Pół wieku przyjaźni

Pamięci Adama Żóltowskiego

Zasiedziała, rządna, zapobiegliwa porastała na ziemi wielkopolskiej rodzina Żółtowskich przez XIX w, coraz bardziej w znaczenie i dostatki. Jej senior nosił związany z posiadaniem Jarogniewic pruski tytuł hrabiowski. Młodsze linie zadowalały się nadaniami, jakimi Stolica Apostolska wyróżniała osoby dobrze myślące, a dobrze sytuowane. Choć nieuznawane przez wadzący się z Watykanem od czasów Kulturkampfu rząd Rzeszy stanowiły dyplomy papieskie w stosunkach z sąsiadami, z dostawcami, ze służbą, walor realny. Należało im się odpowiednie miejsce w kasie żelaznej. Spoczywając tam obok akcji i listów zastawnych, współżyły z nimi jako ostatni ślad feudalny w krzepnącej erze trzeźwego kapitalizmu.

Wzorem wielu innych rodów polskich założyli Żółtowscy własny Związek Rodzinny, ale oparli go na jedynych w swoim rodzaju statutach. Nie przeceniając ani rozdmuchując splendoru nazwiska usiłowali stworzyć dlań solidne gospodarcze podstawy. Każdy członek związku, niezależnie od wieku i stanu zdrowia, zobowiązany był do spisania testamentu zabezpieczającego odziedziczone lub nabyte włości od wyjścia z rąk rodziny. Nie wolno mu było poza tym przystępować do spółek z nieograniczoną poręką. Między przezornością a ryzykiem wybierać miał w dziedzinie materialnej zawsze przezorność. 0 tym, że prawidło to nie wiązało go w życiu osobistym i publicznym, świadczyły przechowywane w gablotkach krzyże Virtuti Militari i odznaczenia bojowe z Powstania Listopadowego. W 1919 i 1920 r. doszły do nich dalsze.

Za najdawniejszej mej pamięci moralne przywództwo rodu, bodaj także prezesurę związku rodzinnego, sprawował pan Stanisław Żółtowski z Niechanowa. Jak często się zdarza, wysunął się na pierwsze miejsce dlatego właśnie, iż różnił się nieco od innych. Wnuk Andrzeja Zamojskiego, „Pana Andrzeja” z 1863 roku, którego przypominał postawą i ruchami, przejął po nim tradycje Towarzystwa Rolniczego. Centralne Towarzystwo Gospodarcze, organizację zawodową ziemian wielkopolskich, patronującą powstającym dopiero kółkom rolniczym, starał się przekształcić w instytucję przede wszystkim ideową o celach patriotycznych. Jak dziad jego z Margrabią, tak spierał się publicznie z Józefem Kościelskim z Miłosławia, gdy ten, pozyskany przez młodego cesarza Wilhelma II nakłaniał Koło Polskie w Berlinie do głosowania na budżet wojskowy Rzeszy. Późniejsza stanowcza zmiana postawy Kościelskiego, odczuta przez cesarza jako zawód ze strony osobistego przyjaciela, stała się punktem wyjścia nowego, po ugodowej erze Capriviego, kursu antypolskiego.

Liczne dwory i pałace Żółtowskich w Wielkopolsce, niektóre z nich urocze, jak Ujazd i opisany w Dworcu mego Dziadka Godurów, miały typowe cechy siedzib wielkopolskich. Pałac w Niechanowie był bardziej wielki i polski niż wielkopolski. Za kolumnami jego podjazdu znaleźć było można nie więcej komfortu niż konformizmu. Ducha niekonformistycznego wzmagała jeszcze pani domu, Maria z Sapiehów, córka Adama, lwowskiego „czerwonego księcia”. Jak brat jej, późniejszy Książę Biskup krakowski i Kardynał Polski Podziemnej, kierowała się tymi samymi bujnymi i szlachetnymi odruchami, które przodków jej skłoniły do popełnienia nabożnej zbrodni Beatum Scelus, gdyż uwożąc obraz cudowny zrobili zeń Matkę Boską Kodeńską1.

Do najczęstszych gości i najbliższych przyjaciół Niechanowa tak samo jak mego rodzinnego Jurkowa, zaliczał się pan August Cieszkowski z Wierzenicy, syn autora i wydawca „Ojcze Nasz”2, ale podczas gdy u nas ubolewał stale, że „Morawscy rozumieją wszystko prócz filozofii ścisłej”, znalazł w Niechanowie zbliżony do Sokretesa urodą wierzenicki myśliciel chętnego jak Platon słuchacza, w osobie Adama, drugiego syna Stanisława i Marii Żółtowskich. Pamiętam Adama, starszego ode mnie o latblisko dziesięć, który gdy byłem dzieckiem a on podrostkiem wzbudzał mój podziw siłą i zwinnością fizyczną. Tę samą sprawność co w zawodach sportowych, wykazywał w dialektycznych dysputach z kochanym panem Gugą Cieszkowskim. Przygotowywał w nich nieświadomie tezę doktorską, jakiej pod tytułem „Graf Cieszkowski’s Philosophie der Tat” bronić miał w 1904 r. na uniwersytecie w Monachium.

Przed Monachium studiował w Heidelbergu, gdzie był uczniem Kuno Fischera, później w Paryżu. W roku 1910 zakończył pierwszą młodzieńczą wędrówkę, która stała się wstępem do dalszych. Habilitował się w Krakowie i ożenił z Janiną Puttkamerówną, prawnuczką mickiewiczowskiej Maryli. Przez najlepszą, najbliższą towarzyszkę życia i myśli związał się uczuciowo z kresami północno-wschodnimi, ziemią poetów, legend i jezior. W domu teścia, Wawrzyńca Puttkamera, odnalazł tę samą żarliwie narodową atmosferę, która sapieżyńskimi wspomnieniami barwiła jego dzieciństwo.

W tym właśnie okresie zarysowała się ostatecznie jego osobowość sprowadzająca do wspólnego mianownika tak bogate a różnorodne rodzinne i duchowe dziedzictwa. Przypadła mu w spadku po Żółtowskich rozwaga oraz toga profesorska nadawały mu dostojeństwa, ale nie tłumiły ognia młodości, jaki nie przestał w nim tlić do końca. Filozof, dyplomata i ziemianin, myśliciel i myśliwy, duchem Krasińskiego przepojony strażnik mickiewiczowskich pamiątek, chrześcijanin, liberał i narodowiec, urodzony we Lwowie, wykładający w Krakowie i Poznaniu, a osiadły na Litwie Wielkopolanin miał Adam Żółtowski zawsze wyraźne i jednolite oblicze. Był pozornych rozbieżności czy nawet przeciwieństw szlachetnie wcieloną syntezą.

Nie znam przebiegu jego studiów uniwersyteckich, bo sam siedziałem wówczas na ławie gimnazjalnej w Lesznie i uczyłem się dopiero tej greki i łaciny, które jemu pozwalały czytać zarówno Platona, jak Ojców Kościoła w tekście oryginalnym. W Krakowie już po mojej maturze, a jego habilitacji spotkałem go ponownie i poznałem jego żonę.

W ostatnich czterech latach przed I Wojną Światową przeżywał Kraków okres swoistego renesansu. By istotę jego zrozumieć, trzeba zdawać sobie sprawę, jak bardzo różniły się nastroje tego najbardziej arystokratycznego, przytłoczonego cieniem Wawelu miasta od nastrojów gwarniejszej, bardziej ruchliwej, bardziej rewolucyjnej, ale i bardziej snobistycznej Warszawy.

W Warszawie uchylano ukradkiem kapelusza przechodząc koło murów Cytadeli, za którymi nie przestawał snuć się cień Traugutta, ale uśmiechano się wesoło i pobłażliwie, gdy Krakowskim Przedmieściem i Nowym Światem przejeżdzał powóz na gumach, wiozący popularnego „Gucia” Potockiego.

W Krakowie, jak pisał Stanisław Witkiewicz, przechadzała się opinia publiczna po linii A – B z oczami wlepionymi w okna pałacu pod Baranami, skąd też wyjeżdżali Potoccy, ale pan Adam pod strażą do twierdzy w Kufsteinie3, a syn jego pan Andrzej do pałacu namiestnikowskiego we Lwowie, gdzie dosięgnąć go miała kula ukraińskiego irredentysty4. Tylko w podwawelskim grodzie przywdziewali w niedzielę zacni majstrowie krawieccy i szewscy odświętnekontusze – jakżeżby zadowolić się mieli czamarą Kilińskiego – tylko tam pojawiały się w szabas na Kazimierzu jedwabne chałaty i wspaniałe lisie lub nawet sobolowe czapki. Od czasu, gdy ciszę nocy zimowej nie przerywał już gwar rozpędzonych w świetle pochodni sań kuligowych, nie można było na ziemi ujrzeć bardziej barwnego i pańskiego widowiska, jak zajeżdżające przed Pannę Marię korowodem wozów bronowickie chłopskie wesela.

Arystokratyczne tradycje Krakowa zakotwiczone były silnie w dziejach. Niegdyś przyjmowała Rzeczpospolita mieszczan i jego często i chętnie w poczet swych wielmożów. Nie żaden wojewoda, ale Pan Krakowski był z senatorów najpierwszym. Po rozbiorach odpłacał się Kraków za oddawaną mu cześć przybierając uczonych i artystów, od Szujskiego i Matejki do młodego Wyspiańskiego, w uznawaną bez szemrania przez cały naród purpurę. Lecz nie znaczyło to, że zmniejszał swoje wymagania wobec tych, którzy nosili związane z jego przeszłością nazwiska. Niezrównany, powiedziałbym nawet niewytłumaczalny, a trwający przez lat wiele, autorytet Stanisława Tarnowskiego, polegał głównie na tym, iż śladem przodków potrafił znów własną zasługą zająć pierwsze miejsce w senacie – już nie Rzeczypospolitej ale Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Młoda Polska, z rozchełstanym, grającym po pijanemu nafortepienie Stanisławem Przybyszewskim na czele, zakłóciła nieco ten krąg przyzwyczajeń i myśli. Zwracała na siebie uwagę, otwierała może nową epokę, więc dobrze, że nie w Warszawie lub, broń Boże! w Poznaniu, obrała sobie siedlisko. Szczycono się nią jednak z pewnym zażenowaniem. Bo w gruncie rzeczy pozostawała ciałem obcym, podobna bujnej jemiole, co na starym pniu wyrosła. Więc z ulgą, choć nie bez wzruszenia odprowadzano „Życie”5 na rakowicki cmentarz. A w świecie postaci bajecznych, które zaludniały sny i wyobraźnię Krakowiannigdy już stary autochton, smok podwawelski, nie ustąpił pierwszeństwanadlatującej z krain odległych „Chimerze”6.

Po zrywie rewolucyjnym następuje nieraz zastój. Kraków uniknął tego niebezpieczeństwa. Nie zamarł, ale odżył. Starł zbyt jaskrawy nalot rodzimej egzotyki, ale najpierw wchłonął jego ożywcze, odmładzające soki. Stara krew zaczęła w nim silniej pulsować. Tętno jej przyśpieszone poczuli w sobie Wencle i Fiszery za swymi ladami, Zollowie i Estreicherowie na swych katedrach, Potoccy i Tarnowscy w swych pałacach. Nawet równie wykwintny, jak wymowny trybun ludu roboczego Ignacy Daszyński, wyznawał mi w wiele lat później na obiedzie u Aleksandra Skrzyńskiego, że postęp zaszczepionej na zmurszałej wielowiekowej tradycji stanowił dlań urok przedwojennego Krakowa.

Przy tych więc nastrojach powitano między Sukiennicami a Barbakanem młodego, a rokującego świetne nadzieje filozofa Adama Żółtowskiego najżyczliwiej. Przywoził z zagranicznych uniwersytetów poważny bagaż naukowy i był spokrewniony z pierwszymi rodami w kraju! Trochę dziwił statecznych kolegów, gdy przed udaniem się na wykład lub do seminarium, gimnastycznymkrokiem obiegał całe Planty, ale ostatecznie wybaczyć mu to było możnawspominając ustanowione niegdyś przez perypatetyków, a niedawno jeszcze przez prof. Wincentego Lutosławskiego precedensy. Widocznie w ruchu na świeżym powietrzu znajdował to samo źródło natchnienia do pracy naukowej, którego starszy filozof O. Stefan Pawlicki, szukał w słodyczy ciastek u Maurizia.

Patrzano na niego jako na wschodzącą gwiazdę. Na firmamencie sędziwej Almae Matris Jagellonicae dzielił to uprzywilejowane stanowisko z rówieśnikiem i przyjacielem Kazimierzem Marianem Morawskim, którego następnie oderwać miała od warsztatu historycznego prowadzona nieustannie przez 20 lat parcelacja niewielkiego, odziedziczonego po matce podkrakowskiego folwarku. Operacja ta przywodziła na myśl, zdaniem fachowych rolników, ewangeliczną przypowieść o 12 koszach odpadków zebranych po rozdziale między rzesze 7 ryb i 7 chlebów. Wtenczas jednak badał K. M. Morawski epokę saską z równym zapałem co Adam Żółtowski metodę Hegla. W wolnych chwilach pisywali obaj do redagowanego przez trzeciego przyjaciela i wspólnego kuzyna Ludwika Hieronima Morstina, „Museion’u”.

Kajetan Morawski – Tamten brzeg, Paryż, 1950.

Ciąg dalszy w następnym numerze.


1 Patrz wyjaśnienie w Eustachy Sapieha Dom Sapieżyński Warszawa, 1966

2 Por. Kwartalnik 6-8, październik 1994 – czerwiec 1995: Konserwatywny polityk 1822-1872, spadkobierca wielomilionowej fortuny, działacz polityczny, wybitny organizator pracy organicznej.

3 Aresztowany w 1851 r. Przebywał w twierdzy około roku.

4 Namiestnik Galicji (ur. 1861), marszałek, kolekcjoner, austriacki dyplomata, jako namiestnik złagodził antyukraiński kurs Wiednia. Zastrzelony przez ukraińskiego studenta 12 IV 1908r.

5 „Życie”, tygodnik artystyczny wydawany w Krakowie, doprowadzony do bankructwa przez S.Przybyszewskiego w 1900 r.

6 „Chimera”, miesięcznik modernistyczny streszczał się w aforyzmie „sztuka dla sztuki”, wydawany w Warszawie 1901-1907.

B.W.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *