Regina Felner z Żółtowskich (1917-2001). Dla mnie, dla mojej mamy i siostry, dla rodziny wujka – Mama i Babcia, dla bliskich Ciocia Regina, dla jeszcze innych pani Felnerowa.
Urodziła się 85 lat temu – 8 lutego. Była córką Zofii i Edmunda Żółtowskich, właścicieli Wiktoryna koło Kutna. Ojca straciła mając cztery lata, a mamę będąc szesnastolatką. Za młodu musiała nie tylko matkować kilku braciom, prowadzić wielki dom i gospodarstwo, ale także przeżyć cierpkiego ojczyma i wcześnie wyjść za mąż. Pokochała mojego dziadka, Wacława Felnera – szanowanego obywatela Kutna, który zmarł trzynaście lat temu. Mimo że urodziła się w staropolskiej, ziemiańskiej rodzinie, całe życie pracowała na nazwisko męża.
Rok po ślubie przyszła śmierć pierworodnej córki, a dziesięć dni później II wojna. Kiedy dziadek – niezwykle wrażliwy i nieugięty patriota – odmówił nazistom podpisania volkslisty, oboje mogli liczyć na najgorsze. Po wyzwoleniu dziadkowi – legitymującemu się przedwojennym wykształceniem i autorytetem w szanowanej niegdyś instytucji Kolei – złożono kolejną propozycję nie do odrzucenia. Władza ludowa żądała, by zapisał się do partii i włączył w budowę, tym razem bolszewickiego, reżimu. Dziadek i tym razem powiedział nie. Za karę jego zesłano samotnie w teren, a Babcię, która była akurat w zaawansowanej ciąży, wyrzucono ze świeżo zasiedlonego mieszkania przy ul. Matejki w Kutnie, do znajdującej się po sąsiedzku, poniemieckiej pralni. W latach 70. odebrano resztę ziemi po rodzicach.
To był dom…
Zrujnowaną pralnię Babci udało się przemienić w dom, który przez lata starczał nie tylko mamie i wujkowi, a później ich rodzinom – w tym nam, wnukom, ale do którego tłumnie garnęły się kolejne pokolenia krewnych, sąsiadów, przyjaciół, znajomych, a bywało, że zupełnie obcych ludzi. Babcia kochała być duszą towarzystwa. Bez względu na zdrowie i warunki do końca pozostała roześmianą, dziarską, elegancką, bliską ludziom, pełną apetytu na życie i zawsze z życiem za pan brat.
Do domu Babci stale ktoś zaglądał, a w czasie Wielkanocy okoliczni mieszkańcy znosili tu święconki, bo ksiądz wiedział, że u Państwa Felnerów po sarmacku spędza się Święta. Po śmierci dziadka nie było już tak wystawnie, chociaż Babcia nadal przywiązywała wielką wagę do pielęgnowania tradycji wszelakich, z których najbardziej ukochałem babciną Wigilię. Boże Narodzenie zawsze musiało być w Kutnie, na Matejki, bo nikomu z nas nic lepszego nawet się nie przyśniło. Z każdych takich Świąt wyjeżdżaliśmy zapakowani po dach, bo ilekolwiek by zjeść, zostawała jeszcze nieodmiennie pełna przetworów piwnica, działka i bóg wie co jeszcze. Oczywiście tak samo obficie kończyły się babcine wyprawy do Warszawy, gdzie najpierw założyła dom moja mama, potem wujek, w końcu ja sam. Miała Babcia szczęście, że dziadek był maszynistą i chociaż z tymi podróżami nie doprowadziliśmy jej do bankructwa.
Babcia i dziadek przeżyli razem ponad 50 lat. Po śmierci dziadka Babcia, po raz pierwszy za mojej pamięci, na moment przygasła. Ten moment trwał mniej więcej rok, bo szybko odnalazła sens życia w nas… Byłem podobno jej ukochanym wnukiem. Nieważne, czy dlatego, że pierworodnym, czy dlatego, że ledwo uszedłem z życiem po urodzeniu – bez względu na wszystko czuję dziś szczególną powinność, by ją żywo pamiętać i głośno wspominać.
Babcia i wnuk
Na ogół kontakty z dziadkami kojarzymy z dzieciństwem. Babcia była moim najlepszym przyjacielem przez ostatnich kilka lat, kiedy na dobre okrzepłem w dorosłości, a życie poddało trudnym próbom. Umiała wtedy jako jedyna bezwzględnie akceptować i wspierać mnie w dążeniach, okazać łagodność, zainteresowanie i cierpliwość, tak pięknie wierzyć i podziwiać. Nikt tak jak ona nie zjednał mnie zrozumieniem mojej miłości do Gdańska i Wielkiej Wody, wielkiego marzenia o związaniu życia z polskim Wybrzeżem. Bardzo brała sobie do serca moją tęsknotę za opowieściami dziadka: o dawnej Polsce, rozmowami o życiu, o polityce, stając się dla mnie niezrównanym partnerem w dyskusji, często wielogodzinnej. Po raz ostatni tak dużo czasu spędziliśmy razem pod koniec czerwca, oprawiając tony truskawek z prawdziwego pola. Nigdy nie lekceważyła naszych „młodzieńczych” nerwów i zachwytów, nigdy nie mówiła, że ”za moich czasów”. Widok Babci – która tak wzruszająco potrafiła opowiadać o swojej podróży poślubnej do Zaleszczyk na dawnych Kresach, czy spacerze po morzu gruzów w miejscu przedwojennej Warszawy – z zaciekawieniem zaglądającej mi przez ramię do Internetu, cierpliwie uczącej się posługiwania pocztą głosową, albo komórką, wprawiał mnie za każdym razem w bezgraniczne zdumienie i napawał nieskończoną dumą. To dlatego na niedawny Dzień Babci przygotowałem poświęconą jej stronę w Internecie i tych z Państwa, którzy zechcą wiedzieć więcej, zapraszam pod ten specjalny adres.
Michaś, a jak tam ta wojna….?
Babcię miałem szczęście mieć na tyle długo, że mimowolnie zaczęła wydawać mi się wieczna, choć z wiekiem coraz częściej towarzyszyła mi świadomość, że przemija. Tak naprawdę umarła dla świata 19 października. Wysiłkom lekarzy zawdzięczaliśmy potem jeszcze równy miesiąc na oswojenie się z tą myślą. 18 listopada opuściła nas nieodwołalnie. Cztery dni później pochowaliśmy ją na rodzinnym cmentarzu łąkoszyńskim w Kutnie.
Podczas naszych ostatnich, szpitalnych rozmów – zaraz po ataku Amerykanów na Afganistan – za każdym razem przerywała mi pytaniem: – „Michaś, a jak tam ta wojna….?” – tak jakby w poczuciu bliskości własnego odejścia i z troską o to, na jakim świecie nas zostawia…
Michał Zarzycki
Tekst wspomnienia został opublikowany w rubryce POŻEGNIANIA GAZETY WYBORCZEJ w wydaniu Stołecznym 9 lutego 2002, oraz Trójmiasta 22 lutego 2002r.
Dodaj komentarz