Cz. VIII – Azja
Kolejny tydzień na oceanie bez większych atrakcji. Dla zabicia czasu ćwiczymy szanty i piosenki żeglarskie. Byłem trochę zaskoczony, że wybrano mnie do zespołu, gdyż w młodości miałem „trójkę” ze śpiewu, ponieważ umiałem teorię. Kolejny port to Surabaya na Jawie (ok. 2mln mieszkańców). Czasu było niewiele. Nie sposób jednak było pominąć sklepy z takim zaopatrzeniem o jakim się wówczas w Polsce nikomu nie śniło. Można stracić głowę (i pieniądze). Krótki „przelot” z Surabayi do stolicy Indonezji Jakarty.
Ogromna metropolia licząca dziś ok.10 mln mieszkańców. Miasto wielkich kontrastów – z jednej strony slumsy, żebrzące dzieci i ścieki płynące ulicami, z drugiej drapacze chmur i eleganckie centra handlowe. Mając ograniczony czas na zwiedzanie, wynajęliśmy taksówkę. Od ulicznego handlarza nabyłem dmuchawę wraz z mini kołczanem strzałek. Broń o nazwie „pana” ewidentnie wykonana była dla turystów. Jej oryginał służył wojskom indonezyjskim do walk w dżungli, a zamiast powietrza wydmuchiwanego z płuc stosowano sprężarki. Nie muszę chyba dodawać, że strzałki łatwo można było zatruć. Cena początkowo wynosiła absurdalne 100 dolarów, jednak szybko spadała i w momencie zakupu było już tylko 9 dolarów. Skuteczne negocjacje zawdzięczam naszemu pasażerowi Andrzejowi, który kilka lat spędził w krajach arabskich i umiał się targować. Na statku złożył nam wizytę ambasador Polski – nazwiska niestety nie zapamiętałem. Z Jakarty kurs wzięliśmy na Singapur. Na redzie na pokład wszedł pilot aby wprowadzić nas do portu. Zła widoczność, a może i gapiostwo pilota spowodowały, że o mały włos nie doszło do tragedii. Nie zauważyliśmy wychodzącego z portu, a więc mającego pierwszeństwo, małego statku, przez marynarzy dużych jednostek pogardliwie nazywanego „kaloszem”. Przebywałem wówczas na pokładzie rufowym, gdy zatrząsł się statek tak mocno, że prawie upadłem. Był to skutek komendy „podwójna wstecz”, ratującej nas przed katastrofą. Statki przepłynęły obok siebie w odległości ok. 40 metrów, co na morzu oznacza „o włos”. Mechanicy byli niezmiernie zdziwieni, że nie pękł wał napędowy. Kucharz oczywiście nie omieszkał wypomnieć nam połowu rekinów w kontekście związanego z tym przesądu. Tym razem skończyło się na strachu i w nocy zacumowaliśmy do nabrzeża. Otrzymałem list od Mirelli- „szedł” dwa tygodnie.
Singapur, licząca wówczas 2,5 mln mieszkańców metropolia z drapaczami chmur przewyższającymi 200 metrów. Podobnie jak w Jakarcie, skrajne kontrasty. Miejsce, gdzie obok siebie stoją świątynie hinduskie, kościoły katolickie, chińskie pagody i nowoczesne meczety. Świetnie zaopatrzone sklepy z elektroniką. Nabyłem magnetowid marki „Sharp”, który służył mi ćwierć wieku, a baterie do pilota wyczerpały się po 20 latach(!).Wielu marynarzy dokonało tam zakupów, które dostarczono nam ze sklepu wprost na statek, więc nie musieliśmy ich nosić zwiedzając miasto. W dzielnicy chińskiej trafiliśmy na obchody „Święta Smoka” -wielobarwny korowód, tańce zabawa, sztuczne ognie. Przysiedliśmy na ławeczce i patrzyliśmy jak urzeczeni.
W pewnym momencie pojawił się kelner z pobliskiej restauracji i podał nam schłodzony napój sojowy- poczęstunek na koszt firmy. Następnego dnia wraz z kolegą postanowiliśmy po krótkim zwiedzaniu zjeść obiad w chińskiej restauracji. Ostrzeżono nas, by dla dwu osób zamówić jeden posiłek i tak też zrobiliśmy. Po chwili siedzieliśmy przy suto zastawionym stole, gdzie do gotowanej ryby i ryżu podano liczne przystawki, nie sposób było wyjść głodnym. Dzielnicę hinduską, odnaleźliśmy po intensywnym zapachu dalekowschodnich przypraw. Zwiedziliśmy bogato rzeźbioną świątynię, jednak w jej wnętrzu nie mogliśmy robić zdjęć.
Z Singapuru przepłynęliśmy do Port Kelang w Malezji – małego miasteczka przyklejonego do dużego portu. Wystąpił problem z zejściem na ląd, gdyż nie pozwalano na to osobom z krajów komunistycznych, a do niedawna Polska za taki kraj była uważana. Dla naszego kapitana nie było jednak spraw, niemożliwych do załatwienia. Wysłał teleks z prośbą o pomoc do ministra spraw wewnętrznych, którym wówczas był prof. Krzysztof Skubiszewski i stał się cud – otrzymaliśmy wizę zbiorową i byliśmy pierwszą załogą zza „żelaznej kurtyny”, która zeszła na ląd w Malezji, od czasu odsunięcia komunistów od władzy. Na miejscowym bazarze kupiliśmy „markowe” perfumy po dolarze sztuka. Handlarz, który nam je sprzedał, nosił za nami ich pełną siatkę przez kilka godzin zwiedzania, tacy klienci nie co dzień mu się trafiali. Zapytał nas, skąd jesteśmy. Usłyszawszy „Poland”, ze zrozumieniem pokiwał głową i natychmiast powiedział: „Papa” i „Lech Waleza”.
Następnego dnia, korzystając z wolnego czasu, zorganizowaliśmy wycieczkę do stolicy Malezji, Kuala Lumpur. Miasto duże i nowoczesne. Imponujące wrażenie zrobił na nas największy na świecie meczet. Zwiedziliśmy tylko tę jego część, która była dostępna dla „niewiernych”. Użyć słowa przepych, to nie powiedzieć nic. Marmury, złocenia i fontanny bardziej nam się kojarzyły z pałacem niż świątynią. Zupełnie inny klimat panował w chińskiej pagodzie, gdzie akurat odbywało się nabożeństwo i śpiewał chór eunuchów (w tym czasie już wielka rzadkość). Do świątyni hinduskiej zlokalizowanej w ogromnej grocie wspięliśmy się po 280 schodach, odpierając ataki licznych małp-kapucynek usiłujących zdobyć pożywienie. W tym otoczeniu uchodziły za zwierzęta nietykalne i chyba zdawały sobie sprawę, że nic im ze strony turystów nie grozi. Zaspokoiwszy potrzeby ducha udaliśmy się do jednego z ogromnych domów towarowych. Ponieważ zakupy nie są moim ulubionym sportem, poprosiłem o pomoc żonę II oficera, Małgosię. Kupiłem piękną sukienkę dla córki Ani – nosiła ją nawet wówczas, gdy już zdecydowanie z niej wyrosła. Syn Piotruś liczący wówczas 3 lata, otrzymał piszczące przy każdym kroku klapki. Początkowo było to zabawne, a ponadto informowało nas o jego kierunku przemieszczania, jednak po kilku dniach zaczęło nas nieco irytować, ale syn nadal miał świetną zabawę. Dla żony, postanowiłem nabyć towar w naszym kraju, deficytowy choć niezbędny. Do dziś zastanawiam się, co tak rozbawiło młodą ekspedientkę, gdy wybierałem koronkowe majtki. Po podliczeniu rachunku, niespodziewany prezent – dostałem rabat. Ponieważ nie targowałem się, sprzedawca z własnej woli obniżył cenę. Na koniec obowiązkowa wizyta w fabryce batiku, ręcznie malowanych tkanin. Ceny przyprawiały o zawrót głowy. Nabyłem kupon materiału dla żony, ale chyba nie trafiłem w gust, bo do dziś zalega gdzieś na dnie szafy. Obładowani zakupami, taksówką wróciliśmy na statek. Nazajutrz opuszczamy Port Kelang – kierunek Kanał Sueski.
c.d.n.
Mariusz ze Sztumu