Małgorzata Joanna Żółtowska
Jestem przedstawicielką gałęzi rodu, której losy są typowe dla całej rzeszy mieszkańców Mazowsza. Są nas, „zwykłych” Żółtowskich, tysiące. Dla większości, tak jak i dla mojej rodziny, „fortuna kołem się toczyła”. Były czasy lepsze i gorsze. Trzeba było imać się najróżniejszych prac – po to, żeby przeżyć i utrzymać rodzinę. Byli i są wśród nas przedstawiciele wszelkich zawodów, ludzie mniej lub bardziej wykształceni. Każdy z nas ma prawo, a nawet obowiązek, dorzucić coś własnego do historii rodu. Każde wspomnienie będzie tak samo cenne, bo jest przecież cząstką nas wszystkich, pochodzących od jednego przodka, z czego tak przecież jesteśmy dumni…
O tym, że należymy do bardzo starej rodziny, słyszałam niejednokrotnie. Krążące opowieści o dawnej zamożności i znaczeniu przodków przyjmowałam z dumą, ale wraz z upływem czasu, z coraz większym niedowierzaniem. Do tej pory nie wiem, co z tych opowieści było prawdą, a co pobożnym życzeniem.
Bezpośredni moi przodkowie na pewno nie zaliczali się do klasy ziemian, a co było przedtem? Brak czasu i normalne, codzienne obowiązki nie pozwalały na dokładne zajęcie się tym, jakże przecież dla każdego z nas ważnym, tematem.
Najstarszym, znanym mi z opowieści mego ojca przodkiem był pradziadek Florian. Urodził się w 1858 roku w Miszewku Garwackim (tę informację, a także to, że był synem Szymona i Marianny z Dąbrowskich, otrzymałam od naszego niezapomnianego Michała z Łodzi. W lipcu 1994 mieliśmy wybrać się razem do Płocka na dalsze poszukiwania…). Florian poślubił Annę z Kruszyńskich. Gdzie i kiedy zawarli związek małżeński, tego nie wiem. Do Warszawy przeniósł się najprawdopodobniej w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku.
Z opowieści ojca i stryja wynikało, że Florian, otrzymawszy od swojej rodziny pewną sumę pieniędzy na rozpoczęcie nowego życia – przeznaczył je na kupno dorożek i założenie małego przedsiębiorstwa przewozowego. Nie był chyba zbyt dobrym przedsiębiorcą, a może po prostu nie miał szczęścia, toteż został zmuszony do poszukania sobie innego zajęcia. Około roku 1918 przeniósł się z ulicy Leszno na Kozią 5 (dawniej Junkierską), gdzie kupił sobie posadę dozorcy. Zmarł w 1923, a posadę przejął po nim mój dziadek Ludwik.
Florian i Anna mieli pięciu synów:
Jana – jaki był jego los nie wiadomo. Jedyny ślad, jaki pozostał, to kartka pocztowa (zdjęcie) z września 1918 roku pisana przez mojego dziadka Ludwika do Jana pod adresem: wieś Żekuń (obecnie Rzekuń), gmina Żekuń, powiat ostrołęcki, gubernia łomżyńska. Część rodziny upiera się, że Jan wyemigrował z kraju, część natomiast, że umarł „gdzieś w Polsce”.
Ignacego – ożeniony z Józefą Babis miał córkę Bronisławę, która wyszła za mąż za Czesława Grabowskiego, reżysera filmowego. Ignacy zaginął w czasie okupacji. Umarł w jednym ze szpitali warszawskich i został pochowany w kwaterze na Cmentarzu Bródnowskim (o czym dowiedzieliśmy się dopiero teraz, przy okazji gromadzenia materiałów na temat Żółtowskich pochowanych na tymże cmentarzu).
Feliksa – kawalera, bezdzietnego, pracownika ambasady holenderskiej.
Henryka – również pracownika ambasady holenderskiej, a potem Polskiej Kroniki Filmowej.
Ludwika – mojego dziadka. Ludwik miał troje dzieci: Janinę ur. 1922, Edwarda Jana (1924-1992) oraz Zbigniewa Bonawenturę (1930-1944). Po śmierci pierwszej żony – Zofii z Kanickich, ożenił się powtórnie z Weroniką Szczypińską (z tego związku dzieci nie miał).
O dziadku mogę powiedzieć tylko tyle, ile się dowiedziałem od swojego ojca i cioci Janiny. Był podobno człowiekiem niezwykle spokojnym i pracowitym. Choć wychowywany w skromnych warunkach, doceniał rolę wykształcenia. Chciał zapewnić dzieciom lepszą przyszłość. Mój ojciec – Edward, do wybuchu wojny zdążył ukończyć dwie klasy Gimnazjum im. Konarskiego. Niestety, okupacja pokrzyżowała i unicestwiła wiele planów. Dla rodziny dziadka, jak dla zdecydowanej większości Polaków, a warszawiaków szczególnie, okupacja była koszmarem, o czym na pewno nikomu z pamiętających tamte czasy nie trzeba przypominać (mnie nawet nie wypada, bo urodziłam się wiele lat po wojnie). Ale co dziwne, wiem to zarówno z opowieści ojca, jak i matki, był to czas pełen niezmiernej wzajemnej życzliwości ludzi, jednakowo przecież cierpiących okupacyjną rzeczywistość.
Życie zmusiło mego ojca do zrezygnowania ze szkoły (uczestniczył w tajnych kompletach) i rozpoczęcia pracy zarobkowej. I tu ciekawostka. Ojciec czasem opowiadał nam, jak remontował piec u hrabiów Żółtowskich, w alei Róż. Być może ktoś z czytających ten artykuł będzie mógł coś na ten temat powiedzieć.
Formalnie ojciec nie należał do konspiracji, ale jak każdy pomagał podziemiu, na ile to było możliwe. W domu, w którym mieszkał, urządzane były zebrania konspiracyjne (dom ten był przed wojną własnością braci Reszke – znanych śpiewaków operowych). Do obowiązków ojca należało ostrzeganie i opóźnianie ewentualnego wejścia Niemców na teren posesji.
10 sierpnia 1944 roku. Jeden z pierwszych dni Powstania. Niemcy zajmują ulicę Kozią. Mój dziadek i ojciec, wraz z ponad stoma innymi osobami, zostają zapędzeni do kamienicy, gdzie Niemcy przeprowadzają masową egzekucję. Dziadek ginie na miejscu, ojciec wraz ze swym kolegą jako jedyni wychodzą spod ściany śmierci żywi. Uciekają po dachach i szczęśliwie dostają się na stronę powstańców. W tym samym czasie najmłodszy brat ojca – Zbigniew Bonawentura zostaje zabrany przez hitlerowców jako żywa ochrona przed czołgami (ginie najprawdopodobniej w okolicach Hali Mirowskiej).
Koniec Powstania. Pruszków, obóz pracy w Mersburgu koło Halle. Wreszcie rok 1945 i wyzwolenie przez wojska amerykańskie. Pada propozycja pozostania na Zachodzie, ale ojciec wraca do Warszawy.
Po powrocie do kraju dostaje powołanie do wojska. Nie ma rodziny, więc jest idealnym kandydatem do wysłania w Bieszczady. Kolejna wojna. Według naocznego świadka – jeszcze bardziej okrutna niż poprzednia. Dzisiaj pisanie o udziale w walkach z bandami UPA budzi wiele kontrowersji. Ale niestety, taka jest nasza polska historia. Nikt nie pytał młodych ludzi, czy chcą pójść do wojska. Być może, ojciec mógł odmówić, co skończyłoby sięwięzieniem, albo i czymś gorszym. Podjął taką, a nie inną decyzję. Możesłuszną, a może nie.
Udział w walkach z UPA uznał za swój obwiązek wobec kraju. Wypełnił go najlepiej jak umiał. Przez trzy lata był szefem radiostacji. Widziałam, jak bardzo przeżywał w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ataki odradzających się ruchów proukraińskich. On tam przecież był i widział na własne oczy, co się wtedy działo.
Od początku lat pięćdziesiątych pracował w resorcie łączności, z tego kilkanaście lat spędził w delegacjach poza domem. Był pracownikiem bardzo cenionym, choć znanym z trudnego charakteru. Uparty, bardzo rzadko zmieniał swoje zdanie, ale wszyscy wiedzieli – jeżeli Żółtowski obieca coś zrobić, to na pewno dotrzyma słowa.
Był dobrym ojcem i mężem. W 1954 roku ożenił się z Wandą Jóźwicką. O rodzinie mojej mamy też warto choćby wspomnieć. Byli to ludzie niesłychanie ciekawi świata, moja babka na przykład brała udział w ekspedycji firmy Rudzkiego nad rzekę Amur. Było to około 1910. Ekspedycja miała za zadanie budowę mostów na rzece. Potem, przez wiele lat babka pracowała w charakterze zarządcy majątków. Brat jej matki, a mojej prababki, Paśnicki, pracował jako klucznik w Pałacu Zimowym w Petersburgu.
Ojciec wychował nie tylko mnie i mojego brata, ale także syna mamy z pierwszego małżeństwa. Wszystkich nas traktował jednakowo.
Rodzice potrafili stworzyć bardzo ciepłą atmosferę rodzinną, bezpieczny, gościnny dom, do którego ludzie przychodzili z wielką ochotą. Mieszkaliśmy w Międzylesiu, w przedwojennej willi „Wandzin”. Oprócz nas żyło tam jeszcze kilka rodzin. Zajmowaliśmy dwupokojowe mieszkanie na pierwszym piętrze. Willa stała w niewielkim lasku sosnowym, cały czas słychać było śpiew ptaków. Przed domem mieliśmy niewielki ogródek.
Jak już pisałam, co chwila ktoś nas odwiedzał, a to sąsiedzi, a to znajomi. W niedzielę zawsze przyjeżdżała rodzina z Warszawy, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza. Częstym gościem bywał też u nas początkujący wówczas reżyser – Maciej Wojtyszko. W naszym lasku kręcił jeden ze swoich pierwszych filmów. Stanowiło to dla nas wszystkich wielka atrakcję. Stałym bywalcem był też pan dzielnicowy (a to tylko dlatego, że jako jedni z nielicznych w okolicy mieliśmy telefon).
Każda pora roku była tam piękna. Tyle roślin, zwierząt i ta swoboda nie do opisania, której nigdy nie zaznają mieszkańcy miejskich blokowisk. Na początku lat siedemdziesiątych dostaliśmy mieszkanie na Bródnie, w którym mieszkam do tej pory. Moi rodzice już nie żyją.
Najstarszy brat, Waldemar (ur. 1950), który nie jest Żółtowskim, od kilku lat jest na emeryturze (były policjant). Średni, Andrzej (ur. 1955) – skończył szkołę kolejową. Ożenił się. Wychował syna żony z pierwszego małżeństwa, własnych dzieci nie ma. Pracuje w firmie ochroniarskiej. Ja, Joanna Małgorzata (ur. 1964), skończyłam SGPiS (Wydział Handlu Zagranicznego). Pracowałam w Ministerstwie Współpracy Gospodarczej z Zagranicą, a obecnie jestem zatrudniona w przedsiębiorstwie „Cenzin”. Swoją historię dopiero tworzę.
Niestety, żadne z nas nie przedłuży drzewa genealogicznego Żółtowskich. Taką szansę mają natomiast potomkowie stryja Henryka, najmłodszego syna Floriana. Jego synowie: Tadeusz, Ireneusz i Witold mają dzieci, a Tadeusz już nawet wnuki. W nich cała nadzieja…
Dodaj komentarz