Relacja ze zjazdu Związku Rodu w Zajączkowie 10-12 września 1993 r.

W dniach od 10-12 września 1993 r. odbył się w Zajaczkowie k. Szamotuł II zjazd naszego Związku. Zaplanowanym tematem spotkania było przybliżenie uczestnikom historii linii wielkopolskiej, niegdyś zamieszkałej w tej właśnie miejscowości. Liczba przyjezdnych była najlepszym świadectwem potrzeby podobnych imprez. Porównajmy cyfry: I zjazd w 1992 r. – 36 osób, II zjazd w 1993 r. – 63 osoby.Na ten fakt wpłynęła niewątpliwie u biegłoroczna uchwała o dopuszczeniu do członkostwa również kobiet. U czestnicy zjechali się z całej Polski;:z dalekiego Szczecina, Sandomierza, b a – nawet z Białegostoku i Suwałk.

Na powodzenie imprezy wpłynął trafny wybór miejsca. Dzięki starannemu rozeznaniu przez sekretarza Zarządu znaleźliśmy się w komfortowo urządzonym domu wczasowym – z restaurację, kawiarnię i dwiema świetlicami – przeznaczonym dla pracowników Poznańskiego Kuratorium. Dla nas najważniejszy był fakt, że dom ten urządzono w dawnym dworze Żółtowskich, którzy osiedlili się tam w 1728 r. Na dobre samopoczucie wpływało piękno otoczenia. Dwór wraz z parkiem jest okolony jeziorem, w którego wodach odbijają się otaczające je lasy. Toteż w wolnych chwilach na pomoście wysuniętym w jezioro stało zawsze kilka osób zapatrzonych w krajobraz.

Zjazd rozpoczął się zebraniem zapoznawczym. Po kolei wstawaliśmy opowiadając, kim jesteśmy. U wielu budziły się refleksje, czy istnieją jakieś cechy wspólne dla całego rodu. Zawodowo przeważali inżynierowie różnych branż i lekarze, lecz byli też nauczyciele, prawnicy itd.

Walne Zebranie przyjęło z uznaniem sprawozdanie z rocznej pracy Zarządu. Podczas wyborów uchwalono utrzymanie jego członków na dotychczasowych stanowiskach z wyjątkiem skarbnika. Funkcje te musiał przyjąć ktoś mniej obciążony obowiązkami. W dyskusji padła myśl wzmocnienia składu Zarządu przez powołanie dodatkowych członków spośród najdalej zamieszkałych od centrum Polski. Wniosłoby to lepsze rozeznanie ich potrzeb i przyczyniło się do nowych inicjatyw. Podjęto też uchwałę o wydawaniu kwartalnika i dokonaniu uzupełnień w Monografii Rodu z 1914 r. Pełny opis Walnego Zebrania znajdujecie w innym miejscu.

W referacie poświęconym historii linii wielkopolskiej Andrzej Ludwik podzielił się z nami barwna opowieścią z XVII w., która rozegrała się w niedalekiej od Zajaczkowa okolicy. Dokonano mianowicie zajazdu na dwór wdowy po Ostrorogu, na pewno dość możnej pani.

Sąsiad – grabieżca odbierał bezprawnie jej mienie, nie zważając na osobę właścicielki, póki nie przyjechał jej z pomocą i nie wywiózł wraz ze służbą w dwóch karocach inny sąsiad, Jerzy Żółtowski. O nim samym mało wiemy, prócz tego, że był spokrewniony z Opalińskimi, bardzo wówczas wpływową rodziną.

Andrzej Ludwik przeszedł następnie do ogólniejszego omówienia historii linii wielkopolskiej, zwłaszcza jej gałęzi zwanej urbanowską.

Protoplastą jej był Jan Nepomucen, właściciel Ujazdu k. Grodziska. W początku XIX w., gdy wielu ziemian traciło majątki wskutek wojen i zmian ustrojowych, on wytrwałą praca i oszczędną gospodarką wyposażył w majątki czterech synów, a co ważniejsze – zadbał o ich wykształcenie. W przyszłości włączyli się wszyscy w polityczne lub społeczne życie Wielkopolski. Dwóch z nich służyło w powstaniu 1830 r., dwaj należeli jako posłowie do Koła Polskiego przy berlińskim parlamencie. Wytknięty przez nich kierunek służby narodowi stał siędrogowskazem dla następnych pokoleń, którym przyszło walczyć z rządem Bismarka, w czasie Kulturkampfu o ziemię.

Później niektórzy osiedlili się w innych stronach kraju: jeden na granicy Kujaw i Pomorza, na tzw. Pałukach, trzech na Lubelszczyźnie, jeden na dalekiej Wileńszczyźnie. Wszyscy wykazywali zdolności organizacyjne, podnosili poziom gospodarki, troszczyli się o potrzeby miejscowej ludności. Można zaryzykować twierdzenie, że cechy te były wspólne większości członków tej linii. Natomiast na ogół nie prezentowali wygórowanych ambicji;nie wyszedł z ich szeregów żaden minister ani generał. Po ostatniej wojnie jednak historycy stwierdzili, że aż trzynastu zostało przyjętych w poczet członków Poznańskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk równoznacznego z dzisiejszą Polską Akademią Nauk.

Dwie wojny światowe stały się probierzem wartości wielu Polaków. W Powstaniu Wielkopolskim i wojnie bolszewickiej wzięło udział ośmiu młodych Żółtowskich. Wracali przeważnie do domu z Krzyżami Walecznych. Druga wojna światowa pociągnęła za sobą wiele ofiar z ich szeregów: troje przeszło niemieckie obozy, dwóch wiezienia. Trzech zginęło na polu bitwy, jeden w Oświęcimiu, jeden na Syberii, trzech w Katyniu, jeden podczas Powstania Warszawskiego, dwóch zmarło w nędzy. Dwóch odznaczono Krzyżem Walecznych, jedną osobę Złotym Krzyżem Zasługi z Mieczami. Dwóch na Lubelszczyźnie czynnie współpracowało z AK, a Róża, żona ordynata Zamoyskiego była główną inicjatorką ratowania dzieci z Zamojszczyzny.

Drugi dzień zjazdu poświęcono na zwiedzanie dawnych siedzib rodziny. Gdy jedni wybrali się do Myszkowa i Wargowa, drudzy skierowali się ku Ziemi Kościańskiej, gdzie zachowały się trzy dawne rezydencje. Odpowiednio wcześniejsze przygotowanie wycieczek przyniosło owoce – wszędzie byliśmy oczekiwani, życzliwie i gościnnie przyjmowani.

W Głuchowie zastaliśmy pałac mocno zaniedbany, zamieszkany przez pracowników PGR. Kościół natomiast, z grobami rodzinnymi Żółtowskich odnowiony i w dobrym stanie. Ksiądz proboszcz zaznajomił przyjezdnych z historią świątyni oraz pokazał dwa nieznane obrazy religijne wybitnego malarza Pierre’a Potworowskiego, który jako krewny państwa domu spędzał wakacje w Głuchowie.

Podzieliłem się z uczestnikami wycieczki wspomnieniami sprzed wojny. Pamiętam doskonale starego stryja Henryka, samotnie żyjącego w Głuchowie, póki nie adoptował i nie przekazał majątku bratankowi Marcelemu (juniorowi), ojcu Piotra z Warszawy. Marceli miał w okolicy opinię doskonałego, postępowego gospodarza. W okresie sławnego kryzysu pomagał zadłużonym sąsiadom w podniesieniu gospodarki. U siebie przeprowadzał ciekawe eksperymenty, np. umieszczał w polu słupy mające odprowadzać z ziemi niekorzystne bioprądy, a ściągać sprzyjające. Dom jego był otwarty dla osób ze świata kultury. Nic dziwnego, wszak szwagrem jego był poeta Ludwik Hieronim Morstin, wujem rzeźbiarz Ludwik Puszet, a kuzynem wspomniany już Potworowski.

O 3 km od Głuchowa leżą Jarogniewice, przed wojną własność tegoż Marcelego. Piękny pałac zbudowany został w XVIII w. przez Sokolnickich na przyjazd króla Stanisława Augusta Poniatowskiego. Monarcha w końcu nie przyjechał, a dwór pozostał. Po II wojnie światowej w Głuchowie i Jarogniewicach mieściły się zakłady reedukacji ociemniałych inwalidów wojennych. Po przeszkoleniu poszli do pracy w fabrykach poznańskich, takich jak Cegielski, Goplana lub Stomil i stanowili pierwszą kadrę niewidomych zatrudnionych w przemyśle. Obecnie w pałacu mieści się dom opieki dla niepełnosprawnych. Całość jest odnowiona i wzorowo utrzymana.

Ostatnim etapem wycieczki był Czacz, własność przed wojną mojego ojca – Jana. W pałacu mieści się teraz szkoła podstawowa dla 300 dzieci. Zwiedziliśmy zabytkowy kościół, pierwotnie gotycki, w XVII w. przebudowany w stylu barokowym przez Włocha Bonadurę, nadwornego architekta Opalińskich. Właścicielem Czacza byt wówczas Wojciech Gajewski, któremu kościół ten zawdzięcza cudowny obraz Matki Boskiej Szkaplerznej (liczne vota zrabowali hitlerowcy). Gajewski ów brał udział w wyprawie wiedeńskiej i przywiódł z niej tureckich jeńców, którzy na miejscu utkali duży i piękny dywan do czackiej świątyni. Aż do wojny zachowała się w niej jeszcze inna pamiątka: lampa wieczna fundacji właścicieli Czacza od XIV do XVI w. – Świnków. Objęli oni tę posiadłość jako zasłużona i wierna królowi rodzina, podczas gdy rzekomo odebrano ją Jankowi, bratu buntownika Maćka Borkowica, skazanego przez Kazimierza Wielkiego na śmierć głodową.

Świnkowie już za Jagiellonów zaczęli używać nazwiska Czackich, herbu Świnka. Z nich wywodził się wielce zasłużony Tadeusz Czacki, twórca Liceum Krzemienieckiego. Prawnuczka jego Róża, w zakonie Matka Elżbieta Czacka, założyła Zakład dla Niewidomych w Laskach.

Będąc teraz w kościele uprzytomniłem sobie, że w latach dwudziestych wszystkie kobiety wiejskie, a nawet dziewczynki, z wyjątkiem córki nauczyciela, chodziły w regionalnych strojach. Podobno był to strój Anny Jagiellonki, żony Stefana Batorego, który stopniowo przeszedł do ludu. W końcu lat trzydziestych już żadna dziewczyna go nie nosiła, jak również i połowa dorosłych niewiast. Mężczyźni jeszcze wcześniej zarzucili swe granatowe sukmany. Mój ojciec pamiętał tylko trzech, którzy je posiadali.

Okolice Czacza mają bogatą historię a nawet prehistorię. W Białczu tworzącym jedną całość z Czaczem wykryto po wojnie ślady łowców reniferów, z czasów gdy te ziemie zalegał lodowiec. Większość późniejszych znalezisk, urn i przedmiotów metalowych pochodzi z epoki kultury łużyckiej – 1200-1600 lat przed narodzeniem Chrystusa. Najwięcej z nich znaleziono w polu i tzw. piaskowni, gdzie wybierano czysty piasek. Do najwcześniejszych eksponatów należał pięknie wykonany toporek z czarnego kamienia i tajemnicza kamienna rura o kwadratowym przekroju i takimże okienku. Prawdopodobnie służyła do celów kultowych. Przęślik z ceramiki wykopany w torfowisku świadczy o początkach przędzenia i tkania, a może wskazuje na obecność w tych stronach kupców arabskich lub innych.

Były też eksponaty najstarszej broni zjedzone przez rdzę. Niemcy nie pozostawili z tego wszystkiego nic, co by dowodziło niegermańskiego osadnictwa na tych ziemiach. Sporo było i późniejszej broni – kusze, rusznice, garłacz, pistolety, rożki do prochu i rogi myśliwskie, nawet rapier używany przez mojego pradziadka w powstaniu 1830 r.

Tablica pamiątkowa w zabytkowej karczmie, zwanej husarską, informuje gości, że w XVII w. zginął tu szlachcic wleczony końmi z odległego o 3 km Śmigla przez innego szlachcica Arciszewskiego. Pewnie chodzi o słynnego kapitana artylerii z czasów „Potopu”.

W XVIII w. Czacz przeszedł w ręce zamożnej rodziny Szołdrskich (ostatni z nich mężnie zginął rozstrzelany przez Niemców jesienią 1939 r.). Szołdrscy wybudowali sobie pałac z galeriami i oficynami w stylu epoki. Gdy jego część środkowa spłonęła w pożarze, oddali majątek w dzierżawę. W 1835 r. Jan Nepomucen kupił go dla swego syna Marcelego (seniora) i złączył z Białczem odziedziczonym po matce (Zbijewskiej). Marceli władał Czaczem przez 60 lat, póki nie przekazał go wnukowi Janowi, memu ojcu. Ten w 1912 r. przebudował ówczesną nieestetyczną część środkową, dając jej obecny wystrój. Po II wojnie aktywiści partyjni chcieli potrzaskać herby na pilastrach po obu stronach domu. Nie zrobili tego nie znalazłszy dość wysokich drabin.

Jako pięcioletni chłopiec doskonale pamiętam długotrwałe kwaterowanie w naszej wsi batalionu piechoty wycofanego z frontu 1920 r. Do dziś dnia mam w uszach ich śpiewy żołnierskie.

Niewielki dziedziniec po północnej stronie pałacu bywał nieraz świadkiem niecodziennych zdarzeń. W dniu 3 maja zjawiał się tam oddział wspaniale umundurowanych „sokołów”, Towarzystwa Gimnastycznego o pięknych niepodległościowych tradycjach. Mój ojciec wygłaszał do nich przemówienia o Konstytucji 3 Maja i Matce Bożej, Królowej Polski. Raz w roku „sokoli” korzystali z tzw. dolnego parku, aby urządzić tam przy akompaniamencie orkiestry popisy gimnastyczne. Kończyły się „latową zabawą”, w której uczestniczyła cała wieś.

Na tymże placyku odbywały się też dożynki, zwane w Wielkopolsce „wieńcem”. Wśród dźwięków skrzypiec i dudów przed gankiem ustawiały się dwa szeregi dziewcząt w odświętnych regionalnych strojach i zaczynały się pieśni. Większość tekstów powtarzała się z roku na rok, lecz zwykle uzupełniane były dowcipnie ułożonymi zwrotkami o administratorze zwanym „wielmożnym”, rządcy zwanym „urzędnikiem”, a także gorzelnianym lub pisarzu podwórzowym. Dziewczęta przy tym znacząco się uśmiechały. Potem wchodziły na ganek wręczając wszystkim zebranym wieńce. Także i my – dzieci – otrzymywaliśmy misternie wyplecione wieńce ze zboża, w dodatku z żywym króliczkiem lub gołąbkiem w środku. Zaraz po tym dziewczęta dygając zapraszały do tańca wszystkich panów, nawet chłopców i nigdy nie opuszczały księdza proboszcza, który oczywiście odmawiał. Ale taki był zwyczaj. Równocześnie paru najlepszych tancerzy przychodziło zaprosić moje siostry. Gdy towarzystwo dobrze się rozochociło, cały orszak odchodził na „duże podwórze”, gdzie na parterze spichrza tańczono do rana.

Czasem na tym samym placyku działy się niezwykle wydarzenia. Spod drzew na drodze do kościoła ukazywał się szwadron 17 Pułku Ułanów z Leszna. Dowódca z adiutantem, poczet sztandarowy, orkiestra na siwych koniach… Ułani ustawiali się dokoła placu. Padała komenda, błyskały szable, orkiestra grała marsz pułkowy, sztandar przenoszono do salonu, gdzie obejmowała nad nim pieczę warta złożona z dwóch ułanów. Jakie to polskie wojsko było piękne i jakeśmy je kochali…

Ostatni raz pułk ten przybył do Czacza po pierwszejmobilizacji, 24 sierpnia 1939 r. Wstąpili do niego jako ochotnicy moi dwaj bracia Juliusz i Alfred i po forsownych marszach i ciężkich bitwach dotarli do Warszawy. Tam Alfred zginał, Juliusz zaś, uczestnik Powstania, poległ w walce pod Jaktorowem w 1944 r.

Jak przedstawiało się nasze wychowanie przed wojną? Rodzice w początku lat dwudziestych posyłali troje starszych z rodzeństwa do szkół w Poznaniu, młodszych czworo, a z czasem sześcioro chcieli zatrzymać na wsi. Trzeba było zorganizować im naukę. Lekcje prowadziły domowe nauczycielki, tylko na moją naukę łaciny dojeżdżał z Poznania student. Wymagał bardzo. Tak dużo, że w czasie ferii, gdy reszta rodzeństwa hasała po parku, musiałem z nim powtarzać dwa razy do roku cały materiał. Ale nauczył mnie łaciny.

Dzień mieliśmy szczelnie wypełniony zajęciami. Zaczynał się krótką pogadanką religijną z moją matką, po czym odbywały się lekcje. Po południu – lekcja fortepianu i francuskiego i po nich odrabianie zadań na dzień następny. Dobrze wykładane przedmioty bardzo nas pociągały, uczyliśmy się chętnie. Z wcześniejszych jeszcze lat pozostały mi w pamięci takie zajęcia w czasie wolnym, jak zbieranie ziół, grabienie liści, zbiór kasztanów dla Zoo w Poznaniu, aby za zarobione pieniądze umożliwić paru małym murzynkom naukę w szkole misyjnej.

Nikt z nas nie dostawał kieszonkowego, na przyjemności trzeba było sobie zarobić. Starsze siostry hodowały króliki, a brat gołębie. Miał on zawsze masę pomysłów. Kiedyś z ciotecznym bratem zbudował za opłatą budę z desek dla dozorcy w ogrodzie. Konstruował aparaty radiowe, zajmował się fotografiką, a wszystko wymagało pieniędzy. Gdy później zaczęliśmy polować, sprzedaż zwierzyny w Lesznie dawała nam niezły dochód. Brat uprawiał lekką atletykę, wykopał więc sobie skocznię, ćwiczył rzuty, w końcu zabrał się do przebudowy asfaltowego kortu tenisowego na ziemny. Z pomocą „sił z podwórza” wykonał według wszystkich reguł, a my plewiliśmy kort wiosną i utwardzali stałym wałowaniem. W lecie graliśmy na nim bardzo często.

Dwa razy, będąc już na studiach, zorganizowaliśmy w Czaczu dwie olimpiady sportowe. Zaprosiliśmy trochę gości, nastrój był doskonały, konkurencji cała masa.

Wiele czasu poświęcaliśmy na konną jazdę. Koń wierzchowy stanowił wtedy zupełny luksus, toteż jeździliśmy najpierw na konikach pracujących w ogrodzie, potem na klaczach wyjazdowych. Z czasem administrator z Białcza, wytrawny kawalerzysta, ile razy przyjeżdżaliśmyna ferie i wakacje, tyle razy udostępniał nam młode konie fornalskie. Trzeba było wiele nad nimi pracować, żeby nauczyć je różnego rodzaju chodów i skoków.

Ocenę naszego wychowania wolę pozostawić innym. Zetknąwszy się z realiami życia, mam w stosunku do niektórych drobnych działań wychowawczych kilka zastrzeżeń, lecz wdrożone przez rodziców zasady – prawdy, odpowiedzialności i obowiązku pracy pozostały mi na całe życie.

Współczesnemu człowiekowi trudno sobie wyobrazić, jak wyglądało życie w przedwojennym dworze i jaką rolę spełniał w stosunku do okolicy. Albo dawał dobry przykład, albo gorszył. Na wsi wiedziano o wszystkim.

W czasach, gdy nie istniały zmechanizowane urządzenia gospodarstwa domowego, trzeba było zatrudniać wielu domowników. Obsługa dużej kuchni, pralni, a nawet szwalni musiała być fachowa. Rodzice dobierali personel bardzo starannie. Z biegiem lat tworzył zgraną wspólnotę, prawie rodzinę. Gdy myślę dziś o ich wielkiej prawości, zaangażowaniu i bezinteresowności, pozostaję pełen podziwu dla tych bliskich mi zawsze osób. Wychowali nas swoim przykładem. Gdy pomyślę, co dzieje się obecnie w dawnych majątkach, dlaczego tak mało tam wzajemnej życzliwości, chce mi się wołać: gdzie się to wszystko podziało?

Zjazd nasz zakończył się w niedzielę 12 września. Z rana pojechaliśmy wszyscy do parafialnego kościoła w Psarskiem. Byliśmy tam mile zaskoczeni wypowiedzią ks. proboszcza, który dwukrotnie – raz przed Mszą Św. i drugi raz podczas kazania z wielką życzliwością wspominał o naszym zjeździe rodzinnym.

Usiłujemy realizować program naszego Związku, żeby w czasach, gdy tylu ludzi dzieli się i kłóci – dążyć do zjednoczenia.

 

Michał Żółtowski z Czacza (z Lasek)

A Tobie Michale dziękujemy, ze byłeś z nami i podzieliłeś się wspomnieniami, że przez 43 lata, niewidomych, kruchych ludzi, a teraz okruchy pamięci jak „kruszynę chleba podnosisz z ziemi przez uszanowanie, dla darów Nieba”. (Cyprian Kamil Norwid „Moja piosnka”) [Red.]

 

 

Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *