Pół wieku przyjaźni

Pamięci Adama Żółtowskiego

Ciąg dalszy z poprzedniego numeru

Piękne to były i harmonijne dla Krakowian czasy. W teatrze zachwycano się Liliami znów pióra Ludwika Hieronima Morstina i Judaszem z Kariotu Karola Huberta Rostworowskiego. Przyganić im nie mógł nawet ostrożny, wydawany przez profesora Jerzego Mycielskiego „Przegląd Polski”, nie mówiąc już o równie nowatorskim, jak konserwatywnym „Czasie”. Na stolcu książąt-biskupów w Katedrze wawelskiej zasiadł już drugi z kolei z własną rodową mitrą zdobny prałat1. W polityce wiódł chłopów do szturmu na zachowawcze, ziemiańskie pozycje Włodzimierz Przerwa-Tetmajer z takim rozmachem i gestem, że własne jego ofiary wołały: To może ostatni, co tak poloneza wodzi. Nawet krakowskie enfant terrible, nieznośny kpiarstwem specjalista od szargania świętości, Tadeusz Boy-Żeleński był mimo jakiejś niedokładności po kądzieli bądź co bądź karmazynem. Żaden ostrzejszy zgrzyt czy rozdźwięk nie mącił atmosfery miasta, które chciało być zarazem siedzibą tradycji i nowości, stolicą duchową i salonem literackim Polski, którego wieże kościelne okalały, jak w akwareli, Fałata co wieczór mgły liliowe – i skąd niebawem wyruszyć miała na Oleandry2 szaleńcza garstka bohaterskich oberwańców.

Adam Żółtowski jak wszędzie w Polsce, tak i w Krakowie czuł się w domu. Nie odbijał od otoczenia, nie przesiąkł jego duchem. Tyle, że w myśl dawniejszej jeszcze od krakowskich greckiej zasady cieszył się, gdy pięknem było, co jest dobre, a dobrym, co jest piękne. A wiele rzeczy pięknych i dobrych odkrywał pod cieniutkim pokładem czarno-żółtej politury. Prawowiernym krakowianinem nie stał się nigdy. W mieście, które subtelnie łączyło zachowawczość z postępem, szukał własnymi drogami, zgodnie z osobistymdziedzictwem krwi, syntezy między humanistycznym liberalizmem a wiernością idei narodowej.

Po zapomnianym już przez młodych przełomie, jaki stanowiła dla ludzi naszego pokolenia pierwsza wojna światowa, wyruszyliśmy w styczniu 1919 r. wspólnie z Adamem Żółtowskim z Warszawy do Poznania. Z ramienia Ministerstwa Spraw Zagranicznych stawiającego niepewnie pierwsze kroki w przejętym niedawno od okupantów gmachu na Miodowej towarzyszyliśmy wydelegowanej przez Radę Najwyższą misji koalicyjnej ambasadora Noulensa3. Grupie polskich opiekunów misji przewodził Zygmunt Wielopolski, mnie powierzono generalny sekretariat. Do francuskich delegatów przydzielony był Roman Ryszczewski, do Anglików Jan Ciechanowski, do Włochów Roger Raczyński. Adam pilotował Amerykanów. Rozbrajał dobrym humorem zgryźliwego gen. Kernana, gdy irytował się, że w wiozącym nas pociągu ławki obdarte były z obić, a żarówki elektryczne zastąpione lichymi świeczkami, uzupełniał z zapasu własnej erudycji wielką naprawdę wiedzę uczonego historyka, prof. Lorda. Władysław Seyda, Wojciech Korfanty, ks. prałat Stanisław Adamski, przyjęli nas w imieniu Rady Ludowej4 serdecznie i dostojnie, umieścili w odziedziczonym po Wilhelmie II jakby żywcem znad Renu przeniesionym Zamku Cesarskim. Z balkonu renesansowego ratusza słuchaliśmy nazajutrz, jak zgromadzony na Starym Rynku cały polski Poznań śpiewał: „Boże coś Polskę”. Dla cudzoziemskich dypiomatów i wojskowych było to wzruszające widowisko, dla nas reprezentujących centralny warszawski Rząd Polski rodowitych Wielkopolan – głębokie zapisane na zawsze w pamięci przeżycie.

Bieg dziejów tryumfuje niekiedy nad myślą oderwaną, filozofia ustępuje historii. Jakiekolwiek były nasze poprzednie zainteresowania i studia, wchłonęło nas odradzające się państwo. Raz wciągnięty w wir, porzucił Adam czasowo Hegla dla Śląska. Został łącznikiem przy Komisji Plebiscytowej. Że aby ją przekonać nie tylko pisał memoriały, o tym świadczy Krzyż Walecznych, jakim został odznaczony.

Po ostatecznym wytknięciu jej granic, zaczęła Rzeczpospolita krzepnąć i życie wracać do zwykłych kolein. W Poznaniu Zamek, który w 1919 r. gościł nas w składzie misji koalicyjnej, przeznaczono na siedzibę uniwersytetu. Adam objął w nim katedrę filozofii. Przystąpił do pisania rozprawy o dogmatach, zdobyczach, ale i złudzeniach Kanta. Jak sam to barwnie określał, siadł na konia i z wielką kopią w ręku uderzył na niemiecką szkołę myśli, która głosiła: „Zurueck zu Kant”.

Przede wszystkim jednak wykładał i wychowywał. Młodzież akademicka lubiła go, bo wyczuwała żywość i gorącość jego natury, lecz uważała go za profesora „trudnego”. W wykładach unikał łatwizn, przy egzaminach wymagał wiele. Od siebie i od innych żądał wysiłku. Cecha ta uderzała mnie w nim nieraz. Adam pisał i mówił dobrze, ale każde jego słowo było pochodną wciąż ponawianej pracy mózgowej i nie rodziło się łatwo. Nie ponosiło go krasomówstwo, przeciwnie, patrząc na charakterystyczny ruch jego rąk miało się wrażenie, że rzeźbi swój tekst w opornym materiale, starając się wydostać zeń jasny kontur i wyrazistość. Pismo jego zwarte i ścisłe, bardziej wypracowane niż potoczne, odbijało te same przymioty.

Z trzynastu lat swej poznańskiej profesury, dzielił Adam trzy lata między katedrę wykładowcy a ławę poselską na Wiejskiej. Człowiek o takich zaletach charakteru i umysłu musiał stanowić ozdobę każdego parlamentu, nie znaczy to jednak, by był politykiem. Patrzył na rzeczy z wysoka i po prostu lekceważył taktykę. Przyrodzony liberalizm jego wyrażał się wyrozumiałością, lecz nie skłonnością do kompromisu. Uważał, że właśnie głową należy mur przebijać. Jako chrześcijanin i narodowiec zasiadł ze starszym bratem Leonem w klubie chrześcijańskonarodowym obok Stanisława Strońskiego i Edwarda Dubanowicza. Był od nich mniej błyskotliwy i mniej wojowniczy, nie mniej gorący. Za sprawowanie mandatu zapłacił w 1933 r. utratą katedry. Usunięcie go, tak jak i innych profesorów, było jednym z tych błędów, które dziś, wobec powojennych gwałtów i nieprawości wydają się prawie błahe, ale które jednak pieką wstydem,bo rzucają cień na nasze własne i niepodległe dwudziestolecie.

Na tle Poznania widywałem Adama często. Klimat polityczny tego miasta odpowiadał mu w pełni, klimat kulturalny starał się wzbogacić. W dawnej stolicy Piastów rozrastały się obok siebie Uniwersytet, Wyższa Szkoła Handlowa, Szkoła Sztuk Pięknych. Ściągały z całej Polski uczonych i artystów wielkiej miary. Muzeum Wielkopolskie, Muzeum Mielżyńskich, Biblioteka Raczyńskich, porządkowały i uzupełniały swe bogate zbiory. Mimo to, w przeciwieństwie do Krakowa, nie uważał się Poznań ani za miasto stołeczne, ani za miasto uniwersyteckie. Zachowywał cechy prowincjonalne, kultywował cnoty mieszczańskie. Szerokie, jasne, porządnie zabudowane ulice, przestronne parki, świetnie utrzymane kwietniki, stanowiły odbicie tej wewnętrznej schludności, którą szczycili się słusznie jego mieszkańcy. Mało skłonni do wzlotów i zrywów, stąpali po ziemi, ale dlatego właśnie chcieli, by była wolna od śmieci i brudów. Ich głęboko zakorzeniony zmysł praktyczny wpływał na ich zainteresowania i osiągnięcia estetyczne. Gdy myślę o wkładzie Poznania do kultury polskiejw tym okresie to – nie uwłaczając w niczym osiadłej tam plejadzie wybitnych profesorów, artystów i pisarzy – wspominam przede wszystkim Władysława Marcińca, naczelnego ogrodnika miejskiego, oraz Jana Bogumiła Kuglina, niezrównanego mistrza kunsztu drukarskiego i ksiąg przez siebie tłoczonych, równie doskonałego introligatora.

W mieszkaniu swym na Ogrodowej przyjmował Adam wielu krewnych, przyjaciół i kolegów. Śpiewny, kresowy akcent jego żony, tak różny od twardej, czasami chrapliwej poznańskopomorskiej tonacji, dodawał przyjęciom miłego uroku. Jak gdyby podkreślał, że w domu tym w najlepszym znaczeniu wszechpolskim, nie ma miejsca na partykularyzm lub raczej jest miejsce na wszystkie połączone w nadrzędną całość partykularyzmy. Książki, pisma, listy krajowychi zagranicznych korespondentów na biurku, okna zawsze otwarte nie tylena prowincjonalną ulicę co na Europę – wszystko to sprawiało, że wśród tych ścian przebywało się chętnie i rozmawiało ciekawie.

Dzięki gęstej sieci szos i kolei żelaznych związany był Poznań bliżej niż jakiekolwiek inne miasto polskie ze swym wiejskim zapleczem. Rozmowę rozpoczętą na Ogrodowej zakończyć było można bez dłuższej przerwy, ani większego trudu w Wierzenicy lub w Rogalinie. W Wierzenicy spoczywały rękopisy „Ojcze nasz”, w Rogalinie przygotowywał Adam do druku listy Zygmunta Krasińskiego do Delfiny Potockiej. I tu i tam wdychał na długich spacerach, niczym Yogin pranę5, świeże wiejskie powietrze. A gdy jesienią liście w lasach zaczynały żółknąć, ruszali obaj filozofowie, i pan August Cieszkowski, i Adam Żółtowski na łowy. Zacny pan Guga nie rozstawał się z kurkową rusznicą, którą mu przed laty na obstalunek robił Jan Specht, nasz poznański „Sagalas, Dondon, a Bałabanówka”. Adam strzelał z angielskich Purdeyi, które miały się do Spechtówki tak, jak Rolls Royce do wiejskiej bryki. U mnie w Jurkowie należeli obaj do stałych gości. Na jesiennym polowaniu na bażanty i króliki, gdy przejeżdżaliśmy z jednego stanowiska na drugie, Adam biegł zazwyczaj obok koni. Twierdził, że w nagonkach leśnych ma za mało ruchu.

Najsilniej z tych i późniejszych czasów utkwiły mi w pamięci rodzinne święta spędzane niejednokrotnie z Adamami Żółtowskimi i Ludwikami Morstinami u mego szwagra, Marcelego Żółtowskiego w Głuchowie. Marceli, kuzyn Adama, brat Niny Morstinowej, spoczywa dziś z krzyżem Virtuti Militari z 1920 r. na piersi we wspólnej fosie w Katyniu. Żona jego, najmilsza Rózia, zarabia przekładami mozolnie na życie w jakiejś poznańskiej izdebce6. Wtenczas jednak przyjmowali nas serdecznie i gościnnie w swej głuchowskiej siedzibie, której umiejętnie zmodernizowane wnętrze nie kłóciło się w niczym z wczesnodziewiętnastowieczną fasadą. Razem z Adamem i Ludwikiem Morstinem7 wpisywaliśmy do ich księgi gości beztrosko i z brakiem dostatecznego szacunku dla tradycyjnego, a uzasadnionego pesymizmu sąsiadów i krewnych.

„Zły to gospodarz, co się nie wścieka, Bo mądrość leży w tem człowieka, By wiedzieć z góry co go czeka, Martwić się w czas!”

Utraciwszy katedrę, przeniósł się Adam w 1933 r. na stałe do majątków swej żony na Wileńszczyźnie. Ten okres jego życia znam najmniej,bo mimo częstych i miłych zaprosin, nie udało mi się nigdy dojechać do Bolciennik. Wiem, że wszyscy, którzy tam bywali, wracali zachwyceni pięknem kraju i atmosferą domu. Jeszcze niedawno opowiadał mi Ludwik Morstin, jak wyprzedziwszy Adamów, znalazł się tam kiedyś sam w pogodny letni wieczór. Kolację podała mu miła dziewczyna z sąsiedniego zaścianka, może wnuczka Saka Dobrzyńskiego lub Konewki.

Na stole woniały wędliny i starka, za oknem lipy, opodal szumiało drzewo, którego gałąź skaleczyła niegdyś Marylę i pod którym żegnała się później na zawsze z romantycznym kochankiem. Na usta cisnęły się mimo woli słowa lokalnej i rodzinnej kroniki zwanej Panem Tadeuszem.

Jako wieśniak nie zaprzestał Adam pracy naukowej i wydawniczej. Cofnąwszy się wstecz od Hegla napisał rozprawę o filozofii kartezjańskiej, wydał trzeci tom listów Krasińskiego. Do Wielkopolski powracał często, by listy te kolekcjonować w Rogalinie, by odwiedzać rodzinę i na polowania. Pozostawał nadal czynnym członkiem Poznańskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk.

Gdy druga za naszego życia nawałnica wojenna przetoczyła się przez Polskę, spotkaliśmy się już jako rozbitki we Francji. Adam przedostał się do niej z Kowna, wrócił tam następnie z mandatem rządowym, by ułatwić i uregulować odpływ masy uchodźczej na Zachód. Spełniwszy zadanie, osiadł w Londynie i razem z Janem Balińskim-Jundziłłem zaczął kłaść podwaliny pod Polish Research Centre. Tradycje Wielkiej Emigracji, która narodowi zostawiła w spadku Bibliotekę Narodową w Paryżu, odżyła na innej ziemi.

Po długiej wędrówce przez Francję już przeciętą zasiekami linii demarkacyjnej, przez drżące o swą spokojną neutralność: Hiszpanię i Portugalię, dostałem się 1 maja 1941 r. do Londynu. Bardziej jeszcze niż święto narodowe obchodzone po raz pierwszy w nowej prowizorycznej, a nie własnej, stolicy uprzytomniły mi bomby niemieckie, spadające w tydzień później na miasto, że nieugaszony płomień żagwiącego września rozpełz się w czasie i przestrzeni. Wlekliśmy za sobą naszą niedolę po okaleczałych ulicach świata. Nalot rozpoczął się o 10. wieczorem, skończył około 4. rano. W sąsiedztwie hotelu Cadogan, gdzie mieszkałem z moją córką, zburzonych zostało kilku domów. Goście hotelowi wobec braku schronu siedzieli zgromadzeni w hallu. Mimo pogaszonych świateł było w nim jasno. Palił się kościół St. Columba obok na Post Street. Starsi panowie mogli udawać, że czytają „Timesa”, panie, że robią na drutach szaliki. Każdemu bliższemu wybuchowi bomby wtórował po chwili niedyskretnie szmer wody spuszczanej w miejscach ustronnych. Gdy wreszcie odwołując alarm zawyły syreny, rozeszliśmy się do naszych pokoi godni, ale wyczerpani nerwowo i niewyspani. Wydało mi się, że ledwo zdołałem zamknąć oczy, kiedy obudziło mnie mocne pukanie do drzwi. Boy hotelowy wręczył mi pilny list, pisany na pięknym niebieskim papierze z wypukle nadrukowanym, choć jak się okazało, nieobowiązującym adresem. Stara Lady X. ekskuzowała się, że odłożyć musi śniadanie, na które zaprosiła mnie i moją córkę, ponieważ dom jej został tej nocy doszczętnie zburzony. Respekt dla dobrych manier zachowanych na zgliszczach nie przeszkodził mi w ponownym zaśnięciu. Cóż, kiedy chwilę potem musiałem znów drzwi otwierać. Ujrzałem w nich Adama Żółtowskiego. Rześki i żwawy, jak zawsze, obchodził przyjaciół, by dowiedzieć się, czy żyją, czy nie uszkodzeni, czy nie potrzebują otuchy, rady lub pomocy.

Korzystając z bliskiego sąsiedztwa między Eaton Place i Sloane Street, a potem Queens Gate Gardens, wybieraliśmy się w tych pierwszych latach wojny często wieczorami na wspólny spacer do Hyde Parku. Towarzyszył nam zwykle Roger Raczyński. Adam, jak na Plantach w Krakowie, jak na polowaniach w Jurkowie, część spaceru odbywał kłusem. Musieliśmy z Rogerem wynajdować szczególnie interesujące tematy, by skłonić go do spokojnego kroczenia obok nas. Wtenczas wyładowywał swą żywotność w wywodach popieranych wymownym gestem jakby dla zrównoważenia utraty fizycznego rozpędu.

Londyn w owej epoce pełen był uchodźców, którzy przywieźli w bagażu swe nieszczęścia, swe spory, swe kontynentalne obyczaje i nawyki. Anglicy posuwali serdeczność i gościnność aż po nieokazywanie barbarzyńskim półsojusznikom-półklientom, jak bardzo razi ich zachowanie. Marynarze, emerytowani urzędnicy służby kolonialnej, dyplomaci i nawet obeznani z egzotyką Riviery czy Włoch przedwojenni turyści namawiali ziomków stale osiadłych na wyspie do wyrozumiałości. Ale przez nadszarpnięte bombami Piccadilly i Oxford Street przepływały nieustannie nie zlewając się z sobą dwie różne fale ludzkie. Jedna milcząca lub jąkająca się po angielsku, druga rozbrzmiewająca wszystkimi językami ludzkimi i mniej lub bardziej angielskimi. Właśnie ta druga żłobiła sobie czasem odrębne koryta, jak Polish Corridor. Gdy impet jej słabł powstawały naokoło małe zastygłe bajorka.

Adam już wcześniej w Londynie zadomowiony służył niestrudzenie przybywającym rodakom radą i pomocą. Zawsze gorącym sercem dzielił ich troski, niepokoje, zabiegi. Nie dał się jednak wchłonąć przez getto, chodził po mieście ubrany w poprawnie skrojoną marynarkę, nie udrapowany w fałdy tragedii. Mówił i pisał płynnie po angielsku, miał na miejscu wielu dawnych przyjaciół i znajomych, brakło mu tej mieszanki kompleksów niższości i wyższości, która charakteryzowała wielu uchodźców. Mimo rdzennej polskości uczuć, pragnień i tęsknot znów, jak w Krakowie, w Poznaniu i na Wileńszczyźnie wrastał w nowe otoczenie i znów zachowywał do tego otoczenia wynikły z silnie zarysowanej osobowości istotny choć trudno dostrzegalny dystans. Jeden z moich bardzo dostojnych wujów mawiał, że człowiek dobrze wychowany czuje się u siebie w każdym środowisku i we wszystkich okolicznościach. Myślę, że w powiedzeniu tym jest wiele prawdy, jeśli pojęcie „dobrego wychowania” używa się nie w znaczeniu światowym, lecz jako synonimu kultury etycznej i umysłowej.

Nie łatwą jest do określenia rola, jaką Adam spełniał w Research Centre. Nie był tej instytucji administratorem ani kustoszem zborów. Gdyby nie brzmiało to zbyt naiwnie, powiedziałbym, że jest jej duszą. Nadawał jej własny tembr. Starał się stworzyć w niej taki sam ośrodek ideowy, naukowy i kulturalny jaki po listopadowym powstaniu zrodził się na paryskiej wyspie św. Ludwika. W jego mieszkaniu na górnym piętrze gromadzili się znów, jak niegdyś w Krakowie i Poznaniu, przyjaciele i znajomi. Znów kwitła, najczęściej przy szklance herbaty, rozmowa, w której jednak teraz troska o przyszłość przeplatała jak czarna nić jasne wspomnienia przeszłości. Słuchając tych wspomnień cieszył się Adam, gdy stwierdzał, że jak zawsze wyostrzony zmysł spostrzegawczy jego żony znajduje ujście w coraz to śmielej zarysowującym się talencie pamiętnikarskim.

W dolnych salach Research Centre, gdzie skupiła się właściwa praca instytucji, urządzał Adam odczyty i zebrania dyskusyjne, ułatwiał badaczom poszukiwania naukowe, dbał przede wszystkim o nowe wydawnictwa. Znalazło się wśród nich jego własne, ostatnie już dzieło. W 1950 r. oddał na półki księgarskie Border of Europe – napisane w języku angielskim studium o zasięgu Europy i przynależności do niej tych krain odległych, do których z wędrownego miejsca postoju przenosił swoją myśl utęsknioną.

W zwykłym niebieskim kombinezonie stają księża-robotnicy na przedmieściach Paryża przy tokarce czy obrabiarce. Patrząc na ich strój przy pracy, wracając wieczór wspólnie do jednego i tego samego domu, nie stawia ich kolega i sąsiad znaku równania między nimi a przybranymi w sutanny i mieszkającymi przy kościele proboszczem lub wikarym. Zapomina łatwo, że jednych i drugich łączy to samo powołanie i to samo namaszczenie, że z tej samej ofiary i tej samej księgi czerpią swą siłę i wiarę. Adam, najlepszy towarzysz przygód myśliwskich i gawęd przy wieczornej lampie, Adam polityk, nawet Adam historyk i humanista nie przywodził nam przed oczy postaci tych mędrców i profesorów filozofii, których znaliśmy z opisu lub własnego przeżycia. Nie miał w sobie nic z Diogenesa w beczce, ani z Immanuella Kanta, który zagubiony w rozważaniach nad teorią poznania nie poznawał na ulicach Królewca najbliższej rodziny. Ani nawet z Wilhelma Wundta, tego gnoma o przekrzywionej głowie i siwej brodzie, który wśród nabrzmiałej podziwem uroczystej ciszy zstępował na katedrę lipskiego auditorium maximum jakby z wyżyn olimpijskiego wtajemniczenia. Więc, jak towarzysze księży-robotników od Renault czy Citroena, zapominaliśmy o jego filozoficznym powołaniu. Dla niego ono właśnie było chyba rzeczą najważniejszą, rozstrzygającą o jego postawie w sprawach ogólnoludzkich i osobistych.

Od Hegla, który dla Adama pozostał na zawsze mistrzem genialnym, wiodą dwie rozwidlające się drogi. Jedna doprowadziła poprzez Marksa do dialektycznego materializmu w leninowskim wydaniu, druga poprzez Cieszkowskiego do idealizmu filozoficznego, który stawia prymat ducha absolutnego. U kresu pierwszej znajdujemy pod płaszczykiem dyktatury proletariatu wszechwładzę państwa policyjnego, u kresu drugiej – kulturę wolności. Jeszcze w 1957 r. na konferencji poświęconej obronie tej kultury przytaczał Adam szczególnie bliskie jego myśli słowa apostoła Piotra z drugiego listu do Koryntian: „Gdzie jest Duch Pański, tam jest wolność”. Dwa lata wcześniej pisał w liście prywatnym do prof.: Ireny Gałęzowskiej:

„…jest w filozofii polskiej wielka tradycja wywodząca się z Gott und Palingenesie Cieszkowskiego, żałuję że filozofowie polscy do niej nie nawiązują. Tam jest wskazane, że między jednostkowością a ogólnością panuje niezałatwiony spór, bo jedna bez drugie obejść się nie może i ciągle jedna w drugą się przesila. Wyjście z tego sporu to zrozumienie, że duch ludzki jest wyższy nad obie, że nad obiema panuje, że obie ze siebie wydaje, tak jak Duch Boży, którego tamten jest obrazem i podobieństwem, nie jest ani podmiotowy ani przedmiotowy, i wszystkie te podrzędne odmiany rzeczywistości ze siebie wyprowadza. On jak myśl w świecie mieszka i jak byt wieczysty – lecz za świata granicą On jest osobisty… Tak to Krasiński wyraził w Psalmie Wiary„.

W tych kilku zdaniach zawarty jest główny zrąb koncopcji filozoficznej Adama Żółtowskiego. Zawarte jest w nich więcej: uzasadnienie jego postawy chrześcijańskiej i narodowej, której objawy przyjmowaliśmy nieraz bez rozeznania, na jak głębokich opiera się fundamentach, z jak wysoka czerpie swe uzasadnienie. Czyż jego stosunku do trapiących nas wszystkich co dnia zagadnień nie tłumaczy w pełni inny ustęp cytowanego już listu:

„…jednostka staje się bardzo mizerną kreaturą, gdy jejzabraknie duchowej treści, gdy pozostanie bez tradycji, bez wiedzy, bez języka, bez więzi społecznej… to wszystko są ponadindywidualne walory. Musi jednak jednostka wznieść się ponad własną ograniczoność, musi sobie przyswoić dziedziny, które pierwotnie są poza nią, inaczej sama indywidualność zwietrzeje i zmarnieje.”

Gdy więc z kręgu życia prostego i jasnego, a zarazem z kręgu zastanowień nad tego życia źródłem, istotą i celem wyrwała go śmierć nagła i niespodziewana, prócz wyrazów żalu po stracie dawnego i bliskiego towarzysza różne się myśli przyjaciołom cisnęły pod pióro. Starożytni mawiali, że kogo bogowie kochają, ten umiera młodo. Adam, choć dożył 76 lat, umarł młodo. Mimo, że słyszał coraz gorzej, usposobieniem, wrażliwością, energią, nawet radością życia należał do najmłodszych. Ale gdy nadeszła dlań ostatnia chwila zastała jego lampę oliwną zapaloną. Mistrzowie jego, Platon i Hegel, powiedli go niegdyś do miejsca skąd śmiało wzrok swój wzniósł ku Duchowi Absolutnemu wzywając go za Cieszkowskim słowami modlitwy Pańskiej Ojcze Nasz.

Bo tam skąd światło czerpał i dokąd powrócił, nie ma już rozróżnienia między mądrością a modlitwą.

K. Morawski, Tamten brzeg, Paryż [1950]


1 Adam Stefan Sapieha (1867-1951), arcybiskup, metropolita krakowski, kardynał. Wielki reformator życia kościelnego w Polsce, autorytet moralny i polityczny.

2 Oleandry pod Krakowem- miejsce tworzenia się Kompanii Kadrowej. „Szaleńcza garstka” – to I Kompania Kadrowa, która nocą z 5 na 6 sierpnia 1914 r. wymaszerowała z Oleandrów i przekroczyła granicę z Rosją, ażeby poderwać Polaków z zaboru rosyjskiego do walki o Niepodległą.

3 Joseph Noulens były ambasador w Piotrogrodzie, pod jego kierownictwem grupa alianckich obserwatorów miała oceniać przebieg trwającego wówczas Powstania Wielkopolskiego, które rozpoczęło się 24 XII 1918 r., a w styczniu osiągnęło swoje apogeum. Na skutek zwycięskich walk zbrojnych i pod wpływem obserwatorów 16 II 1919 r. podpisano w Trewirze rozejm pomiędzy Niemcami a Polską, poświadczające zwycięstwo Powstania.

4 Naczelna Rada Ludowa – organ reprezentujący Wielkopolskę w negocjacjach z Niemcami, dążący do przyłączenia Wielkopolski do tworzącej się Niepodległej Polski.

5 Prana – życiodajne powietrze dla uprawiającego Yogę.

6 O dalszych losach rodziny napisała Maria z Żółtowskich Glińska, córka Marcelego Żółtowskiego z Głuchowa, w: Kwartalnik 9-10 lipiec-grudzień 1995 r., Co zawdzięczam wychowaniu w rodzinie”

7 Por. wspomnienie żony Janiny z Puttkamerów Żółtowskiej w: Kwartalnik 6-8 październik 1994 – czerwiec 1995, Adam Żółtowski /1881-1958/

B.W.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *