Autor: mzwaw

  • Wigilia na Ziemii Chełmżyńskiej

    Grudzień. W Toruniu wiele spotkań związanych z wigilią i opłatkiem. Na jednym z nich spotkali się mój mąż Jurek oraz Władek Żółtowski. Było to w kole Toruńskich Artylerzystów Związku Żołnierzy Wojska Polskiego, do którego obaj panowie należą. Właśnie na tym spotkaniu Władek zaprosił nas na wigilię do Ochotniczych Straży Pożarnych gminy Chełmża. Spotkanie opłatkowe odbywało się we wsi Skąpe.

    Chętnie tam pojechaliśmy, w dodatku Władek był jednym z głównych organizatorów tej uroczystości.

    W części oficjalnej spotkania było złożenie przez poczty sztandarowe kwiatów i zapalenie zniczy pod tablicą upamiętniającą pomordowanych mieszkańców gminy Chełmża podczas II wojny światowej. Następnie przeszliśmy do świetlicy, gdzie były przygotowane przez członkinie kół gospodyń wiejskich potrawy wigilijne (i nie tylko). W spotkaniu uczestniczyli również posłowie na Sejm: druh Zbigniew Giżyński, Jan Krzysztof Ardanowski. Byli też kapelani strażaków: druh Zbigniew Koślicki i druh Krzysztof Badowski, a przede wszystkim główny organizator uroczystości wójt gminy Chełmża, Jacek Czarnecki. Nie zabrakło też radnych wojewódzkich, powiatowych i oczywiście braci strażackiej. Duże wrażenie zrobiły występy dzieci i ich rodziców.

    Miło, że Władek Żółtowski, etatowy pracownik Urzędu Gminy Chełmża, jest tak rodzinny i zabrał ze sobą kuzynów. Dodam, że miał także być Marek Żółtowski z Torunia, ale nie dotarł – szkoda.

    Dzięki, Władku, za tak wspaniale spędzony wieczór wigilijny wśród twoich współpracowników, przyjaciół i z Tobą.

    Kalina Nowacka z domu Żółtowska z Torunia

  • Zaprosili nas…

    Związek nasz otrzymał zaproszenie na 20 stycznia 2015r. do Muzeum Powstania Warszawskiego na promocję książki jednego z dowódców grupy walczącej na Powiślu – Zgrupowanie KRYBAR.

    Autor, pan Stanisław Jarzyna, od wielu lat nie żyje. Książka – Pamiętnik została wydana dzięki staraniom rodziny: córki pani Lidii Niwińskiej-Wiśniewskiej i wielkiemu zaangażowaniu wnuczki pani Olgi Kucharczyk. Właśnie Pani Olga przysłała na adres Zarządu zaproszenie.

    Prowadzącym promocję był kierownik Archiwum MPW pan Tymoteusz Pruchnik. Byli też przedstawiciele różnych organizacji, spośród których należy wymienić prof. Janusza Paszyńskiego – byłego powstańca, Wiesława Gniazdowskiego, prezesa byłych żołnierzy Zgrupowania „Krybar” oraz pana Macieja Żuczkowskiego z Wydziału Badań Naukowych IPN. Wśród wielu uczestników znalazły się też przedstawicielki Związku Rodu Żółtowskich: Bożena Lipińska i Kalina Nowacka.

    Kalina Nowacka z Torunia

  • Ciąg dalszy listów Marcelego i Jana Żółtowskich

    Kochany mój Jasiu,

    Jutro rocznica Twoich urodzin, więc chociaż już w Czaczu życzyłem Ci w tym rozpoczynającym się dla Ciebie nowym okresie wszelkich pomyślności i zdrowie Twoje piłem to i dzisiaj przychodzę znowu uściskać Cię jak najserdeczniej z całego serca i życzyć aby Ci się drogie moje dziecko zawsze we wszystkiem jak najlepiej powodziło. Ale ponieważ prawo boskie stanowi, iż człowiek na wszystko sobie sam zapracować musi, staraj się więc przez wzorowe zawsze postępowanie, na wszystkie łaski Opatrzności w życiu sobie zasłużyć.

    Teraz kiedy przez wejście do szkół publicznych już dziećmi być przestaliście starajcie się obadwaj nigdy nie zapominać o tem co Wam tyle razy powtarzałem, pilnością obyczajnością i porządkiem odznaczać; tak dotąd zawsze bywało i taki przykład zostawił Wam Wasz ojciec, który wcześniej daleko aniżeli Wy był do szkół oddany, był w nich wszędzie i zawsze wzorem wszystkich swoich współuczni. Pamiętajcie również iż zawsze względem tych współuczni nowe teraz na Was ciążą obowiązki, których dopókiście w domu byli wcaleście znać nie mogli. Macie więc zawsze być dla nich uprzejmi i uczynni, starać się o to aby nigdy żadnemu z nich nie stać się przykrymi, lecz owszem ile razy ku temu zdarzy się sposobność być o ile się da każdemu pomocnymi, a mianowicie zaś nigdy żadnego o nic niegodnego o nie obwiniać, ani nawet nie posądzać a szczególniej też nigdy swojej jakiejś winy na nikogo nie zwalać.

    Powróciwszy do domu zaraz napisałem do Dziadunia zdając mu sprawę ze wszystkiego co się Was tyczy i doniosłem, iż otrzymaliście aby raz w miesiącu każdy z Was do Chołoniowa napisał, pamiętajcie więc o tem raz na zawsze, gdyż inaczej Bunia i Dziadunio słusznie by byli na Was bardzo markotni.

    Z fotografii z Berlina nadesłanych dwie do Chołoniowa posłałem, względem reszty czekam jak niemi będziecie chcieli rozporządzić. Względem pozostawionych w waszym pokoju fotografii najdroższych Waszych rodziców chciałbym abyście się którym z ojców rozmówili czy przesyłając je w mosiężnych ramkach których się znajdują nie będzie trudności na granicy, bo jeżeli b y tam paczkę otwierać mieli mogliby łatwo albo ramy alb o fotografie uszkodzić, w takim razie łatwiej by je było bez ramek przesłać, jeżeli zaś mogą bez otworzenia dojść pocztą do Rodanu to je każę dobrze tu opakować i tak z ramkami na pocztę oddam.

    Z Panem Hohmanem rozstaliśmy się w Wrocławiu, gdzie kilku znajomych na niego już na dworcu czekało, kazał Was jeszcze tysiącznie pozdrowić. Tutaj zastałem ciocię i wujcia zdrowych przesyłają Wam obu serdeczne uściśnienia, i niecierpliwie oczekują wiadomości, nie szczędźcie więc w listach szczegółów tyczących się całego Waszego tamtejszego sposobu życia. Lucio ślicznie się rozwija, co się w dwojaki sposób objawia n nasamprzód iż coraz więcej potrzebuje pokarmu i coraz silniej krzyczy.


    Kochany Dziadziu

    Nie wiem czy pierwszy mam Dziadziowi donieść czy też Dziadunio już wie że Wujcio Zygmunt przed kilku dniami przy konnej jeździe z koniem się przewrócił czy też spadł i zabił się; pogrzeb był 18-go. Nic dokładnie dotąd nie wiemy bo dostaliśmy tylko telegram od Wujcia Xiania „Sigismond tue par chutte de chewal enterrement sujourdhui”. Jak dostaniemy szczegóły o któreśmy bardzo prosili tego nieszczęśliwego wypadku zaraz je Dziadzi doniesiemy.

    Nie wiem naprawdę co mam więcej pisać bo nic a nic się tu nie stało, chyba że mamy bardzo wymagającego profesora i że zatem pomimo tak dobrych cezur jak przeszłego roku mieć nie będziemy.

    Całuję Dziadzi rączki zostając jego najprzywiązańszym wnukiem.
    Jaś Żółtowski


    Kochany drogi mój Jasiu

    Nie wiem skąd wyobraziliście sobie że początek roku szkolnego dopiero w czwartek 17-go sierpnia, kiedy ja mam na piśmie zawiadomienie, które Wam przywiozę następującej treści: Das …..schuljahr 1885 begint Dienstag du 15 september………. Tak więc tego następujący program waszej podróży ułożyłem. W czwartek przyjadę do Krajowic aby z Ciocią Wujem i Wami dzień ten przepędzić w piątek pojedziemy do Drzewiec, gdzie sobotę zabawimy, a w niedzielę rano pojedziemy do Punieca na mszę św. a potem do Bojanowa, gdzie się rozjedziemy z powrotem do Czacza, Wy z Panem Gondziewskim do Wrocławia na noc, a nazajutrz z rana do Wiednia, gdzie z dworca zaraz weźmiecie dorożkę aby nią do Kalksburga pojechać. Proszę Was tedy bardzo przesłane zadanie o ile możliwości do niemieckiego bowiem i do koaugacyi greckich książek Wam nie potrzeba, a do łacińskiego zadania może się jeszcze w Drzewcach czas znajdzie. Do zobaczenia się więc nie długo moje drogie chłopcy a teraz uściskajcie Ciocię i Wujcia odemnie tak serdecznie jak Was obu ściska.

    Najprzywiązańszy Wasz dziadzia M.Ż.

    Czacz 6/9.85

  • Życie kulturalne za czasów Polski szlacheckiej

    Szlachta i arystokracja zawsze była wrażliwa na piękno. Szczególne zamiłowanie mieli Sarmaci polscy do teatru i muzyki klasycznej. W związku z tym uwielbieniem wartości wzniosłych za czasów Polski szlacheckiej powstało wiele dzieł sztuki w dziedzinie malarstwa, literatury, i dzieł muzycznych. W XVI-XIX wieku na dworze królewskim i dworach magnackich istniały prywatne sceny teatralne, a nawet prywatne teatry. Powstawały też zespoły théâtre de société występujące w salonach Warszawy. W parkach pałacowych budowano teatry letnie, tzw. teatry zielone. Występowali w nich dworzanie, służba, uczniowie szkół prowadzonych przez magnata.

    Największy rozkwit sztuki teatralnej nastąpił w czasach stanisławowskich. Prywatne teatry posiadali Radziwiłłowie, Czartoryscy, Opalińscy, Ogińscy, Leszczyńscy, Braniccy, Sułkowscy, Rzewuscy, Lubomirscy. W Nieświeżu na dworze księcia Michała Radziwiłła działał jeden z najbardziej znanych teatrów magnackich epoki baroku, czyli Teatr Nieświeski. W okresie Polski szlacheckiej istniały następujące teatry dworskie: teatr Radziwiłłów w Nieświeżu, w Słucku i w Białej, teatr hr. Wacława Rzewuskiego w Podhorcach, Jana hr. Branickiego w Białymstoku, Augusta ks. Sułkowskiego w Rydzynie, ks. Michała Ogińskiego w Słonimiu i Siedlcach, ks. Czartoryskich w Puławach i Sieniawie, ks. Aleksandra Sapiehy w Różanej i Dereczynie, Antoniego Jabłonowskiego w Racocie pod Kościanem , Jerzego Augusta Mniszcha w Dukli i Gajczynie, Ignacego Krasickiego w Lidzbarku Warmińskim, Izabeli z Czartoryskich ks. Lubomirskiej w Łańcucie. Teatrem królewskim był np. teatr na dworze króla Zygmunta III Wazy w Krakowie. Król sam chętnie bywał na przedstawieniach. Wystawiano głównie sztuki o tematyce mitologicznej. Natomiast warszawskimi teatrami de société były m.in. teatr Barbary z Duninów ks. Sanguszkowej, przedstawienia Marii z Ossolińskich hr. Potockiej, teatr Magdaleny z Lubomirskich ks. Sapieżyny, teatr Karoliny ks. Sanguszkowej, teatr króla Stanisława Augusta na Zamku, teatr dworski na terenie Łazienek, zespół amatorski u Michałowej ks. Lubomirskiej, zespół amatorski Karoliny z ks. Sapiehów Sołtykowej,

    Od 1870 r. w domu przy ulicy Marszałkowskiej 153 na rogu Królewskiej prowadziła własny salon literacki znana w Warszawie z „czwartków literackich” polska poetka i powieściopisarka romantyzmu, improwizatorka o pseudonimie artystycznym Deotyma, czyli Jadwiga Łuszczewska, (ur. 1834 r.) córka Wacława Łuszczewskiego h. Korczak (1806 – 1867), radcy stanu i dyrektora wydziału Przemysłu i Kunsztów w Komisji Spraw Wewnętrznych Królestwa Polskiego.

    Matką Deotymy była Magdalena z Żółtowskich herbu Ogończyk. Deotyma była wnuczką Edwarda Żółtowskiego, generała Królestwa Polskiego i generała Armii Napoleona I. Deotyma szybko zdobyła rozgłos i podziw jako improwizatorka poezji. Jadwiga wychowywana była w patriotycznej atmosferze, gdzie wiele uwagi poświęcano historii, szczególnie Polski i literaturze. Duży wpływ na jej wychowanie na pewno wywarła postać dziadka generała Edwarda Żółtowskiego, jego zasługi dla Polski, bohaterska postawa polskiego oficera, waleczne stoczone bitwy, którymi dowodził na różnych frontach Europy. Jednym z bywalców salonu artystyczno-literackiego Deotymy był margrabia Aleksander Wielopolski. Deotyma zaangażowała się także w działalność patriotyczną. Brała udział w manifestacjach patriotycznych, które odbywały się w Warszawie od 1860 r. Jadwiga Łuszczewska – Deotyma zmarła 23 września 1908 i została pochowana na warszawskich Powązkach (kw. 64, rząd 1). Jej nagrobek zdobi rzeźba „Anioł Zmartwychwstania” dłuta Daniela Zaleskiego. Wnuczka generała Edwarda Żółtowskiego – Deotyma była autorką wielu zbiorów wierszy, poematów, dramatów i powieści. Działalność twórczą rozpoczęła w 1852 r. od publicznych improwizacji. Napisała powieści historyczne dla młodzieży, np. „Panienka z okienka”, „Branki w jasyrze” oraz „Pamiętnik”. Pisała też powieści fantastyczno-naukowe, np. „Zwierciadlana zagadka”, oraz improwizacje i poezje: „Lech”, „Wanda”, „Sobieski pod Wiedniem”.

    Pokrewną formą wielkiej sztuki, którą żyła szlachta, była opera. Największy rozkwit opery polskiej przypada na lata panowania Stanisława Augusta Poniatowskiego. Najsławniejszą polską operą z muzyką Stanisława Moniuszki do libretta Włodzimierza Wolskiego jest „Halka”, która przedstawia hasła i ruchy społeczne, hasła wolnościowe, patriotyczne. Przykładem są opery i „Straszny dwór”, „Flis”, „Hrabina”.

    Stefan Żółtowski

  • Życzenia

    Z okazji świąt Bożego Narodzenia życzymy świąt rodzinnych i radosnych, a na nowy 2015 rok dużo zdrowia i spełnienia pragnień. Prezes Związku oraz członkowie zarządu

  • Setna rocznica wydania Monografii Rodu Żółtowskich

    1914-2014

    Monografia Rodu Żółtowskich Genealogia Rodu Żółtowski

    Autorem monografii wydanej w 1914 roku był Franciszek Ogończyk-Żółtowski z Mszczonowa. Jak pisał autor: „Potomność z historii sądzi o działalności przodków. W przeszłości naszego narodu było mnóstwo bohaterskich czynów i poświęceń. Przekazanie informacji o działalności naszych przodków dumą napawa następne pokolenia”.

    Franciszek (1867-1943) z zawodu był krawcem, a zakład jego mieścił się przy ul. Świętokrzyskiej 19 w Warszawie.

    W warszawskim cechu krawieckim odgrywał czynną rolę społeczną i zawodową, ale i kulturalną. W prasie, którą wydawał cech, zamieszczał krótkie utwory sceniczne przeznaczone dla teatrzyków amatorskich. W latach 1894-1898 wydawał i był autorem tekstów serii kalendarzy pt. „Krojczy kalendarzyk humorystyczny na rok …” Zamieszczał w nich wiersze, ilustrowane dowcipy oraz ogłoszenia. Był miłośnikiem twórczości Adama Mickiewicza i w setną rocznicę jego urodzin wydał broszury „O Mickiewiczu i jego poezjach”

    Franciszek Żółtowski w 1906 roku wydał najpierw pierwszą bardzo okrojoną monografię, liczącą 41 stron, która była historią tylko jego rodziny. Zawierała także apel o kultywowanie pamięci o przodkach.

    Poszukiwał nadal dokumentów i prowadził badania, podjął się odtworzenia drzewa genealogicznego Rodu Żółtowskich herbu Ogończyk, a owocem tych działań było wydanie w 1914 roku rozszerzonej monografii.

    Jak wiadomo, sto lat temu praca ta wymagała ogromnego wysiłku, także fizycznego, chociażby z powodu trudności w kontaktach z osobami rozsianymi po całej Polsce i zdobywaniu informacji dotyczących ich rodzin.

    Następstwem monografii Franciszka Żółtowskiego było wydanie przez Związek Rodu Żółtowskich w 1998 roku nowej poszerzonej „Genealogii”. Autorem tego wydania był Michał Żółtowski z Łodzi, który zamiłowanie do heraldyki i genealogii wykorzystał do pracy żmudnej i bardzo wnikliwej, do odszukiwania „rodziny”. Odszukał i spisał do przygotowanej przez siebie monografii Rodu Żółtowskich herbu Ogończyk około trzech tysięcy osób noszących rodowe nazwisko.

    Michał jednak odszedł na zawsze i przedwcześnie 20 sierpnia 1994 roku.

    Zebrane informacje genealogiczne pozostawił uporządkowane i w takiej formie, że rodzice jego Elżbieta i Wacław mogli zrealizować zamiar i marzenie Michała, tj. dokończyć jego dzieło. Związek Rodu Żółtowskich postanowił zaktualizować wydaną w 1998 roku „Genealogię”. Pracę nad nowym uzupełnionym wydaniem podjęli się wykonać także Elżbieta i Wacław z Łodzi.

    Nowe egzemplarze ukażą się w 2015 roku.

    Bożena Lipińska

  • Informacja

    Na 25 października Prezes Zarządu Mariusz zaprosił członków zarządu na zebranie do swojego gościnnego domu w Sztumie. Gospodarze przyjęli wszystkich bardzo serdecznie. Po zebraniu i wspaniałym obiedzie Mariusz zaproponował wycieczkę po najciekawszych miejscach Sztumu i okolicach na którą zdecydowała się większość uczestników.

    Na spotkaniu omówiono najpilniejsze sprawy. Decyzje dotyczące kilku spraw przedstawiam poniżej.

    ***

    Zarząd Związku Rodu Żółtowskich podjął decyzję, że osoby które od pięciu lat nie opłacają składek członkowskich będą wykreślone z listy Związku.

    Nie dotyczy to osób, które ukończyły 75 lat, jak również tych, którzy niezwłocznie uzupełnią zaległości.


    Na Zjeździe w czerwcu 2015 roku będzie można nabyć nową Genealogię Rodu Żółtowskich. Osoby, które zechcą zakupić tę Genealogię, proszone są o zamawianie egzemplarzy do końca marca 2015 roku u sekretarza Związku Kaliny ; listownie, drogą internetową kalina.nowacka@o2.pl lub telefonicznie 56 6553778.

  • Spotkanie z Prezesem honorowym Związku Rodu Żółtowskich Andrzejem Ludwikiem w Warszawie

    Ludwik z Mariuszem Ludwik z Mariuszem

    13 września w godzinach popołudniowych wraz Bożenką Lipińską udaliśmy się na wcześniej umówione spotkanie z Andrzejem Ludwikiem Żółtowskim. Głównym celem naszej wizyty było wręczenie, przyznanego naszemu Prezesowi Honorowemu w czasie jubileuszowego XX Zjazdu Rodu w Dębowej Górze w 2011r., Medalu im. Michała z Lasek Medal ten otrzymują osoby szczególnie zasłużone dla Związku a takową niewątpliwie jest jego współzałożyciel, pierwszy Prezes i wreszcie Prezes Honorowy, Andrzej Ludwik. Tradycją jest dekoracja podczas uroczystej kolacji w czasie Zjazdu, jednak z uwagi na nieobecność nominata, należało znaleźć inną formułę. Tylko dzięki pomocy Jerzego, męża Bożenki, znakomicie znającego Warszawę, udało nam się zdążyć na czas, gdyż ulice dojazdowe były w przebudowie i trzeba było nadłożyć drogi. W mieszkaniu Pana Andrzeja zastaliśmy, poza jego małżonką ,jeszcze jedną damę, która została nam przedstawiona jako Maja Zamoyska.

    Po wręczeniu Medalu, mieliśmy okazję wysłuchać przy kawie i ciasteczku przygotowanym i podanym przez obie Panie, garści wspomnień z Powstania Warszawskiego, którego uczestnikiem był nasz Prezes. Wspominał również swoją ciotkę, Marię Tarnowską, w czasie II Wojny Światowej pełniącą funkcję Prezesa Polskiego Czerwonego Krzyża. W uznaniu zasług awansowana została na stopień majora, który był najwyższym w Polsce stopniem oficerskim, jakim w czasie wojny mogła się poszczycić kobieta.

    Pan Andrzej podzielił się z nami interesującą informacją na temat genezy nazwiska „Żółtowski”. Korzystając ze swoich bogatych zbiorów bibliofilskich, odnalazł, że w „Słowniku Staropolskich Nazw Osobowych” (Tom IV i VI) pojawia się w zapiskach z roku 1427 Petrus Ogon de Szolthowo, następnie występuje: „Woyczek Soltoszky ius habet…portavit litteram sufficientem de Ploczko 1479 „a wreszcie„ Dominus dux Johannes…direxit (!) Stanislaum Szolthowski suum curiensem 1480”. Używając języka dyplomatycznego można by stwierdzić, że spotkanie upłynęło w miłej i serdecznej atmosferze, jednak w tym wypadku sformułowanie to wyjątkowo nie mija się z prawdą. Pan Andrzej, czytający regularnie nasz Kwartalnik, wykazuje nadal żywe zainteresowanie działalnością Związku i chciałbym liczyć na to, że podzieli się z nami na jego łamach interesującymi wspomnieniami, przywołując osoby i zdarzenia, których młodsze pokolenie może nie mieć możliwości poznać z innych źródeł.

    Panie Prezesie. Serdecznie dziękujemy za przyjęcie w Pana domu i życząc dobrego zdrowia mamy nadzieję na dalsze spotkania.

    Mariusz ze Sztumu

    P.S. Zainspirowany informacjami na temat genezy nazwiska odnalazłem informację, że literę „ż” wprowadzili do języka polskiego drukarze krakowscy w pierwszej połowie XVI w. a więc dopiero od tego czasu mogliśmy nazywać się Żółtowscy.

  • „Młodość górna i chmurna”

    Część VII: lata sześćdziesiąte – liceum im. A. Mickiewicza

    W roku 1965 przeprowadziliśmy się do Warszawy. Rodzice mieli do wyboru dwa mieszkania. Pierwsze w Śródmieściu przy ulicy Pańskiej, ale na ósmym piętrze oraz przy ul. Brazylijskiej na Saskiej Kępie, na pierwszym piętrze. Były to małe mieszkania. Trzy pokoje – łącznie 52 2. Wybrali mieszkanie na Saskiej Kępie. Mama obawiała się ciągłych awarii windy, no i tej wysokości. Mieszkanie (trzypokojowe) było tak niskie, że ręką dotykałem sufitu. Przez to duszne, latem przegrzane, zwłaszcza że wszystkie pokoje były od południowej strony. Kuchnia dla jednej osoby, bo gdy weszły dwie, to nie można się było ruszyć. Nie byliśmy przyzwyczajeni do hałasu dochodzącego z innych mieszkań. Lokator z bloku naprzeciwko lubił płytę Grzesiuka i grał ją cały dzień na okrągło. Po pewnym czasie wszystkie teksty znałem na pamięć. Inna lokatorka słuchała Filipinek przez cały dzień. Najbardziej fatalna była niedziela, bo wszyscy byliśmy w domu. W inne dni rodzice szli do pracy, my do szkoły i jakoś dało się wytrzymać.

    Nie mieliśmy już naszego podwórka ani kolegów do zabawy. Byli tylko koledzy z klasy. Wielu z nich mieszkało w okolicznych blokach. Do szkoły 168 przy ul. Zwycięzców 44 trafiłem w połowie siódmej klasy (wtedy jeszcze szkoła podstawowa była siedmioletnia). Zawsze dobrze się uczyłem, prędko więc się zaaklimatyzowałem i ukończyłem szkołę z dobrymi wynikami. Do szkoły miałem wyjątkowo blisko, gdyż szczyt mego bloku dotykał krańca boiska szkolnego. Wycięta w rogu siatka ogrodzeniowa skracała drogę do szkoły. Ten okres minął mi bardzo szybko i niewiele pamiętam scen godnych opisania. Minęły cztery miesiące i nastały wakacje. Nigdzie nie wyjechaliśmy. Dziadkowie byli już w podeszłym wieku, więc Rodzice nie chcieli obarczać ich wnukami na okres wakacji. Czekał mnie pierwszy poważny egzamin życiowy.

    Musiałem dostać się do Liceum Ogólnokształcącego. To było IV LO im. Adama Mickiewicza w Warszawie przy ul. Saskiej 59. Szkoła była też blisko, jakieś dwieście metrów. Egzamin nie był trudny. Zadania z matematyki rozwiązałem, a z języka polskiego pisałem na temat mojego bohatera literackiego Tomka z powieści przygodowych Alfreda Szklarskiego. Próbę życiową zaliczyłem i stałem się licealistą ósmej klasy. Uczyłem się średnio. Nie źle, ale też nie najlepiej. Wtedy to po raz pierwszy zauważyłem, że nie ma sprawiedliwości na świecie. Kiedy czegoś nie wiedziałem, obrywałem dwóję, a kolega, gdy nie umiał odpowiedzieć słyszał tekst: „Siadaj! Na drugi raz postawię ci dwóję!” Mama kolegi przez całe cztery lata nauki przychodziła na długą przerwę i parzyła profesorom kawę. Kolega był więc lepszym uczniem ode mnie. Wiem, że studiów nie skończył. Głowę miałem bardziej humanistyczną niż ścisłą. Matematyka szła mi ciężko przez całe liceum. Co roku zmieniał się nauczyciel. Jeden lepiej tłumaczył, inny gorzej. Długo nie mogłem zrozumieć, co to jest liczba A, B czy C. Podobnie z fizyki. Doszło do tego, że na koniec ósmej klasy miałem poprawkę, właśnie z fizyki. Bardzo się tym przejąłem i przez całe wakacje wstawałem o szóstej rano i do ósmej uczyłem się tego przedmiotu. Humanista, jak wiadomo łatwo i szybko uczy się tekstu na pamięć. Więc książkę z fizyki znałem na pamięć i odpowiadając profesorom na poprawce, cytowałem z niej tekst. Oceniono mnie bardzo dobrze i pochwalono w obecności rodziców. Jednak uważałem, że nie zasługiwałem na tę poprawkę. Nie kłamałem! Opisywałem doświadczenia fizyczne tak, jak one rzeczywiście wychodziły, a nie jak mówiła teoria z książki. Dopiero potem zrozumiałem, że był to błąd urządzeń: porozciągane sprężyny w dynamometrach i przez to błędne pomiary i wyniki. Ci sprytni dopasowali wyniki tak, by wyszło jak w książce, dostawali piątki za doświadczenie. Ja dostawałem dwóję. Fakt, że nie umiałem się bronić, a raz postawiona dwója nie ulegała wymazaniu i rzutowała na ogólną ocenę.

    Jak pisałem, byłem stuprocentowym humanistą. Corocznie w liceum odbywał się konkurs recytatorski.

    Repertuar – oczywiście poezja Mickiewicza. Postanowiłem wystartować z „Redutą Ordona”. Prezentacja utworu trwała siedemnaście minut. Zrobiłem duże wrażenie na gronie pedagogicznym. Wygrałem ten konkurs!

    Kółko teatralne w naszej szkole prowadziła pani Sołuba, żona byłego ambasadora polskiego w Chinach i ówczesnego redaktora naczelnego „Polityki”. Jej syn Zbyszek zdał maturę w liceum im. Mickiewicza i dostał się do Szkoły Teatralnej w Warszawie. Córka Monika (bardzo ładna dziewczyna) także pragnęła być w przyszłości aktorką. Razem z moim bratem Michałem chodziła do jednej klasy. Ja, jako laureat konkursu, zostałem „wcielony” siłą do tego kółka. Próbowaliśmy wystawić „Zemstę” Fredry. Jednak po pewnym czasie kółko się rozpadło, bo coraz mniej członków zespołu przychodziło na próby, wymawiając się sprawdzianem, klasówką.

    Pani Sołuba pracowała w Telewizji Polskiej w redakcji „Kobry”. Pewnego dnia powiedziała mi, że dział młodzieżowy TVP poszukuje młodych prezenterów programu młodzieżowego pt. „Dla każdego coś miłego”. Wpisała mnie na listę kandydatów. Zostałem zaproszony do telewizji do biura, które mieściło się w budynku Teatru Wielkiego wejście od ówczesnego Placu Zwycięstwa. Osoby tam pracujące rozmawiały ze mną tylko na tematy nie związane z telewizją. Po pewnym czasie pokazano mi studio telewizyjne, które wówczas znajdowało się w Pałacu Kultury i Nauki. Stojąc na zapleczu obserwowałem, jak przebiegają programy. Miałem przyjemność zobaczyć tam „na żywo” Edytę Wojtczak, Eugeniusza Pacha, Irenę Dziedzic oraz innych pracowników i aktorów z lat sześćdziesiątych. Oczywiście bezpośrednio z nikim nie rozmawiałem. Byłem dzieckiem w roli gapia, któremu pozwolono przyglądać się pracy z zaplecza.

    Co było dalej? Napiszę w następnym odcinku.

    Rafał z Korycina

  • Elear – moje serce

    Był mglisty listopadowy poranek. Po nocy spędzonej w podróży dotarłam do celu. Łobez – Zakład Treningowy przy Stadzie Ogierów Skarbu Państwa zlokalizowany w XIX-wiecznych stajniach z czerwonej cegły, tak charakterystycznych dla pomorskiej architektury. W ciągu dwóch dni miała się tu odbyć próba dzielności dla najlepszych 2,5 letnich ogierów półkrwi, kończąca trzymiesięczny okres pracy i przygotowań w kierunku użytkowania sportowego i hodowlanego, tzw. test 100-dniowy.

    Udałam się do biura Zakładu w celu zgłoszenia do aukcji, którą kończyła się próba. Podekscytowana, mimo nieprzespanej nocy i mrozu wertowałam katalog koni dopuszczonych do ostatniego egzaminu. Po tylu latach realizowało się moje największe marzenie – posiadanie własnego wierzchowca. Marzenie okupione wyrzeczeniami i ciężką pracą. Stawka 52 koni prezentowała się imponująco. O prym walczyły najlepsze ogiery swojego rocznika w Polsce wyhodowane w elitarnych stadninach państwowych i ośrodkach prywatnych.

    Pierwszym testem sprawdzającym przydatność koni do użytkowania wierzchowego był korytarz, czyli wygrodzony pas wzdłuż ścian budynku krytej ujeżdżalni z ustawionymi przeszkodami. W tak zbudowany tunel puszczany był koń, który miał za zadanie pokazać swoją dzielność i styl w pokonywaniu przeszkód. Po skokach luzem nadszedł czas na pracę pod siodłem. Ogiery były prezentowane pod jeźdźcami w trzech chodach, z których każdy był poddany ocenie, oraz w skoku. Z zapartym tchem śledziłam zmagania kolejno prezentowanych wierzchowców notując uwagi w katalogu. Pół setki koni później miałam mgliste pojęcie, który z nich wróci ze mną do domu, gdyż stawka była bardzo wyrównana.

    Drugi dzień próby rozpoczął się oceną koni na płycie – koń prezentowany jest w stój, stępie i kłusie, weryfikowana jest też jego bonitacja1. Po dwudniowych zawodach, podsumowaniach ocen i notatek wybrałam dwa ogiery, o które planowałam toczyć bój na zbliżającej się aukcji. Dwa najlepsze, dwa które ujęły mnie swoją dzielnością, odwagą, ekspresją, ruchem, dwa, które samym swoim istnieniem zapierały dech w piersiach. Nie chciałam myśleć o tym, że wśród starych wyjadaczy, hodowców z kilkudziesięcioletnim stażem, na obcej ziemi, mam znikome szanse na zakup wybitnego konia.

    Oni też w to nie wierzyli.

    Oj, jak im było w niesmak jak ich w pole wywiodła studentka! Jak chodzili, pytali, że jak to, że kto to, że taki koń…

    Po wygranej aukcji, po ustaleniu warunków zakupu z dyrektorem stadniny w Prudniku, gdzie został wyhodowany koń, poszłam do stajni, gdzie stał ELEAR – mój wybrany, wyczekany, wymarzony. Zapytałam, czy chce wracać ze mną do domu. Wtulił chrapy w moje dłonie. Zakupu gratulował sam Władysław Byszewski h. Jastrzębiec – wybitny hodowca, jeździec międzynarodowy, człowiek legenda. Powiedział, że gdyby on mógł go kupić, Elear kryłby elitarne klacze w Stadninie Koni w Walewicach.

    Był 23 listopada 2000 roku. Dziś mija 14 lat od tego dnia. I do dziś nie milkną zachwyty tych, którym dane było spotkać tego wspaniałego konia. Konia niezwykle wrażliwego, niezwykle wymagającego, najtrudniejszego w całej mojej karierze jeździeckiej. Silnego, wyniosłego, dumnego, dominującego. Każdy sukces, każdy postęp okupiony był godzinami ciężkich treningów. I dzięki temu tym bardziej cenny.

    Przez te 14 lat byliśmy nierozłączni, wiele lat wspólnych treningów, zawodów, wyjazdów na zgrupowania, potem niespodziewana kontuzja, która przerwała przedwcześnie karierę, operacja, leczenie, rehabilitacja…

    Nigdy nie był kucykiem do przytulania, zawsze miał swoje zdanie, połamał mnie dwa razy, ale nawet z gipsem nadal go dosiadałam. Nigdy nie zrobił nic złośliwie, ale nigdy też nie pozbył się tej dzikości świadczącej o jego władczym charakterze. Ten koń to największe wyzwanie mojego życia, a jego przyjaźń i zaufanie to największa nagroda.

    Dziś Elear jest moim najlepszym przyjacielem, moim sercem i duszą, stanowi nierozerwalną część mnie, jesteśmy jednym umysłem, odczuwamy jednym ciałem, rozumiemy się bez słów. Na jeden gest przybiega do mnie z drugiego końca pastwiska, zostawiając trawę i swoje sprawy, by oprzeć głowę mi na ramieniu i łaskawie pozwolić przytulić się do gorących chrap.

    W lutym przyszłego roku Elear kończy 17 lat. Przez te wszystkie lata zmieniał się fizycznie, dorastał, ale charakter i błysk w oku ma wciąż tego 2,5latka, którego poznałam w pewien mglisty listopadowy poranek…

    Agnieszka z Wrocławia


    1 Bonitacja – ocena wartości hodowlanej i użytkowej zwierzęcia, wyrażona w punktach przyznawanych za poszczególne partie ciała, chody, typ, wygląd ogólny.