warunków związanych z polskim klimatem i glebą. Jerzy odbył pierwszą praktykę w Wielkopolsce, w Czerniejewie, u Zygmunta Skórzewskiego, następną w wielkim kompleksie leśnym spółki akcyjnej „Oikos” na północ od Lwowa.

Na polowaniu na dziki, przy pierwszym spotkaniu zastrzelił trzy, co mało komu się udaje. Przez miesiąc praktykował w firmie eksportu drewna w Gdańsku i dwa miesiące w Związku Właścicieli Lasów w Warszawie. Włączył się tam w prace Polskiego Komitetu Normalizacyjnego dla drewna. Następnie pełnił przez rok nadzór nad gospodarką leśną trzech rewirów w Czaczu. Miał już teraz umiejętności niezbędne do zupełnie samodzielnej pracy.

Dwór w Lasach Lubartowskich
Dwór w Lasach Lubartowskich / zbiory autora

Ojciec przekazał mu wtedy administrację obiektu liczącego 2200 ha lasu wraz ze stawami rybnymi, dotąd nieprzynoszącymi dochodu. Nasz dziadek zakupił go bardzo tanio, bo w stanie dewastacji, i ojciec musiał się do tego dołożyć. W czasie gdy przed I wojną światową groziło Polakom wysiedlenie z Wielkopolski, traktował tę ryzykowną inwestycję jako zabezpieczenie na przyszłość. Przez pierwszych trzydzieści lat majątek ten, zwany Lasami Lubartowskimi, nie przynosił prawie żadnych korzyści, dochód dawały jedynie stawy rybne. Jerzy objął go w 1936 i musiał zacząć od opracowania 10-letniego planu Urządzenia Gospodarstwa Leśnego. Zabrał się teraz do szkolenia personelu leśnego i zadbał o poprawę warunków mieszkaniowych personelu administracyjnego, budując nowe mieszkania. Udoskonalił stan techniczny tartaku, a dla pracujących tam zorganizował stołówkę. Brał czynny udział w powstającej z inicjatywy Wojewódzkiej Izby Rolniczej Spółdzielni Rybackiej, która broniła właścicieli stawów rybnych przed wyzyskiem ze strony handlarzy. Został podłowczym powiatu lubartowskiego, należał do Polskiego Towarzystwa Leśnego. Marzył o wprowadzeniu systemu bezzrębowego, to jest selekcyjnego wycinania drzew bez ogołacania podłoża. Starał się przynajmniej, by zrębów nie obsadzać sadzonkami ze szkółki, lecz obsiewać. To zapewnia wyższą jakość drewna przy mniejszych kosztach.

Czas wolny wypełniał pisaniem artykułów z zakresu leśnictwa do pisma „Sylwan”, sygnując je pseudonimem Ciesielski. Wraz z proboszczem zorganizował wypożyczalnię książek dla parafii.

Wszystkie działania przerwał wybuch wojny w 1939. 17 sierpnia 1939 zmarła nagle nasza matka, a 24 nastąpiła mobilizacja. Administrator majątków Czacz i Białcz został powołany do wojska. Jerzy wziął wtedy inicjatywę w swoje ręce. Idąc za wskazaniami władz powiatowych przeprowadził ewakuację inwentarza na wschód. Ale ważniejsi byli ludzie. Ojca z siostrami wyekspediował do Lasów Lubartowskich, odesłał pracowników sezonowych. Wypłacił pensje całemu personelowi, a pracownikom fizycznym wydał „ordynarię” na sześć miesięcy naprzód. Tych, którzy mieli ewakuować inwentarz, zaopatrzył w środki transportowe, paszę, sprzęt, mapę i pieniądze. Dzięki temu wszystko bez strat wróciło we wrześniu na miejsce. Wreszcie sam wyruszył na wschód z trzema pojazdami konnymi, wielu pracownikami administracji i trzema żonami oficerów kwaterującego w Czaczu 17. Pułku Ułanów. Zamierzonego celu, to znaczy dostania się do Lasów Lubartowskich, nie osiągnął, gdyż natrafił w drodze bądź na działania wojenne, bądź na spowodowane przez nie przeszkody. Do Czacza powrócił w początku października i zastał już niemiecki zarząd majątku w postaci treuhaendlera „męża zaufania” nazwiskiem Niebuhr. Ten wskazał mu jako miejsce zamieszkania Białcz, z możliwością zarządzania lasami.

W październiku Niemcy zaczęli realizować plan sterroryzowania Polaków na zagrabionych ziemiach. 22 października podstępnie zwabili do Śmigla mego ojca wraz z Jerzym, rzekomo w sprawie kontroli rachunkowości, z innymi trzydziestoma zakładnikami. W nocy odbyła się rozprawa sądowa, na której piętnaście osób zostało skazanych na śmierć za „wywołanie nieprzyjaznej atmosfery wobec volksdeutschów krótko po wybuchu wojny”. Na rynku w Śmiglu zaczęła się egzekucja. Gdy przyszła kolej na mego ojca i brata, nagle ją wstrzymano. Był to skutek interwencji dwóch okolicznych ziemian, Niemców, którzy wstawili się za moim ojcem. Niemniej utrzymano areszt, najpierw w Śmiglu, potem w Kościanie, po czym w połowie grudnia zostali przymusowo wysiedleni z tysiącem ludzi do Generalnej Guberni.

Uwolnieni wrócili do Lasów Lubartowskich, gdzie zgromadziła się cała rodzina prócz najmłodszego brata Alfreda, który zginął wskutek ran otrzymanych w czasie kampanii wrześniowej. Schronienie znalazły tam również rodziny pracowników administracji Czacza i Białcza, wkrótce zaś zaczęli napływać wysiedleni z Włocławka i Kujaw. Jerzy starał się stworzyć im możliwie dobre warunki mieszkaniowe i dać źródło dochodu. Założył w tym celu warsztat szewski, a przy tartaku sklepik „Społem”, zaopatrujący w środki żywnościowe i inne materiały. Spędzał często wieczory z wysiedlonymi, by nie czuli się wygnańcami niegościnnie przyjętymi przez obce środowiska.

Jego własny dom mieszkalny był przepełniony i mieścił dwadzieścia do trzydziestu osób. Jerzy dopomógł najstarszej siostrze, Krystynie Wierusz-Kowalskiej w zorganizowaniu naukijej sześciorga dzieci wraz z dziećmi pracowników. Na szczęście wśród wysiedlonych znajdowały się dwie zawodowe nauczycielki.

Utrzymanie tak wielkiej liczby osób wymagało ogromnych wydatków, tymczasem Niemcy wprowadzili gospodarkę reglamentowaną z zaniżonymi cenami, a w terenie panował handel wymienny. Sprzedaż na lewo była ścigana i karana i mój brat ryzykował wiele przez cały okres okupacji, decydując się na prywatną sprzedaż drewna. Wkrótce zwróciła się do niego gmina żydowska z sąsiedztwa z prośbą o ratunek. Wystarał się dla nich o oficjalne prawo pracy i sześćdziesięciu mężczyzn zatrudnił przy lżejszych robotach leśnych. Gdy nadeszły najcięższe dla nich chwile i groziła im deportacja do obozu, Żydzi rozbiegli się i co najmniej trzydziestu się uratowało.

Jerzy już od 1940 był w kontakcie ze Związkiem Walki Zbrojnej – ZWZ. Ukrywał żołnierzy i oficerów. Dowódca oddziału AK z Lubartowa wiedział, że zawsze może liczyć na różnego rodzaju pomoc, zwłaszcza w otrzymaniu żywności. Jerzy troszczył się o wielką ostrożność, co dało efekt, gdyż nikt z tych, z którymi się kontaktował, nie zginął. Jeden z leśniczych znał dobrze język niemiecki, miał ukryty aparat radiowy i przez cały okres okupacji informował o sytuacji na świecie. Gazetki z AK przychodziły z rzadka, lecz były zawsze mile witane.

W 1942 zaczęły się w tej lesistej okolicy napady rabunkowe. Pierwsze bandy składały się z jeńców sowieckich, uchodźców z pobliskiego obozu w Skrobowie. W następnych przeważali komunizujący Polacy z szeregów Armii Ludowej. W ciągu trzech lat napady powtórzyły się dwadzieścia sześć razy. Bandyci rabowali żywność, zabierali odzież i buty, ludzie po takim napadzie pozostawali w bieliźnie i boso. W 1943 spalili tartak, a w 1944 zażądali wyprowadzenia się całej naszej rodziny pod groźbą podpalenia domu. Była to akcja odwetowa za zlikwidowanie przez Niemców, na terenie Lasów Lubartowskich potężnego oddziału AL-owców. Młodego inżyniera leśnika, zastępcę mego brata, zamordowali w lesie. Jerzy wyprawił wtedy rodzinę do Warszawy i Konstancina, a sam przeniósł się do Lubartowa.

W lipcu 1944 wkroczyła na teren powiatu 27. Wołyńska Dywizja Piechoty, licząca ok. siedmiu tysięcy ludzi, znakomicie zorganizowana i wyszkolona. Jej dowództwo zatrzymało się w Lasach. Jerzy należał do innego oddziału AK (8. Pułku Piechoty w formacji) i razem z nim posuwał się ku Wiśle. Nie trwało to długo, gdyż napierająca Armia Czerwona rozbrajała wszystkie polskie siły zbrojne. Udało mu się jednak umknąć w krytycznej chwili i przenieść w strony, w których go nie znano. Przez przeszło osiem miesięcy ukrywał się pod cudzym nazwiskiem w Jarosławiu, gdzie razem z paru kolegami wstąpił do Służby Ochrony Kolei- SOK-u. W czapce narciarskiej, mundurze kolejarza zjawił się jako Zygmunt Ciesielski w maju 1945 w Puszczykówku koło Poznania, gdzie zgromadziła się nasza rodzina. Brakowało Juliusza, najmłodszego brata, który zginął pod Jaktorowem jako żołnierz Armii Kampinos.

Reszta rodziny powoli się odnajdywała. Znaleźli się bezinteresowni i gościnni ludzie, którzy wszystkim udzielili dachu nad głową. Jerzy założył w Poznaniu i przez dwa lata prowadził sklepik żywnościowy, lecz miał z niego niewielki dochód. W rodzinie następowały tymczasem dalsze zmiany. Najstarsza siostra, Krystyna, wyjechała wraz z sześciorgiem dzieci oficjalnie do Szwajcarii, do męża. Druga, Róża, przez „zieloną granicę” – do swego męża w Belgii. Obaj szwagrowie nie mogli wrócić do Polski.

Jerzy z żoną Teresą / zbiory autora
Jerzy z żoną Teresą / zbiory autora

W lipcu 1946 po kilkuletniej chorobie nabytej w niemieckim więzieniu zmarł nasz ojciec. Jerzy razem z siostrami przeniósł się do Puszczykówka, gdzie życie było tańsze niż w Poznaniu. Tam zaprzyjaźnił się z Teresą Rostworowską, córką Jana z Suszna i Jadwigi z Wańkowiczów, co doprowadziło w końcu do ich ślubu 24 kwietnia 1948 roku. Zaczynały się stalinowskie porządki, likwidowano wszelkie prywatne inicjatywy. Jerzy po śmierci ojca prowadził w Zbąszyniu prywatny tartak, a gdy został on upaństwowiony – urodziła się właśnie pierwsza córka Joanna. Podjął pracę w Zjednoczeniu Przemysłu Drzewnego w Olsztynie. Razem z Teresą mieszkali w pobliskim Barczewie. Po roku poszukiwania lepszych warunków przeniósł się do Państwowego Przedsiębiorstwa Handlu Drzewem „Paged”, którego centrala znajdowała się w Bydgoszczy. Mieszkali w Toruniu. W 1951 otrzymał wymówienie z powodu reorganizacji przedsiębiorstwa i zdecydował się na podjęcie pracy w budownictwie przemysłowym w Warszawie. Stosunki w nowej pracy układały się dobrze, ale mieszkanie znalazło się w Radości niedaleko Otwocka, o godzinę jazdy koleją. Dojazdy zabierały wiele czasu, a zarobki były nadal niewystarczające, tym bardziej że w 1952 urodził się syn Wojciech. Po odwilży w 1956 Jerzy pracował kolejno w poselstwach Grecji (1 rok) i Iranu (dwa lata 1957-1959).

Stałe trudności z utrzymaniem rodziny, podróż żony do krewnych w Kanadzie i urodziny drugiej córki, Moniki wpłynęły na decyzję szukania lepszych warunków na drugiej półkuli. Jerzy przezwyciężył jednak różne trudności i w końcu cała rodzina wyjechała „Batorym” do Montrealu.

Wkrótce udało się znaleźć pracę, wprawdzie niewysoko płatną, lecz we własnym zawodzie, bo w dziale Zieleni Zarządu Miejskiego w Montrealu. Na tym stanowisku pozostawał przez szesnaście lat, aż do emerytury. Musiał nostryfikować swój dyplom z Nancy, co kosztowało go wiele pracy. Zdał pomyślnie dziewięć egzaminów i uzyskał potrzebne uprawnienia. Z chwilą ukończenia sześćdziesiątego piątego roku życia przeszedł na emeryturę. Tymczasem dzieci kształciły się i zawierały małżeństwa. Jerzy zaciągnął w kasie pożyczkowej kredyt i kupił niewielki teren w górach, pod lasem, w Rowdon, o 90 km od Montrealu. Według własnego planu wybudował sobie dom, w którym spędzał z żoną większą część roku. Kredyt spłacił w ciągu dziewięciu lat.

Zebrana po jego śmierci najbliższa rodzina i znajomi wspominali charakterystyczne cechy Zmarłego. Umiał dobrze współżyć z ludźmi o trudnym charakterze, unikał samochwalców i niesłownych. Z natury mało towarzyski, czuł się nierazprzynaglony do działań w większym zespole i nigdy od tego się nie wymawiał. Przykładem jest choćby jego zaangażowanie w Warszawskim Kole PTTK, kiedy mieszkał w Radości. Włączał się wtedy do wycieczek z członkami Koła, robił dziesiątki szkiców obiektów, które zasługiwały na specjalną opiekę. Podobnie było w Kanadzie, gdzie Jerzy pracował w komitecie „Pomoc Polsce” oraz działał na rzecz szkół w kraju. Niestrudzenie zbierał lub zajmował się wysyłką leków i odzieży w latach powodzi lub w stanie wojennym. Prócz tego ze swej skromnej pensji dawał datki na głodujących w Afryce, ubogich w Montrealu, na konferencje św. Wincentego.

Obaj zięciowie podkreślali umiejętność Jerzego w rozwijaniu u innych zmysłu obserwacyjnego oraz zdolności artystycznych. Sam do końca życia fotografował i w Montrealu pięć razy urządził wystawy swoich zdjęć.

Pochowany został na cmentarzu Matki Boskiej Śnieżnej w Montrealu. Nad grobem przemawiali synowa i obaj zięciowie zmarłego, Kanadyjczycy. Przedstawili obszernie życiową drogę Jerzego, ze wszystkimi jej trudnościami.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *