„Psorka”, „owsik” i marzenia polonisty, czyli moja edukacja w IV LO im. A. Mickiewicza

Poprzedni tekst skończyłem na przygodzie z telewizją. W końcu nadszedł czas sprostać stawianym wymaganiom. Kilka osób przystąpiło do konkursu z ogólnej wiedzy szkolnej, głównie z geografii i historii. Pytania były bardzo proste, wręcz naiwnie łatwe, np. jak nazywa się najwyższy szczyt Europy czy w którym roku była bitwa pod Grunwaldem. Nie o wiedzę zapewne tu chodziło, lecz o błyskotliwość, szybkość reakcji na pytanie i umiejętność łatwego i zrozumiałego wypowiadania się. Konkurs wygrała koleżanka z innej szkoły w Warszawie i ja. Razem poprowadziliśmy kilka programów. Bliżej się nie znaliśmy. Po programie wracałem do domu spod Dworca Centralnego na Saską Kępę na ul. Brazylijską, gdzie mieszkałem. Nie byłem wówczas jeszcze zainteresowany płcią odmienną i może dlatego nie dążyłem do bliższej znajomości z koleżanką.

Zaczynałem występy w Pałacu Kultury i Nauki, a skończyłem już w nowo otwartych studiach przy ul. Woronicza. Dodam tylko, że w tamtych latach, to jest prawie 50 lat wstecz, realizator nie nagrywał wcześniej programu. Wszystko szło na żywo. Ot, taka przygoda z życia małoletniego chłopca z lat sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. Przez tę telewizję miałem tylko więcej obowiązków szkolnych. Wiadomo, że wiodącymi imprezami w szkole (i nie tylko ) były wszelkie akademie z okazji Dnia Kobiet, 1 Maja, Dnia Nauczyciela, Rewolucji Październikowej. Nauczyciel przynosił mi tekst i mam się go nauczyć, bo za dwa dni będę się popisywał przed całą szkołą. Dobrze, że już nie musiałem grać na pianinie różnych rewolucyjnych kawałków bo były dwie dziewczyny, które lepiej to robiły. Chociaż ładnie recytowałem, z języka polskiego nigdy nie miałem lepszej oceny niż dostateczny, mimo, że Mama moja polonistka nie miała do pisanych przeze mnie wypracowań większych uwag. Najwięcej złych ocen dostawałem za podpowiadanie na lekcji. Bywało, że nawet sześć dwój w semestrze. Na koniec profesor stawiał ocenę dostateczną, bo jednak coś tam umiałem. Profesor na lekcji często mówił, że zbiera na trabanta. Mówił to dość często, jakby coś sugerował…? Moi rodzice nigdy nie brali żadnych korzyści i uważali, że sami dawać nie będą. Miałem więc dalej ocenę dostateczną do samej matury. Tak naprawdę w średniej szkole nie miałem najlepszych stopni.

Uczyłem się na czwórkach i trójkach. Raz miałem poprawkę z fizyki, a dalej to tak średnio, ale nie najlepiej. Widziałem, że niektórzy byli faworyzowani. Taki świat jak i dziś!

Okres szkoły średniej minął dość szybko. Pamiętam, że od wiosny do jesieni graliśmy w piłkę na szkolnym boisku. Zimą królowały łyżwy. Było tak, że prawie cała klasa chodziła po lekcjach na lodowisko wylane na kortach tenisowych w Parku Skaryszewskim. Wszyscy dobrze jeździliśmy. Chłopcy na hokejach, a dziewczyny na figurówkach. Następnego dnia pół szkoły wiedziało, kto ile razy się przewrócił na lodzie. To był wstyd, żeby się przewrócić. Umiejętność jazdy na łyżwach została mi do tej pory. Tego się nie zapomina.

Wychowania fizycznego uczył nas mgr Czupryniak. Zajęcia były urozmaicone. Raz koszykówka, raz siatkówka, był drążek, kozły, drabinki. Nauczyłem się wchodzić na linie nawet na wysokość pierwszego piętra, no i wyżej, jak nie widział nauczyciel. Dobrze biegałem na 100 m i z tego przedmiotu cały czas miałem piątki aż do skończenia studiów farmaceutycznych. Po panu Czupryniaku WF-u uczył w naszym liceum znany mistrz olimpijski z Tokio, bokser Jerzy Kulej, już nieżyjący.

Kiepskie wyniki miałem z chemii. Dziwne, że skończyłem farmację, wiedzę która opiera się wyłącznie na chemii. A było to tak! Pani „psorka”, bo tak się w skrócie mówiło do licealnych profesorów, z wykształcenia była inżynierem chemikiem po Politechnice. Wiedzę zapewne miała bardzo dużą, lecz żadnych umiejętności jej przekazania, Nie potrafiła wytłumaczyć tak, by uczeń zrozumiał. Mój brat Michał, który był o dwie klasy wyżej wg słów pani profesor Łebkowskiej był „nogą stołową” z chemii, ja zaś wg niej byłem „kompletną nogą stołową”. Tak naprawdę chemię wytłumaczyli mi dopiero asystenci na pierwszym roku studiów. Okazało się, że nie jest taka trudna, trzeba ją tylko zrozumieć od pierwszych twierdzeń i założeń. To nauka nieskończona. Będzie się ciągle rozwijać.

Angielskiego uczył prof. Adam Piechal, zwany przez nas „owsikiem”. Miał drobną, chudą posturę i poruszał się chodem lekko falującym. Nie wiem, ale może stąd takie porównanie do przykrego i uciążliwego w życiu robaka z rodu obleńców. Nie był to obleniec w dosłownym znaczeniu. Nie szkodził, nie czepiał się. Uczył języka. Wykonywał swoją pracę dobrze. Coś tam z jego lekcji wyniosłem. Mieszkał na mojej ulicy w siedmiopiętrowym wieżowcu. Brat jego to znany, też już nieżyjący, Marian Piechal poeta, eseista i tłumacz doceniony w kulturze i poezji polskiej.

Szkoła prowadzona była przez panią dyrektor Wiesławę Brożek. Była też wychowawczynią mego brata Michała. Pani magister bardzo długo była dyrektorem placówki – uczyła nawet dzieci Michała. Przez cztery lata nauki miałem dwóch wychowawców. Panią mgr Sadowską i pana mgra Regulskiego. Uczyli historii. Najlepsze oceny miałem z biologii. Uczyła mnie Pani mgr Czyżewska. Biologię lubiłem. Uczyłem się jej dokładnie. Kupowałem książki, które wiedzą wybiegały ponad obowiązujący materiał. Wiedziałem więcej niż moje koleżanki i koledzy z klasy. Na maturze z biologii pomagałem kolegom, sprawdzając ich wiedzę przed wejściem na salę egzaminacyjną. Biologię zdałem na piątkę. Pani Prof. Czyżewska była nauczycielką, która przykładała szczególną staranność do przekazania jak największej wiedzy swoim uczniom. Poświęcała własny czas na prowadzenie koła biologicznego, do którego należałem. Tam się nauczyłem przygotowywać preparaty biologiczne pod mikroskop. Wykonywaliśmy materiał, który służył do nauki innym uczniom przez wiele lat. Pani profesor organizowała nam wyjazdy do lasu. Całą klasą wsiadaliśmy na Dworcu Wileńskim do pociągu i gdzieś tam na trasie Warszawa – Małkinia wysiadaliśmy na przystanku, by iść do najbliższego lasu i poznawać florę łąk i lasów.

Maturę zacząłem 2 maja 1969 roku. Po pisemnych egzaminach z polskiego i matematyki były egzaminy ustne. Z języka byłem zwolniony, gdyż przez dwa ostatnie lata miałem czwórki i piątki. Zdawałem biologię. Z polskiego pisałem o Wyspiańskim. Był to Rok Wyspiańskiego i należało się spodziewać tematu z nim związanego. Matematykę, dzięki kolegom, zdałem na tróję i tak zakończyłem edukację w IV Liceum Ogólnokształcącym im. Adama Mickiewicza w Warszawie przy ulicy Saskiej 59 na Saskiej Kępie.

Skończył się czas beztroski, okres dzieciństwa i nastoletniej swobody pod skrzydłami kochających rodziców. Dalej już tak nie będzie!

Rafał z Korycina

1 thoughts on “„Psorka”, „owsik” i marzenia polonisty, czyli moja edukacja w IV LO im. A. Mickiewicza

  1. Olga pisze:

    Witaj Czytając Twój wpis oczy mi się zaszkliły na wspomnienie kadry nauczycielskiej szkoły. Twarze tych osób ,które wymieniłeś są mi znane ponieważ jestem absolwentką Liceum Im. A Mickiewicza w Warszawie ,rocznik matury ten sam co i Twój tzn.1969 (kl.XI E)..Pozwalę sobie zwrócić uwagę,że nie wspomniałeś o egzaminie ustnym z historii jako obowiązkowym .Można było uzyskać z niego zwolnienie mając tak jak przy języku obcym oceny przynajmniej 4 przez ostatnie 2 lata nauki tj. w klasie X i XI..Z języka polskiego wybrałam temat związany z przypadającą tego roku rocznicą 25 lecia PRLu. Dokładnie jak brzmiał temat już nie potrafię sobie przypomniec.Liczę,że w przyszłym roku z okazji okrągłej rocznicy matury (50 lat odbędzie się tradycyjne spotkanie..Ślę serdeczne pozdrowienia.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *