Wspomnienia z Grudziądza


Michał Żółtowski

1937-1938

Służbę wojskową odsługiwałem po ukończeniu studiów uniwersyteckich i podobnie jak moi koledzy po studiach ciężko znosiłem rygor wojskowy: wstawanie o 5. rano, czyszczenie koni trzy razy dziennie i wiele innych spraw. Najlepiej wszystko wytrzymywali kadeci oraz maturzyści albo absolwenci średnich szkół rolniczych.

W sali znalazłem się wśród trzech magistrów praw, jednego absolwenta Wyższych Kursów Rolniczych, studenta architektury, kadeta i dwóch maturzystów.

Trudy okresu rekruckiego w Szkole Podchorążych Rezerwy Kawalerii – czyli SPRK – osładzało dobre życie koleżeńskie. Wiele zdarzeń wywoływało u nas wesołość, a niektórzy z kolegów mieli niewyczerpany zapas humoru. Bawiły nas różne drobne fakty. Zastanawiało nas na przykład, jakim sposobem mali chłopcy z wielkimi drewnianymi pudłami pełnymi słodyczy i papierosów trafiają zawsze o właściwej porze w odpowiednie miejsce w terenie, gdzie odbywają się nasze ćwiczenia. Byli nieomylni. My zaś cieszyliśmy się, mogąc kupić sobie coś do przegryzienia – a palacze papierosy – gdy padła komenda „Przerwa, wolno palić”. W końcu doszliśmy do wniosku, że ci malcy z pudłami musieli działać w porozumieniu z podoficerami i od nich czerpali wiadomości o kierunku wymarszu na zajęcia z wyszkolenia bojowego.

Zdarzały się też inne humorystyczne sytuacje. Kiedyś ćwiczyliśmy wystawianie czujek. Jeden z podchorążych miał je wystawić na niewielkim wzniesieniu, położonym u skraju szosy. Po namyśle wybrał stanowiska, jakie wydawały mu się najlepsze. Wtedy kobieta pracująca w polu zbliżyła się dyskretnie, aby oficer tego nie zauważył i powiedziała, że „zawsze nie tam ustawiano czujkę, gdzie pan to zrobił, ale w innym miejscu” i wskazała gdzie.

Z początku wdrażanie do życia koszarowego nie szło nam łatwo.Zużywaliśmy nieproporcjonalnie wiele energii na czynności, które same w sobie nie były trudne. Ciągłe porządkowanie i czyszczenie męczyło nas i denerwowało.Por. Jerzy Sobieszczański, nasz dowódca plutonu, dawał czasem dobre rady i robił trafne uwagi. Mówił na przykład, żeby wyrabiać w sobie nawyk golenia się i mycia zębów w zimnej wodzie i po powrocie do cywila starać się go nie utracić. To bardzo ułatwia życie. Gdy widział, że sprzątanie izby, a przede wszystkim słanie łóżek, zabierają nam niezmiernie wiele czasu, tak, że ledwie znajdujemy go dosyć na ogolenie się, pocieszał, że to minie. Wkrótce będziemy zużywali dosłownie połowę tego czasu i bez wysiłku pójdzie nam to wszystko. Słowa jego całkowicie się sprawdziły.

Słanie łóżek było zadaniem bardzo żmudnym i nudnym, gdyż trzeba było idealnie wyrównać „w kostkę” siennik i dopiero wtedy przystąpić do ułożenia pościeli. Podczas wyrównywania siennik miał zwyczaj siać ze siebie źdźbła słomy, które przywierały do naoliwionej podłogi i trzeba było je dokładnie wyzbierać. Jeden z kolegów z naszej izby – Tedy Chłapowski, syn polskiego ambasadora w Paryżu – nienawidził słania łóżka. Jakoś mu to źle wychodziło i nie mógł sobie z tym poradzić. W końcu wpadł na pomył. Zamówił u stolarza płytę ze sklejki na pokrycie wierzchu łóżka z bokami obejmującymi siennik z obu stron. Na tymurządzeniu prześcieradło i koce układały się względnie równo, a że ponadto łóżko stało w kącie przy drzwiach, które odmykając się zasłaniały je, więc tym fortelem rozwiązał problem przez cały okres szkoły.

W życiu podchorążaka kawalerii jedną z najgorszych chwil było wstawanie o 5:00 z rana, zwłaszcza gdy jesienią noce stały się dłuższe i w czasie pobudki było jeszcze ciemno na dworze. Kilka minut przed piątą dawały się słyszeć odgłosy nadjeżdżającego pociągu, który sapiąc przetaczał się przed naszymi oknami. Chwilę potem odzywała się trąbka na pobudkę. Ażeby w te ponure chwile wprowadzić trochę radości, Tedy Chłapowski, wróciwszy ze świąt Bożego Narodzenia, przywiózł ze sobą gramofon i duży zbiór płyt z muzyką lekką. Od razu pierwszego ranka usłyszeliśmy podczas wstawania muzykę, która rozwiewała ponure nastroje. Krótko jednak trwała ta zabawa. Gdy wszedł do izby plut. Kowalewski, zastępca dowódcy plutonu, od razu zareagował: „Chłapowski, zabierzcie to zaraz, bo was razem z tym waszym gramofonem przez okno wyrzucę”. Nie było rady, pudło należało zamknąć.

Z humorem znosiliśmy drobne uciążliwości dnia, a także wypadki. Zdarzały się…. Trzeba było uważać przy prowadzeniu konia do wodopoju – w długim korycie, gdzie przed nami przychodzili ze swymi końmi ułani z taborów. Każdy z nich ciągnął za sobą po sześć koni, a że nie najlepiej z nimi się obchodzili, więc też większość tych koni gryzła i kopała. Zaraz w pierwszych tygodniach służby nasz kolega, Alfons Lassman, otrzymawszy kopnięcie w serce, przeleżał pół roku w szpitalu. Ostatni podobny wypadek zdarzył się przed samą promocją.

Stefanowi Jasieńskiemu podczas obrządku stajennego na dworze, koń sąsiada wygryzł niewielki skalp na czole. Stefan, zawsze zdyscyplinowany, odłożył szczotkę, chustką zatamował krew i najspokojniej oświadczył, że musi pójść na opatrunek do izby chorych. Wrócił z głową obandażowaną jak turbanem. Oficerowie pozwalali sobie na różne uszczypliwe uwagi pod jego adresem: „tenTurek, tam w turbanie”, itp. Franek Studnicki, jadąc jako szperacz galopem z dobytą szablą, po zamarzniętej orce, przewrócił się z koniem i ostrzem szabli przeciął sobie powiekę. Kosztowało go to pełne trzy miesiące pobytu w szpitalu. Po powrocie po dawnemu rozweselał całą izbę dowcipami.

Wizyta Niemców

W styczniu 1938 r. zapowiedziano przyjazd delegacji wojskowej z Niemiec, która w ramach istniejącego wówczas porozumienia Polski z Trzecią Rzeszą miała wizytować Centrum Wyszkolenia Kawalerii. Zaczęto przygotowywać pokazy poszczególnych formacji wchodzących w skład Centrum. Oficerska Szkoła Kawalerii miała zademonstrować szarżę szwadronu na koniach na stojąco. Podchorąży ze starszego rocznika, Andrzejkowicz, „dziecko pułku” jednego ze stacjonujących na wschodnich kresach, zaszczepił w szkole technikę jazdy na stojąco. Jeździec musiał najpierw przerzucić prawe strzemię przez siodło na lewą nogę, a lewe odpowiednio na prawą, by umieścić w nich stopy i mieć silne, choć z daleka niewidoczne, oparcie dla nóg. Zachowanie równowagi ułatwiały mu wodze trzymane w ręku. W czasie wizyty Niemców starszy rocznik oficerskiej zawodówki wykonał akrobatyczną szarżę z szablami w dłoni, co wprawiło zachodnich gości w zdumienie. Pokaz ten nie obył się jednak bez wypadku, gdyż w czasie galopu po zamarzniętej orce, jeden z koni przewrócił się, a jeździec złamał żebro czy obojczyk.

Ciekawy fakt zdarzył się podczas demonstrowanych przez Szkołę Podchorążych Rezerwy Kawalerii – czyli SPRK – ćwiczeń z działkami przeciwpancernymi na taczankach. „W czasie marszu działko jest zwrócone lufą do tyłu, żeby skierować je na nieprzyjaciela trzeba wykonać taczanką zakręt czyli działko odprzodkować. Wykonanie tego manewru dokonuje się w ostrym nawet galopie, by jak najprędzej przystąpić do strzelania. Podczas ćwiczeń spadł z taczanki podchorąży powożący trójką czy czwórką koni. Odprzodkowywano w dużym tempie i na zakręcie chłopak stracił równowagę i zleciał na ziemię. Konie, czując, że nikt ich nie trzyma w ręku, puściły się jak szalone przed siebie – na grudziądzką Saharę. Na ten widok inny podchorąży eskortujący taczankę konno, dał swemu koniowi ostrogi i pognał za rozhukanym zaprzęgiem. Wkrótce go dopędził, osadził na miejscu i uspokojonego doprowadził na plac ćwiczeń.

Niemcy nie posiadali się ze zdumienia. Jak to? Bez rozkazu! Z własnej inicjatywy? To rzecz bezprzykładna. W niemieckiej armii nic podobnego nie mogłoby się zdarzyć. Dowództwo Szkoły czuło się w obowiązku odpowiednio zareagować i tego samego wieczoru w rozkazie dziennym odczytano awans podchorążego na kaprala. Warto zaznaczyć, że ów kolega dalej nie awansował w Szkole, co świadczyłoby o tym, że nie miał kwalifikacji na prymusa. Po prostu w Polsce większość z nas stać było na podobny akt inicjatywy.

Migawki z pobytu na poligonie w Raduczy

Wyjazd pociągiem razem z końmi z Grudziądza do Skierniewic był dla nas wielką atrakcją. W czerwcowy ciepły wieczór ładowaliśmy nasze wierzchowce do wagonów, zostawiając środek wolny na posłanie dla siebie. Gdy konie chrupały już siano, pokładliśmy się i usnęliśmy. Dopiero w Skierniewicach nastąpił wyładunek i siodłanie. Potem przejazd przez miasto, przy czym ludność witała nas kwiatami. Po długim marszu w skwarze i kurzu dotarliśmy w rejon poligonu. Nasz II szwadron zakwaterowano we wsi Psary, gdzie poszczególne sekcje miały już wyznaczone kwatery w opróżnionych przez gospodarzy stodołach.Świadomość, że nie otacza nas już wysoki mur koszarowy, ale zieleniejące pola z wysokim żytem, pełne kwiecia i z gruszami rosnącymi na miedzach rozpierała piersi. Kontrola nad poszczególnymi kwaterami była utrudniona, bo też i dyscyplina nie przypominała grudziądzkiej. Spaliśmy w stodole, gdzie również porobione były stanowiska dla koni, czyszczenie zaś ich odbywać się miało przy koniowiązach ustawionych w dość odległej części wsi. Pobudka była przyspieszona o godzinę, musieliśmy wstawać o 4-tej, a konie czyścić trzy razy dziennie.

Pobyt nasz rozpoczął się pięknym biegiem myśliwskim zaimprowizowanym zaraz po przyjeździe przez dowódcę szwadronu rtm. Lewandowicza. Zaczęto się od przepłynięcia małej rzeczki opasującej niewielkie wzgórze. W czasie tej przeprawy położył się w wodzie koń kolegi, Janka Rukata. Miał on ten zwyczaj, że kładł się nawet w większych kałużach.

Galop szwadronu gęsiego wśród krzewów i ziół pozostawił nam niezatarte wrażenie.

W Psarach II szwadron zostawił po sobie pamiątkę w postaci figury Matki Boskiej zaprojektowanej przez Stefana Jasieńskiego, studenta architektury. Robotami kierował Stefan, podchorążowie byli wykonawcami. Mieszkańcy Psar pamiętają po dziś dzień nazwisko Jasieńskiego.

Przytoczę jeszcze parę epizodów, które utkwiły mi w pamięci. W końcu czerwca lub początku lipca miały odbyć się egzaminy z wyszkolenia bojowego dla kandydatów na plutonowych. Prowadził je osobiście ppłk. Wania. Znalazłem się wśród kaprali wytypowanych do zdawania. Wybraliśmy się konno w grupie około dwunastu osób na punkt zborczy, skąd już w towarzystwie dowódcy szkoły ruszyliśmy szerokim piaszczystym traktem w nieznanym kierunku. Jechaliśmy stępem i w zupełnym milczeniu, stremowani obecnością groźnego szefa. Gdy przejechaliśmy parę kilometrów, nagle pułkownik się ożywił i zwracając się do jadących obok podchorążych, zaczął rzucać pytania: „Widzieliście, minął nas furgon (okuty wóz wojskowy), jakiej maści były konie?” – „Gniady i siwy” brzmiała odpowiedź. „Po której stronie szedł gniady, a po której siwy?” drążył dalej pułkownik. Po chwili zaczął z innej beczki: „Minęła nas ciężarówka wojskowa, z tyłu otwarta. Ilu w środku siedziało żołnierzy?” Odpowiedzi, choć trudne, okazały się zadowalające, nie był to jednak jeszcze egzamin. W końcu dojechaliśmy do jakichś rozstajów dróg. Od traktu w kierunku dalekich lasów na horyzoncie odgałęziała się czereśniowa aleja. Tam zatrzymaliśmy się i zsiedliśmy z koni. Pułkownik oddalił się o kilkadziesiąt kroków i wywoływał nas po kolei do zdawania. Gdy przyszła na mnie kolej poszedłem z bijącym sercem i pamiętam stawiane mi pytania. Wskazując na daleką linię wzniesień, dowódca szkoły podał mi założenie: ukazywanie się w tamtym rejonie tyraliery piechotynieprzyjacielskiej. Miałem wydać rozkaz dla plutonu szpicy tylnej w momencie, gdy ma otworzyć ogień. Następne rozkazy musiałem formułować, gdy fikcyjny nieprzyjaciel zajmował coraz to bliższe linie terenowe. Tyraliera wciąż się posuwała i następowała najtrudniejsza decyzja kiedy oderwać pluton od nieprzyjaciela i wykonać odskok na następny punkt obrony.

Po szczęśliwie odbytym egzaminie kandydaci na plutonowych w pogodnym nastroju wracali do domu. Była to ostatnia może najcięższa próba przed ukończeniem Szkoły. Jechaliśmy szerokim leśnym traktem w zupełnej rozsypce. Nagle ukazała się przed nami w oddali szybko zbliżająca się bryczka, w której siedział jeden z wyższych oficerów z naszej Szkoły. Nie bardzo wiedzieliśmy jak oddać honory mijającej nas „szarży”, w końcu każdy tylko wyprężył się na siodle i zasalutował ruchem głowy. Nie mieliśmy jeszcze prawa salutować z konia, przykładając palce do czapki. Pojazd minął nas i zapomnieliśmy o wszystkim. Po południu przekazano plutonowi rozkaz, aby wszyscy tego dnia egzaminowani kaprale stawili się do raportu karnego. Co się stało? Dopiero gdy w szeregu staliśmy, czekając na werdykt, dowiedzieliśmy się o co chodziło: „to tacy są ci przyszli plutonowi? To tyle jesteście warci? Co to za podchorążowie, którzy nie umieją się zachować? Brak wam zmysłu przywódczego, brak cywilnej odwagi! Dlaczego ani jeden z was nie zawołał: Całość na mają komendę, baczność, na prawo patrz! I byłoby po wszystkim? Ale wy baliście się jeden drugiego i ani jeden odważny się nie znalazł!”

Widać naprawdę nie nadawałem się na plutonowego, bo ledwie parę dni upłynęło, a znów stanąłem do raportu. O co poszło? Sprawa była zupełnie innego rodzaju, ale w grę nie wchodził brak dyscypliny, tylko brak dojrzałości. Tego dnia ćwiczyliśmy wspólnie ze szwadronem I Pułku Strzelców Konnych stacjonującym w pobliżu. Nasz pluton ustawił się przy drodze w jakiejś małej osadzie. O jakieś pół kilometra przed nami widać było inną wioskę, gdzie miała się odbyć pozorowana walka z udziałem strzelców konnych. Nasi koledzy pełnili w tamtejszych oddziałach rolę sekcyjnych. Kapralom podchorążym, w tym również i mnie, kazano zsiąść z koni i wykonać szkic sytuacyjny. Rozłożyliśmy się więc na ziemi i zaczęliśmy rysować. Po niejakim czasie usłyszałem galop konia i ujrzałem jadącego od strony pozorowanej bitwy konnego strzelca, który coś niezrozumiale wykrzykiwał. Dopiero gdy się zbliżył, doszedłem do wniosku, że dopytuje się o miejsce postoju dowództwa.

Moim pierwszym odruchem było wstać i zająć się gońcem, żeby dotarł jak najprędzej gdzie trzeba. Przemogła jednak niemądra myśl: po co mam się odrywać od swej roboty, kiedy dokoła są koledzy niczym nie zajęci. My, kaprale, nie bierzemy udziału w ćwiczeniach, więc po co mam się włączać w sprawy, które mnie nie dotyczą. Ciężko przyszło mi odpokutować moje lenistwo. Ledwie skończyły się zajęcia i znaleźliśmy się u siebie, dano mi znać, że mam się stawić do raportu karnego. Prowadził go oficer służbowy, rtm. Dąbrowski, dowódca szwadronu IV karabinów maszynowych naszej szkoły. Był przełożonym bardzo lubianym przez podchorążych. Miał za sobą piękną kartę z kampanii 1920 r., w czasie której należał do sławnej grupy Jaworskiego. Rtm. Dąbrowski zaczął od tego, że wybrał mnie specjalnie wśród kaprali wyznaczonych do wykonania szkiców jako najstarszego wiekiem. Ostro napiętnował mój brak odpowiedzialności, że nie zająłem się gońcem. „Goniec – mówił – to rzecz święta. Zawsze jedzie w pilnej sprawie. Może jest ranny i resztkami sił trzyma się na koniu, a rana go piecze. Gońcowi każdy musi starać się pomóc w miarę swych sił”. Stojąc na baczność, wysłuchałem w milczeniu wytycznych uwag sympatycznego oficera wobec całego szwadronu, czy nawet dywizjonu, ale lekcja pozostała mi w pamięci na całe życie. I wdzięczność. Gdy dziś myślę o naszych przełożonych z tego czasu, odczuwam prawdziwy podziw dla ich poczucia obowiązku. Jak łatwo mogli udawać, że czegoś nie widzą i oszczędzić sobie czasu i wysiłku, a jednak tego nie robili. Przy każdej okazji starali się wychowywać nas na żołnierzy. Ich punktualność i sumienność mogły nam służyć za przykład, dlatego tak wiele każdy z nas wyniósł z podchorążówki. Podziwialiśmy między innymi dowódcę Szkoły, który nie wiadomo jakim sposobem znał po nazwisku prawie wszystkich podchorążych. A było nas 450. Ponadto orientował się nieźle co do wartości każdego z nas. Doszliśmy do wniosku, że płk. Wania, przesiadując w kantynie przy dużym oknie, od strony placu koszarowego, całymi godzinami nas obserwował i z tego czerpał tak wielką sumę informacji o każdym.

Maj 1990

Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *