Moje życie – „Trop” jako swatka

Dwudziestoletni Rafał, student I roku
Dwudziestoletni Rafał, student I roku

Był początek lipca 1971 roku. Po trudach trzykrotnego podchodzenia do egzaminów na studia, udało mi się wreszcie i dostałem się na wydział farmacji. Rodzice byli ogromnie szczęśliwi, a ja wiedziałem, że mam nareszcie trzy miesiące bezstresowych wakacji.

Szybka decyzja: namiot, pies Trop, skromna gotówka i wyjazd do Przewięzi koło Augustowa nad jezioro Białe i Studzieniczne. „Trop” to syberyjski owczarek długowłosy, łagodny i towarzyski. W przedziale wagonowym jechaliśmy sami, bo widok psa odstraszał podróżnych. Lato było ładne, słoneczne i ciepłe. Przyjemnie się spało w namiocie. Pies pilnował porządku wokół naszego gospodarstwa, a zwłaszcza swoich misek, by miejscowe psy nie zbliżały się do nich. Obiady wykupiłem w stołówce ośrodka wypoczynkowego „Drogowskaz”. Pies miał komfortowe jedzenie od pań prowadzących kuchnię w postaci resztek z obiadów.

Odpoczywałem, łowiłem ryby, pływałem łódką bądź kajakiem po jeziorach. Pewnego dnia poznałem panią w średnim wieku, która uzbrojona w dwie wędki leszczynowe wsiadała do łodzi. Płynęła na ryby. Następnym razem zabrała mnie ze sobą. Okazało się, że jest nauczycielem z 35. liceum w Warszawie. Jej pasją było łowienie ryb. Co roku przyjeżdżała na miesiąc do Przewięzi, by łowić ryby. Rzeczywiście udawało się jej wspaniale. Zawsze coś złowiła i to duże sztuki.

To ona zaraziła mnie tą przyjemnością łowienia ryb. Nauczyła mnie, w których partiach jeziora może być ryba, jak znajdować naturalne przynęty w wodzie. Zbierałem więc larwy chruścika, zwane potocznie kłódkami, które były przysmakiem płoci. Kto miał kłódki, ten na pewno nałapał ładnych płoci. Nie pamiętam jej imienia ani nazwiska, a w następnych latach już jej nie spotykałem. Może dlatego, że Przewięź bardzo się rozrosła. Powstały nowe ośrodki wypoczynkowe, kempingi i miejsca do plażowania. Coraz więcej ludzi, motorówek wypłoszyły rybę. To już nie to jezioro co kiedyś.

Bardzo lubiłem chodzić nad jezioro Długie, zwane inaczej Kalejtami. To leśne jezioro o niezabudowanej linii brzegowej, gdzie las bezpośrednio schodzi do wody, odsłaniając korzenie dorodnych sosen do trzydziestu metrów wysokich. Woda przejrzysta, jak we wszystkich jeziorach augustowskich. Teren objęty rezerwatem, dlatego nie było tam ośrodków wypoczynkowych, ale łowić było wolno. Brałem więc psa, wędki i spacerkiem nad jezioro Długie około jednego kilometra. Pewnego dnia poszedłem z „Tropem” na ryby o świcie. Wypłynęliśmy łódką do małej zatoki, gdzie zawsze dobrze brały ryby. O świcie jest ciepło tak jak w nocy. Jednak kiedy przychodzi wschód słońca, gwałtownie robi się zimno. Siedziałem na tej łodzi i drżałem z zimna. Dostałem gęsiej skóry. Było przerażająco zimno. Wtedy wpadłem na pomysł, co zrobić, aby zrobiło mi się ciepło. Kiedy zmarzłem i nie miałem nic ciepłego, by nałożyć na siebie, rozebrałem się do samych majtek i po trzech, czterech minutach tak zmarzłem, że jak się ubrałem ponownie było mi ciepło. Wiem, że to śmieszne, ale zadziałało.

Śniadania i kolacje robiłem sam. Na kolację na ogół smażony dzienny połów, a śniadania różnie. Obok mnie była restauracja „Myśliwska”. Chodziłem czasami na śniadaniową jajecznicę. Dwie młode dziewczyny, licealistki z maturalnej klasy zatrudniły się tam na okres wakacji w charakterze kelnerek. Ojciec jednej z nich, Tereski, był prezesem augustowskiego GS-u, pod który owa restauracja podlegała. Tereska wzięła ze sobą koleżankę z ławy szkolnej i obie pracowały.

Poszedłem na śniadanie i „Trop” ze mną. Położył się pod stołem i nawet bardzo go nie było widać, gdyż obrus sięgał prawie do ziemi. Przyszła kelnerka i mówi do mnie: „Nie wolno tu wchodzić z psem”. „Jaki pies”, zapytałem nieśmiało. „Ten, który jest pod stołem” odpowiedziała. Ja wzrokiem pod stół i cicho do niej: „Niech go pani weźmie, ja się go boję”. Więc kelnerka za smycz i ciągnie mi psa spod stołu. „Trop” się zaparł łapami i pokazał obfite uzębienie i zawarczał.

Pani kelnerka na imię miała Stenia.

RAFAŁ z Korycina