Rodzinne spotkanie za oceanem

Od lewej - ja, Romek, mała Marysia, Lidka i Tomek
Od lewej – ja, Romek, mała Marysia, Lidka i Tomek
Przed kasynem w Elgin
Przed kasynem w Elgin
Chicago Downtown
Chicago Downtown
Na tle kościoła ukraińskiego w Chicago
Na tle kościoła ukraińskiego w Chicago
Galena Illinois
Galena Illinois
Koncert - Lombard Illinois
Koncert – Lombard Illinois
Przed domem Prezydenta Ulyssesa S. Granta - Galena Illinois
Przed domem Prezydenta Ulyssesa S. Granta – Galena Illinois

Ameryka, Ziemia Obiecana. Stany Zjednoczone to miejsce, do którego pielgrzymowali nie tylko poszukujący pracy z wielu krajów Europy i Ameryki Południowej, ale także naukowcy, artyści czy wreszcie żądni przygód podróżnicy i wszelkiej maści awanturnicy. Światowe mocarstwo, kraj imponujący bogactwem różnorodności. Dla wielu szansa na lepsze życie. Z takiej możliwości od dobrych stu lat korzystają nasi rodacy. Obecnie w USA żyje ponad 9 milionów ludzi o polskich korzeniach. Chicago, Nowy Jork czy Milwaukee to miasta, w których polska mowa nie dziwi. Sklepy, restauracje, biura, a nawet banki to miejsca, w których można porozumieć się w ojczystym języku. Najbardziej jest to widoczne w Chicago i okolicach, gdzie mieszka ponad milion rodaków.

Zwiedziłem wiele europejskich krajów, byłem w Azji, ale Ameryka wydawała mi się nieosiągalna nie tylko ze względów finansowych, tak odległa, że aż nierzeczywista. A jednak… Jesienią ubiegłego roku pojawił się pomysł wyjazdu do USA z serią koncertów charytatywnych adresowanych głównie do Polonii, które miałbym poprowadzić. Organizowała je Fundacja „Podaruj mi życie”, pomagająca dzieciom cierpiącym na choroby nowotworowe. Część podopiecznych leczona była właśnie w Stanach Zjednoczonych, w Chicago. Współpracowałem, a może raczej sympatyzowałem z fundacją od kilku lat. W okresie pracy w telewizji wspierałem ją medialnie, czasem prowadziłem też koncerty charytatywne na Wybrzeżu. Tak właśnie zrodziła się propozycja wyjazdu za ocean ze znakomitymi artystami. Nie przeczuwałem wówczas, jakie niespodzianki czekają mnie w Chicago. Ale po kolei…

Szybkie załatwianie wizy, bilety lotnicze i w połowie listopada 2008 roku z Gdańska przez Düsseldorf odleciałem do Chicago. Długi lot, raczej męczący ze względu na mój wzrost, niewątpliwie osłodził widok ośnieżonych wybrzeży Grenlandii, doskonale widocznych z okienka Boeinga. Ogrom Ameryki odczułem już lądując na O’Hare, największym lotnisku na świecie. Dosłownie co kilka sekund startują stąd stalowe rumaki, odlatujące na wszystkie kontynenty naszej planety. Powitanie z przedstawicielami fundacji i już mkniemy pięciopasmową autostradą do spokojnej dzielnicy niedużych domków, gdzie będziemy mieszkać przez najbliższe dwa tygodnie. Oczywiście wieje. Chicago nie bez powodu nazywane jest „windy city” („wietrzne miasto”). Zaplanowane mamy cztery koncerty: dwa w polskich kościołach, jeden w rezydencji właścicieli sieci sklepów spożywczych o swojsko brzmiącym nazwisku Jakubowski i jeden w polskim lokalu „Old Warsaw”, którym zarządza pani rzeczywiście wywodząca się z naszej stolicy. Bodaj trzeciego dnia pobytu w Chicago robimy zakupy. Zajeżdżamy m.in. do sporego polskiego marketu spożywczego mieszczącego się przy dużej ulicy Harlem Avenue łączącej północną i południową część miasta i ciągnącej się jeszcze poza granice Chicago. Trzeba w końcu zaopatrzyć potężną lodówkę. Zmęczony wędrówką po sklepie staję razem z jednym z muzyków, Krzysiem Tomaszewskim, w okolicy kas. Czekamy na panią prezes fundacji, która robi jeszcze zakupy, i jak widać jest w swoim żywiole. Słuchamy muzyki płynącej z radia. To oczywiście RMF FM. Nagle do jedynej pustej kasy podchodzi zdecydowanym krokiem młody człowiek wyglądający niewątpliwie znajomo. Zaczyna obsługiwać klientów. Przez chwilę zaniemówiłem. „Nie, to niemożliwe” – pomyślałem. Takie przypadki rzadko zdarzają się nawet w tasiemcowych serialach wątpliwej jakości artystycznej. Widzę jednak, że młodzieniec również mnie zauważył i co jakiś czas zerka w moją stronę. Czyżby to rzeczywiście był on?! Swoim zaskoczeniem dzielę się ze stojącym obok mnie mistrzem trąbki. „To chyba niemożliwe, żeby to był…”. A jednak okazuje się, że tak… to mój imiennik Tomek Żółtowski z Korycina, z którym widzieliśmy się ostatnio na Zjeździe Rodu Żółtowskich w Księżych Młynach. Przypadek? Niektórzy nie wierzą w przypadki. Niemniej jednak musiałem przelecieć ponad sześć tysięcy kilometrów, żeby natknąć się na kuzyna w Chicago. Oczywiście rzucamy się sobie w ramiona i serdecznie ściskamy. Klienci mają niezłą zabawę, zorientowawszy się w sytuacji. Wymieniamy się telefonami i ustalamy szybko termin spotkania. Tomek wraz ze starszym bratem Romkiem, jego żoną Lidką i ich malutką córeczką Marysią mieszkają przy Canfield Avenue, a to dosłownie pięć minut jazdy samochodem od mojej „kwatery”. Dwa dni później wieczorem siedzę już z nimi wszystkimi w ładnym parterowym domu. Opowiadam o wydarzeniach w kraju. Dużo wiedzą. Mają polską telewizję, w końcu jest także Internet. Opowiadają o życiu w Chicago, specyfice pracy za oceanem. Gramy w bilard. Szybko uciekają godziny. Zapraszam ich na koncert. Nie docierają. Wypada im dodatkowa praca. Szkoda, ale to rozumiem. Przed wyjazdem widzimy się raz jeszcze. Dostaję od nich w prezencie piękny, ręcznie malowany przez Lidkę, herb naszego Rodu, który po powrocie do Gdańska zajmuje poczesne miejsce w domowym salonie. Żegnając się, nie mam pojęcia, że spotkamy się szybciej, niżbym podejrzewał. W marcu ponownie przylatuję do Chicago, tym razem z chorą na raka 18-letnią dziewczyną, którą „eskortujemy” wspólnie z lekarzem wojewódzkim doktorem Karpińskim. I znowu jestem gościem na Canfield Avenue. Poznaję przyjaciół Romka i Tomka. Jak zwykle w ich domu jest sympatycznie i wesoło. Po raz trzeci goszczę w Chicago w sierpniu. Znów kilka koncertów w ciągu dwóch tygodni. Oprócz znakomitych solistów leci z nami całkiem spora orkiestra. Plan występów jest dość napięty. Oprócz kościołów i prywatnych rezydencji mamy poważny koncert w „The Club”, zwanym też „Eagle Arena”. W obiekcie mieszczącym nawet cztery tysiące widzów występowali kilka miesięcy przed nami Stachursky i Doda. W dużym koncercie, który miałem przyjemność poprowadzić na scenie „The Club”, pojawiają się także: polski Elvis Presley, amerykański Michael Jackson (nawet podobny do oryginału) czy wreszcie nasi górale osiadli w Ameryce.

Tym razem w wyprawie za ocean towarzyszy nam abp senior gdański Tadeusz Gocłowski, który ponad 20 lat sprawował funkcję Metropolity Gdańskiego. Jego Ekscelencja okazuje się dowcipnym, wspaniałym kompanem naszych wędrówek po Chicago. Dotrzymuje nam dzielnie kroku mimo siedemdziesięciu ośmiu lat. Tym razem nie ograniczamy się tylko do Chicago. Organizujemy wyprawę nad Missisipi. Docieramy do portu Dubuque w stanie Iowa. Przejeżdżamy przez niezwykle piękne, zabytkowe miasteczko Galena w stanie Illinois, gdzie znajduje się dom generała Ulyssesa S. Granta, głównodowodzącego wojskami Unii w wojnie secesyjnej, późniejszego prezydenta Stanów Zjednoczonych w latach 1869-77. W Dubuque nie mogę sobie odmówić wizyty w kasynie. Dużo zabawy, a przegrana niewielka, tylko kilka dolarów.

Mimo napiętego terminarza znajduję oczywiście czas, żeby odwiedzić Żółtowskich. Tradycyjnie rozmawiamy do późnej nocy. Opowiadam im o ostatnim zjeździe na Kaszubach. Żegnamy się… Tym razem chyba na dłużej. Nie planuję w najbliższym czasie wyjazdu za ocean. Nigdy jednak nie wiadomo, co życie przyniesie człowiekowi…

Tomasz z Gdańska

Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *