List Michała

Szanowny Panie Andrzeju!

Nazywam się Michał Żółtowski, jestem studentem I roku historii Uniwersytetu Łódzkiego. Adres Pański otrzymałem od Piotra Żółtowskiego, syna Waldemara z Poznania, do których pisał Pan kilkanaście lat temu, a także od Stanisława Żółtowskiego, malarza z Warszawy, na którego wystawę miał Pan przyjechać…

Michał O. Żółtowski

P.S. Oczekuję z niecierpliwością na odpowiedź.

List ów, z datą 20 grudnia 1990, którego fragment przytoczyłem, a który leży teraz przede mną, wyjąłem któregoś popołudnia ze skrzynki pocztowej, jeszcze na starych rokitnickich „śmieciach”. Nie przypuszczając nawet, że wraz z jego otwarciem otwiera się przede mną – niestety jakże krótka fascynująca przyjaźń z młodym, bo zaledwie dziewiętnastoletnim wówczas, człowiekiem: Michałem z Łodzi.

Cierpliwość owego Michała została wystawiona na długą, prawie półtoraroczną, próbę: mimo usilnej jego prośby na list nie odpisałem! Bynajmniej nie z jakiejś niechęci do korespondencji, niedostatku czasu, czy czegoś tam jeszcze… Z całkowicie irracjonalnego powodu – rozentuzjazmowanemu perspektywą poznania nowego członka rodu Michałowi – zapomniało się o… adresie zwrotnym!

Któregoś czerwcowego przedpołudnia, w kilkanaście miesięcy później, już w Gliwicach, na moim uczelnianym biurku zadzwonił telefon. Sympatyczny głos, przedstawiającej się jako „mama Michała z Łodzi” niewiasty, przypomniał mi o synowskim liście i zawartej w nim prośbie. Odpowiedź była krótka: „nie ma żadnej sprawy, ale gdyby tak, przy okazji, jeszcze jakiś adresik”… Tak zaczęła się ta nasza dziwna (z racji dużej różnicy wieku) z Michałem znajomość, a właściwie to serdeczna przyjaźń, która zaowocować miała wspólnym odkryciem kilku zupełnie nieznanych, zamieszkujących także i Górny Śląsk, linii rodu Żółtowskich.

Młody człowiek okazał się być wyjątkowo interesującą osobą – niezwykle oczytany, znający najbardziej zawiłe ścieżki i metody poszukiwań genealogicznych, umiejący jasno i zrozumiale przedstawić nurtujące go sprawy. A przede wszystkim, posiadającą przymioty najcenniejsze: nieprawdopodobną komunikatywność i umiejętność zjednywania sobie ludzi oraz zdolność cierpliwego słuchania najbardziej nawet nieskładnego czy nużącego rozmówcy.

I ten szczególny, wyjątkowo rzadko spotykany dar „wpasowania się” w tok rozumowania partnera i symultanicznego z nimmyślenia! W swoim życiu znałem jeszcze tylko dwie takie osoby – niestety, też już nieżyjące – mojego Ojca i stryjnę „Marynę”.

Wkrótce nadarzyła się okazja osobistego naszego spotkania – zaprosiłem Michała do Gliwic. Przegadanych do świtu godzin, wypitych kaw i herbat a także wypalonych (przez Michała, o zgrozo!) papierosów nie zliczyłby na palcach naszych rąk… Przy głośnych protestach obydwu niewiast i kilkuletniego wówczas mojego syna, również Michała, bezskutecznie usiłujących przerwać tę „nocną Polaków rozmowę” i zapędzić nas do snu.

Podczas tego pierwszego krótkiego pobytu w Gliwicach Michałowi nadarzyła się okazja poznania jeszcze jednej osoby – mojej córki, Oli. Znajomość ta – po krótkim okresie nieufności ze stronyszesnastolatki również przerodziła się w serdeczną, cementowaną częstąwymianą korespondencji, przyjaźń. Ale to temat na zupełnie odrębną opowieść…

Spotykaliśmy się jeszcze kilkakrotnie – w Laskach, potem w Warszawie, i na końcu w Skierniewicach, gdzie odbyło się pierwsze spotkanie założycielskie Związku Rodu, zrzeszającego „zarażonych” przez Michała genealogicznym bakcylem Żółtowskich, a będące ucieleśnieniem pozornej „idee fix”… powołania prężnej organizacji rodowej – tego wciąż niedocenianego łącznika między Rodziną a Narodem! Snuliśmy wiele planów, niekiedy może niedorzecznych albo i zbyt śmiałych, bo bardziej związanych z rodzinami niż z rodem…

Wszystko to przerwał jeden dzwonek telefonu – zrywający nas o świcie ze snu po wyjątkowo upiornej nocy i następującym po niej dniu – oznajmujący wydarzenie niepojęte w swoim okrucieństwie i bezwzględności: śmierć Michała w toni jednego z podostródzkich jezior…

A potem? Cóż, a potem i świat i życie potoczyły się dalej… Mimo tego, że nie był to już ani TAMTEN świat ani TAMTO życie.

Ostatnie nasze spotkanie – w cztery oczy, w kaplicy łódzkiej firmy pogrzebowej, kiedy to Michał usłyszał ode mnie coś, czego oczekiwał, a czego mu nie powiedziałem, mimo, że był pewien, iż w końcu to usłyszy.

Usłyszał? Tak – bo wierzę w to, że usłyszał, mimo iż mówiłem do Jego ziemskiej, martwej już powłoki.

Potem ostateczne pożegnanie: tłumy, nieprzebrane tłumy, dzieciarni, młodzieży i starszych – ten Młody Człowiek miał tylu przyjaciół, że pojęcie przechodzi! Kwiaty, morze kwiatów…

I dziwne, zdałoby się nieistotne zdarzenie wobec tego bezmiaru Tragedii: w tym dniu, wyjątkowo ponurym – wietrznym, pochmurnym i dżdżystym – pod koniec żałobnych egzekwii odprawionych przez kapłana przez jedno z niewielkich okienek, usytuowanych pod stropem cmentarnej kaplicy, wpadł jasny promień słońca i świetlistym, złocistym snopem otulił na chwilę to białe, ostatnie doczesne Michałowe leże…

…Jakież może być matematyczne (czy raczej astronomiczne) prawdopodobieństwo, że akurat w tym dniu, o tej porze, pod tym kątem i dokładnie w ten punkt padnie struga słonecznego blasku??? Czyżby to Michał – a raczej Jego świetlista istota – odchodził w stronę światła???

Tak minęło dziesięć bez mała lat od owego strasznego porannego telefonu…. dziesięć lat nieobecności Michała także i w moim życiu. Przez parę pierwszych tygodni od Jego odejścia skrycie oczekiwałem na dzwonek telefonu na swoim biurku i znajomy głos… Czemu? Tego nie wiem… Może wówczas jeszcze nie do końca odszedł???

W tak zwanym międzyczasie nasza Ola podjęła studia ekonomiczne w Uniwersytecie Łódzkim. Otoczona przez ponad pięć lat najserdeczniejszą, najszczerszą i zupełnie bezinteresowną opieką przez Rodziców śp. Michała.

O tym, że w naszym bezwzględnym, egoistycznym, zmaterializowanym i drapieżnym świecie mogą istnieć także i TACY LUDZIE przekonałem się dopiero podczas tej długiej, łódzkiej Olinej edukacji. Mogła obdarzyć Ich takim zaufaniem (mając absolutne poczucie bezpieczeństwa),jak i nas, swoich rodziców! Wyjeżdżając w piątkowe wieczory ze swojego gliwickiego domu przyjeżdżała pod dach swojego łódzkiego domu – bo stał się to jej dom!!!

A potem córka nasza ułożyła sobie swoje, dorosłe już, życie. Odfrunęła na zawsze ze swojego gniazda – tonącego w słońcu kwadratowego pokoju przy Kasprzaka, tej oazy pełnej poezji, dźwięków gitary i bezustannego śpiewu, dziwnych przedmiotów i zwariowanego pozornego artystycznego nieładu. A także nigdy nie spełnionych marzeń… Pobrali się dokładnie w moje półwiecze zakładając swoje nowe gniazdo, tworząc swój własny intymny mały świat. Nadeszły długie dnie i nocewypełnione coraz większym oczekiwaniem…

Którejś z ubiegłorocznych wiosennych nocy miałem bardzo dziwny sen. Jeden z tych snów, do których się wraca, które interpretuje się później bezustannie… Zwykle po obudzeniu nie pamiętam co mi się śniło – ten sen jednak zapamiętałem tak mocno, jakbym dopiero co wyszedł z filmowego seansu: znalazłem się oto na jakiejś, porośniętej dziwnymi przepięknymi kwiatami, skąpanej w łagodnej, nie wiadomo skąd wychodzącej świetlistej pomarańczowozłocistej poświacie, otwartej przestrzeni – ni to łące, ni to polanie – pośród stadka baraszkujących złotowłosych rozszczebiotanych dzieci oraz smukłych i zwiewnych niewiast i młodzieńców, a także wyglądających młodo i pięknie ludzi w kwiecie wieku – najwyraźniej szczęśliwych ze swojego miejsca pobytu. Ku wielkiemu zdumieniu zauważyłem w tym tłumie kilka jakby znajomych skądś postaci – wśród nich młodego jasnowłosego mężczyznę do złudzenia przypominającego mi… Michała! Podszedłszy próbowałem odezwać się do owego młodzieńca, ale najwyraźniej mnie nie widział i nie słyszał. Inne osoby również nie zwracały na mnie najmniejszej uwagi… najwyraźniej byłem niezauważalnym dla ich zmysłów obserwatorem z zewnątrz. Intruzem w tym ich niematerialnym sennym świecie…

Dosłyszałem jednak jak ów chłopak oznajmiał otaczającym go i będącym w wyraźnej z nim zażyłości osobom, że dostał zgodę na powrót i że bardzo się z tego cieszy…

Po przebudzeniu długo zastanawiałem się nad tym co też by mogły oznaczać te podsłyszane we śnie słowa…

W kilka tygodni później Ola nam pierwszym zdradziła swoją wielką tajemnicę: rozpoczął się dla niej nareszcie czas wielkiego oczekiwania, zakończony przyjściem na świat dwojga przeuroczych bliźniąt, Juleńki i Błażejka.

Andrzej Żółtowski, Gliwice

Komentarze

Jedna odpowiedź do „List Michała”

  1. Awatar Jacek Wojdecki
    Jacek Wojdecki

    Moja rodzina również poznała Michała. Bywał w Kutnie z swoim tatą. Do dziś posiadam drzewo genealogiczne rodziny Wojdeckich i Źółtowskich. Dla nas śmierć Michała była ogromnym ciosem. Serdecznie pozdrawiam czytających Jacek Wojdecki

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *