Tag: Nr 38-39

  • Święta Bożego Narodzenia niegdyś w naszym domu

    Na wstępie pragnę zaznaczyć, że miałem aż dziewięcioro rodzeństwa i to mocno zróżnicowanego pod względem wieku. Troje najstarszych mieszkało w Poznaniu i chodziło tam do szkół. W Czaczu było czworo średniaków, nawet pięcioro, gdyż z nami wychowywała się nasza cioteczna siostra Aniela Brzozowska. Wreszcie były dwie najmłodsze siostrzyczki. Rodzice chcieli jak najdłużej mieć nas przy sobie i trzymali nas w Czaczu. Po wielu latach pozostała mi w głowie tylko ogólna atmosfera z tych lat oraz poszczególne sytuacje.

    Przygotowania do Świąt Bożego Narodze?nia zaczynało się bardzo wcześnie, myślę, że już w drugiej połowie listopada uczyliśmy się śpiewu kolęd. To było przyjemne i nie wymagało wysiłku, bo dziecko szybko chłonie to, co nowe. Pracowaliśmy również z zapałem nad wyrobem ozdób na choinkę. Nie kupowało się żadnych błyskotek, bombek, świecidełek; wszystko było naszej roboty, prócz świec i ich metalowych oprawek. Główna praca szła w kierunku łańcuszków z kolorowego papieru, lecz robiliśmy różne ich rodzaje i w rozmaitych kolorach. Kiedyś ktoś przyjezdny zachęcił nas do wydmuchiwania jajek i malowania skorupek w różne wzory. Wszystko to, co robiliśmy, było kruche z konieczności, toteż przy rozbiórce choinki wiele łańcuchów się rozrywało. Przechowywano jednak zapas ozdób z poprzednich lat, co wystarczało w końcu na przystrojenie nawet bardzo wysokich choinek.

    Adwent wreszcie się kończył i nadchodził oczekiwany wieczór wigilijny.

    W chwili pokazania się pierwszych gwiazd szliśmy się umyć, uczesać i przebrać w odświętne ubranka. Wcześniej niż zwykle zbieraliśmy się w stołowym pokoju. Uderzały nas od razu zaszłe zmiany. W kącie stojący snop zboża z kłosami, stół nakryty czystym obrusem, pod którym znajdowało się trochę siana. Na talerzach w paru miejscach rozłożono opłatki. Po kolei ukazywali się zaproszeni goście: prowadzony przez Rodziców Ksiądz Dziekan Józef Marciniak, proboszcz Czackiej parafii, administrator majątku, inż. Stanisław Maciołowski. Przy zwykłych miejscach stawały nauczycielki i niania z najmłodszymi siostrami.

    Oboje Rodzice ubrani odświętnie, nasz Ojciec skupiony i poważny, nieco wzruszony. Pochodziło to z faktu, że miał smutne dzieciństwo, gdyż wcześnie stracił oboje rodziców. Wychowywał go surowo żyjący Dziadek, a ciepło rodzinne znajdował jedynie w Chołoniowie na Wołyniu, u rodziców i braci swojej matki.

    Ksiądz Dziekan odczytywał fragment Ewangelii, po czym błogosławił stół. Wtedy nasz Ojciec brał długi kawał opłatka i zaczynał dzielenie się nim, rozpoczynając od zaproszonych osób i przechodząc stopniowo do nauczycielek, dzieci i osób podających wieczerzę. Dla nas, dzieci, fakt tego dzielenia się opłatkiem wszystkich ze wszystkimi był czymś tak niezwykłym, że nie starczało ani czasu ani uwagi na przyglądanie się temu, co robią inni.

    Na wszystkich twarzach widziało się nastrój świąteczny i wzruszenie. Wreszcie zasiadaliśmy do stołu. Rodzice, jak zawsze, naprzeciw siebie, po prawej stronie mojej Matki Ksiądz Dziekan, po drugiej administrator. Podawano zupę, a raczej dwie zupy: grzybową z kluseczkami i barszcz z uszkami. Potem ukazywała się druga potrawa, rzadko u nas widziana – ryba. Dawniej był to szczupak, nieraz ładny i długi, złowiony świeżo w Kanałach Obrzańskich, w późniejszych latach pojawił się karp pochodzący ze stawów rybnych w Lasach Lubartowskich w Lubelskiem. Wszystkim, nawet dzieciom nalewano kieliszek białego wina.

    Nadchodził jednak moment, kiedy kolacja się kończyła i pełni niecierpliwości wędrowaliśmy do Starej Biblioteki, gdzie nasza Matka trzymała w szafach lżejszą literaturę młodzieżową, powieści dla domowników i na potrzeby wsi.

    Pokój ten w ostatnich dniach był zamknięty na klucz, gdyż tam właśnie stała choinka. Nigdy nie wiedzieliśmy, kto ją ustrajał we wszystkie ozdoby i umocowywał świece na gałęziach. Teraz nagle „Boże Drzewko” ukazało się w pełni świateł płonących świeczek, a pod nim leżały prezenty, starannie zapakowane w papier, z napisami naszych imion. Następował śpiew kolęd. Była to bardzo piękna i radosna chwila. Po jej zakończeniu przystępowaliśmy do odnajdywania naszych prezentów. Za każdym razem przeżywaliśmy to bardzo, gdyż nie byliśmy psuci podarkami. Podziwiam intuicję mojej Matki, która zgadywała nasze pragnienia i umiała doskonale dostosować do nich prezenty. Nikt nie miał czasu myśleć o tym, co otrzymali inni, tylko o tym, co jemu przypadło w udziale. Do dziś dnia pamiętam mój zachwyt nad narzędziami stolarskimi, to znów nad pędzlami i farbami akwarelowymi, kiedyś dostałem mały aparat fotograficzny, od którego zaczęła się moja pasja do fotografiki.

    Szczególnie wiele zawdzięczałem doborowi książek. Raz był to Koń B. Dyakowskiego, znakomita lektura ukazująca konia w Polsce od najdawniejszych czasów, a więc na wsi przy uprawie roli, w życiu rycerzy, w obronie Kraju. Innym razem był to Nasz las tegoż autora, który dzielił się z młodocianym czytelnikiem swoją znajomością przyrody i życia zwierząt w naszych puszczach i lasach.

    Nigdy nie dostawaliśmy elektrycznych kolejek, samochodzików, traktorów, raz natomiast znalazłem pod choinką niewielki stalowy łuk zagranicznej produkcji, lepszy od wszystkich, które sam robiłem z drewna. Przez parę lat nie rozstawałem się z nim.

    Uradowani prezentami i przeżytą uroczystością szliśmy spać. Nie prowadzono nas na pasterkę, gdyż kościół parafialny był strasznie zimny. W tamtym czasie o ogrzewaniu nikt nawet nie myślał, mam natomiast w pamięci gromadę dzieci z parafii stojących pod balaskami i miarowo, cicho tupiących nogami przez cały czas trwania nabożeństwa. Dopiero po latach parafia zdobyła się na uplecenie i zeszycie z powróseł wielkiej słomianki pokrywającej posadzkę w prezbiterium. Odtąd już nie było tupania. W niedzielę jednak chodziliśmy zawsze do kościoła, pamiętającego jeszcze czasy rodu Czackich.

    Mam pełną świadomość tego, że mój opis Świąt Bożego Narodzenia jest bardzo blady i bezbarwny. Cóż jednak na to poradzę?

    Michał Żółtowski z Lasek

    grudzień 2004 r.

  • O moich Wigiliach… moim Rodzicom – ofiarowuję

    Wigilia… Dzień szczególny. Tak jednoznaczny i tak wielowymiarowy jednocześnie.

    Ile ludzi – tyle znaczeń. Ile stron, krain i kultur – tyle odmian, tyle zwyczajów…

    Jednakźe tak naprawdę, to Wigilia ma tylko dwa oblicza, dwa wymiary. Pierwszy – ten najwaźniejszy – to wymiar boski. W nim zawarta jest cała istota wydarzeń, znaczeń, sens przeszłości, teraźniejszości i przyszłości… Za nim drugi – ludzki. Ten wymiar, który nie może zaistnieć w pełni, jeśli w człowieku w pełni nie zaistnieje wymiar pierwszy… Inaczej będzie to tylko jakieś tam kolejne święto, pewien dzień otoczony co prawda obyczajami, tradycją, nawet wielkim wzruszeniem, ale… nic więcej.

    Tę prawdę przekazali mi Rodzice i moja babka… Może nie zawsze przekaz był dosłowny, ale wszystko, co czynili, jak przeżywali Adwent, jak przygotowywali dom i nas wszystkich do Świąt Narodzenia Pańskiego – było lekcją doskonałą. Dziś nie ma już Ich wśród nas. Jednak to wszystko, co nam przekazali, czego nas nauczyli, jest gdzieś w sercu wciąż żywe, wciąż cenne, zawsze aktualne i zawsze potrzebne. I nie może być inaczej, bo tak zostaliśmy wychowani.

    To samo przekazujemy dalej naszym dzieciom, kształtujemy następne pokolenia… Pamiętam…

    Od tego słowa zaczyna się niejedna opowieść. Moje najdalsze wspomnienia związane ze świętami, to gwiazdkowe prezenty. Do dziś mam przed oczyma nowiutkiego konia na biegunach – był drewniany, rzeźbiony, a na siodle miał dużo słodyczy… Jeśli to był koń na biegunach, to chyba miałem… 3 lata?

    Z następnego roku pamiętam spore taczki z drewna i dużych rozmiarów samochód ciężarowy, doskonały do zabawy w piaskownicy…

    To wszystko przynosił Gwiazdor po wieczerzy wigilijnej – nagle. W pokoju było uchylone okno, bo „…Gwiazdor bardzo się spieszył, wszedł oknem, zapytał rodziców, czy dziecko było grzeczne, zostawił prezenty i wyszedł tą samą drogą, bo jeszcze musiał iść do innych dzieci…”

    Do dzieci trochę starszych, czyli 5-7 letnich, Gwiazdor już przychodził osobiście.

    Może nie był podobny do biskupa, raczej do utrudzonego wędrowca czy pielgrzyma, a już na pewno nie miał nic z dzisiejszych wielkich czerwonych krasnali, zaadoptowanych z nie wiadomo jakiej bajki…

    Ubrany był najczęściej w długi kożuch, przeważnie odwrócony włosem na zewnątrz, w masce na twarzy, a czerwony nochal i siwa broda (lub biała z waty!) oraz futrzana czapa dopełniały całego obrazu grozy – oj! można się było bać!!!

    W latach nieco późniejszych, już jako nastolatek wtajemniczony w „gwiazdorowe” sprawy, wspólnie z rodzicami organizowaliśmy podobne wydarzenia dla mego młodszego rodzeństwa.

    Historia zatoczyła koło, gdy już wiele lat później wokół nas zaczęły biegać nasze dzieci… A dziś, gdy i one wydoroślały, Gwiazdor ponownie podkłada pod choinkę prezenty dla wszystkich, a my zgodnie się dziwimy, kiedy był i kiedy wyszedł, bo go nikt nie widział… Pamiętam…

    Tuż przed świętami musiały być idealnie wyczyszczone podłogi, potem zapastowane i froterowane. Jak błyszczały! A ten zapach pasty!

    Dwa, trzy dni przed gwiazdką tato przywoził zakupioną od leśniczego choinkę. W mieszkaniu stanęła dopiero w dzień wigilii rano. Jej zapach górował teraz nad wszelkimi innymi, zapachniało prawdziwym lasem… Z pudełek trafiały na gałązki błyszczące bombki (najbardziej tajemnicze, bo w ich zwierciadłach świat był taki inny – a te śmieszne miny i nosy!!!), ozdoby z papieru, słomek, bibułek, od tygodni pracowicie robione łańcuchy, gwiazdki, koszyczki. Być może jeszcze dziś potrafiłbym zrobić „gwiazdkę-plecionkę” z kolorowego papieru, lub „koszyczek-serduszko” z przeplatanych pasków bibuły – zawsze w nich znajdowało się cukierki, najczęściej irysy, krówki, raczki, kukułki… Cukierki w kolorowych papierkach również zawieszaliśmy na nitkach, obok wykrawanych i lukrowanych pierniczków, czerwonych malutkich jabłuszek i orzechów. Na koniec – wata imitująca śnieg i długie „anielskie włosy”… i gotowe.

    A z kuchni dochodziły coraz to wspanialsze zapachy. Dla dorosłych zawsze był post ścisły, a my jako dzieci też chcieliśmy pokazać, że możemy pościć i że tak właśnie chcemy… A zapachy coraz apetyczniejsze…

    Pamiętam… Popołudnie. Stół nakryty białym obrusem, na nim najładniejsza zastawa, nakrycia dla wszystkich domowników i ten jeden talerz – dodatkowy. Zawsze był…

    Na środku stołu – na pięknej szlifowanej szklance – jak na podwyższeniu – opłatki.

    Na dworze zapada zmierzch. Wszystko prawie gotowe. Teraz trzeba poszukać na niebie pierwszej gwiazdy.. Jest! Można zacząć Wieczerzę.

    Najpierw modlitwa. Dzieci dołączają do rodziców… Tato bierze opłatek… Przełamuje się nim z mamą, składają sobie życzenia, ściskają się, całują… Potem po kolei z dziećmi, każdy z każdym, życzenia, przeproszenia, uściski… Oj, niejedna łza się potoczyła…

    Na stół trafiają potrawy… zupa rybna, barszcz czerwony z uszkami lub kluseczkami, ryba smażona, śledź w oleju z cebulką, śledź w śmietanie, kapusta kwaszona zasmażana z grzybami, ziemniaki gotowane, sos grzybowy, fasola biała, groch, a na koniec makiełki – zrobione z zaparzonej bułki z masą makową na słodko (lub z drobnych kluseczek). Całość dopełniał wspaniały chłodny kompot z suszonych mieszanych owoców. W Poznańskiem potraw zwyczajowo musiało być co najmniej 7 albo 9, mogło być nawet 12. Potrawy zawsze skromne, zawsze zgodne ze zwyczajem, zawsze tak samo przyrządzane, ale jak wtedy smakują!!! To przecież Wieczerza Wigilijna na cześć Dzieciątka…

    A dzisiaj…?

    Podobnie, można by rzec – tak samo. Śnieżnobiały obrus, najpiękniejsza zastawa, blask świec, wszyscy dostojni, uroczyści… Na środku biały opłatek, obok sianko. Przede mną – Pismo Święte…

    Zaczynamy od Ewangelii… „W owym czasie…” Słowa znane od lat niemal na pamięć, a gardło ściska… Trudno mówić, a i oczy też coś takie zamazane… Potem modlitwa – za nas obecnych, za najbliższych za tych, których już nie ma obok nas… Patrzymy na pusty talerz.

    Biorę ze stołu opłatek, rozdaję dzielę się po kolei z żoną Anią, z ciocią Teresą, moją matką chrzestną, z córką Moniką, z synami – Marcinem, Mikołajem, Maciejem…

    To chwila, o której nawet pisać trudno. Padają ciche słowa życzeń jeszcze cichsze przeprosin…

    Uściski, ucałowania… Wiemy że jesteśmy razem, że jesteśmy Rodziną i że także dla nas narodził się w Betlejem i w każdym z nas Chrystus… Jak kiedyś, jak inne lata, tak i teraz niejedna łza się w oku zakręciła.

    Pora rozpocząć Wieczerzę… Potrawy wszystkie takie, jak tradycja każe – postne. Chociaż uwzględniając nasze gusta i wielką dostępność różnych ryb, wprowadzamy trochę nowości.

    Po wspaniałej zupie rybnej i barszczyku z uszkami na stół trafia smażony karp w wersji tradycyjnej i smażony w wersji z ziołami. łosoś z rusztu, smażony pstrąg lub mintaj, a do śledzi w śmietanie koniecznie dodaję tarte jabłko. Po makiełkach ? wspaniały kompot z suszonych owoców – chłodny, pyszny!

    Czas jakby się zatrzymał. Rozmawiamy radośnie, śmiechy, żarty – ot, jest nam dobrze razem.

    Trzeba wreszcie posprzątać bo każdy niecierpliwie zerka na choinkę, gdzie piętrzą się paczki i paczuszki, torebki…

    Aż szkoda, że w drzwiach nie zjawił się Gwiazdor… Na to już dzieci za duże, już z tego wyrosły. Jednak pamiętają wszystko z dawnych lat…

    Prezenty. Każdy jest obdarowany, to miłe. Próbujemy zaintonować kolędy. Nie wszyscy jednak włączają się do śpiewu, wolą posłuchać.

    Po kilku godzinach na stół trafiają ciasta (po poznańsku tzw. słodkie). Sernik z rodzynkami, przekładany powidłami piernik, jabłecznik lukrowany i najbardziej gwiazdkowy – makowiec z lukrem (po poznańsku strucel) czyli drożdżowe ciasto zawijane z makiem z dodatkiem bakalii – moje ulubione i zawsze robione własnoręcznie! Do tego wykrawane pierniczki, orzechy, jabłka, mandarynki…

    Pamiętam… Zawsze zakończeniem tak wspaniałego dnia i wieczoru była i jest o północy Msza Św. Pasterska. Kiedyś do kościoła odległość była spora, do tego noc, ciemno. Jednak zawsze chciało się usłyszeć radosne „Bóg się rodzi, moc truchleje, Pan niebiosów obnażony…”

    Dziś bliżej, spokojniej, ale radość z uczestnictwa w pasterce zawsze ta sama, wracają z bliższych i dalszych lat wspomnienia o osobach serdecznych, o Tych, z którymi tą radość można było dzielić.

    Gdy nas ktoś zapyta „co to dla ciebie Wigilia…” – cóż odpowiesz?

    W dwóch słowach się nie da, a w wielu i tak do końca nie powiesz wszystkiego…

    Marek Żółtowski z Poznania

  • Z Betlejem

    Przyszła nocą aż z Betlejem Twoja Miłość ku nam…
    Wielką gwiazdą spadła z nieba Twoja Miłość cicha…
    Co złe było przebaczyła Twoja Miłość szczera…
    Puste serca zapełniła Twoja Miłość do nas…

    Marek Żółtowski

    Poznań 1998

  • Święta w Szczęsnym z końca lat siedemdziesiątych, kiedy żył mój mąż Maciek…

    Przygotowania do Świąt w sensie większego zamieszania w domu, u nas nigdy nie było. Mój mąż Maciek tzw. większe pucowanie zwalczał od początku istnienia naszej rodziny. Opowiadał, jak to jego Mama „wywraca wszystkie szafy do góry nogami”, bo w domu wszędzie „musi się świecić jak migdał” i w Święta pada z wyczerpania. Jak coś chciałam dokładniej wyczyścić, musiałam to zrobić ukradkiem, gdy nikogo nie było w domu.

    Maciek był mistrzem w zdobywaniu poszukiwanych artykułów nie tylko spożywczych, więc zaopatrzenie naszego domu jak na owe czasy było całkiem niezłe.

    Wtedy zimy były mroźne, a w domku cieplutko. Prowadząc ogrodnictwo, byliśmy podłączeni do naszej centralnej kotłowni.

    Zapasy mięsne pochodzące z własnego chowu młodego bydła czekały w obszernej zamrażarce. Jako dostawcy Spółdzielni Ogrodniczej we wszystkie brakujące warzywa i owoce łącznie z cytrusami zaopatrywaliśmy się w magazynie Spółdzielni.

    Dwa dni przed Wigilią piekłam ciasta, a potem mięsa. W tym czasie, by mi zejść z drogi, Maciek z synkami (8 i 12 lat) urządzali wyprawę po choinkę do lasu – oczywiście konno. Mieliśmy wtedy 5-7 koni. Były dwa araby, kłusak orłowski, dwa vollbluty oraz wschodnioprusy z Kadym, Lisek lub Rzecznej. Do lasu szły konie – trzy pod siodłem, reszta luzem. Szosą do leśniczówki jest około 4 km. Moi panowie jednak jechali okrężną drogą, klucząc po lasach.

    U leśniczego zaopatrywali się w asygnatę i znów zapadali w las. Piękna choinka musiała być ścięta osobiście i w całości dowieziona do domu.

    Dzień przestała w garażu, co by się rozmroziła. Dopiero wtedy można było wykryć wszystkie jej wady: za duża, za gruba, za gęsta. Przycinana, mocowana i ubierana była cały dzień. Zabawki tradycyjne robili chłopcy, moja Mama i Ciocia, trochę też ja. Najładniejsze zawieszane są do dziś i corocznie podreperowywane. Są to mocowane na wydmuszkach figurki, artystycznie wykonane przez ciocię Bubę: trzej królowie, koszałek-opałek, syrenka, kominiarczyk, zbójnik, łowiczanka, aniołki, złoty karp, kogucik, św. Mikołaj itp. Pod choinką trzy szopki – każdy stawiał swoją. Na czubku gwiazda betlejemska lub gołąb z promieniami, tzw. Duch Święty, zrobiony ze słomek i od spodu oświetlony lampką. Powstawał wtedy cień gołębia na suficie – „unosił się”. Długo stała, bo umieszczona w pojemniku z piaskiem, wzmocniona kamieniami była często podlewana.

    W Imię Ojca i Syna,
    Jaka piękna choina,
    Chyba święci anieli
    Prosto z nieba ją wzięli!

    W wigilię rano, zanim dzieci wstały, mordowałam karpie pluskające się w wannie. Niestety zawsze był to mój smutny obowiązek. Około godz. 11-tej przywoziliśmy Babcię i Bubcię, tj. moją Mamę i Ciocię mieszkające w centrum Olsztyna. Miały ze sobą mnóstwo paczek i paczuszek z wiktuałami i prezentami zbieranymi od dłuższego czasu. Tak było, że prezenty gwiazdkowe zbierało się miesiącami, bo odpowiednie rzeczy pojawiały się w sklepach w różnych terminach. Oprócz prezentów przyjeżdżał też doskonały sernik, tzw. „bobowy”, kolorowe pierniczki na choinkę, „bomba piernikowa”. Już i tak pełna spiżarnia wypełniała się „po brzegi”.

    Choinka ubrana dość obficie też się dopełniała. A jeżeli na gwiazdkę przyjechała ciocia Ola dochodziły również artystycznie wykonane ozdoby.

    Rozpakowywanie i instalowanie się „na Święta” zajmowało trochę czasu, więc już dobrze po południu zabierałyśmy się z ciocią Bubą za uszka do gotowego barszczu.

    Ciocia Ola upiększała stół, Babcia uświadamiała wnuków w różnych sprawach gwiazdkowych, Maciek zaś prędko oporządzał gospodarstwo (kocioł, konie) i o zmierzchu siadaliśmy do stołu.

    Pośrodku stołu układaliśmy górkę siana pod serwetą, świeżo przyniesionego ze stajni i chwiejący się talerzyk z opłatkiem ozdobiony gałązką świerkową.

    Kasza w łóżku gorąca, przyprawiam szary sos do karpia i ostatnia idę się przebrać. Wszyscy są już gotowi – w całym domu robi się dziwnie cicho. W skupieniu rozlewamy z ciocią Bubą gorący barszcz na rozłożone uprzednio na talerzach uszka. Wszyscy stajemy wokół okrągłego stołu, Mama odmawia krótką modlitwę i pierwsza bierze opłatek. Ułamując po kawałku życzymy sobie wzajemnie zdrowia, szczęścia, pomyślności… Nad rozświetloną choinką unosi się Duch Święty – robi się gwarno.

    Siadamy do stołu, barszczyk póki ciepły zjada się szybko. Następnie szczupak smażony, kapustka kiszona z grzybami na gorąco, kasza i sos grzybowy.

    Brzuszki pęcznieją, ale czeka się na jeszcze lepsze danie. Razem z ciocią Bubą wnosimy dużą wazę z karpiem w szarym sosie z rodzynkami i do tego łazanki. To danie znów na głębokich talerzach je się powoli. Sos może być wytrawny lub słodki – Maciek i Lotuś (Piotr) dosładzają, ciocia Ola też. Uczta wigilijna dobiega końca. Robimy przerwę na prezenty. Dzieci idą na górę do swego pokoju, skąd przez lornetkę wypatrują Św. Mikołaja. Do dziś nie wiem, dlaczego miałby pojawić się od południowej strony na drodze ze Starego Olsztyna… może dlatego, że tam naprawdę była pierwsza osada w naszej okolicy. Dorośli krzątają się pod choinką pośpiesznie układając prezenty. Padają energiczne pytania: gdzie dla Wojtka? Gdzie dla Buby? Każdy coś kładzie.

    Szybko wynoszę naczynia do kuchni. Na stole stawiam kompot wigilijny z suszonych owoców i ciasta.

    Na górze zamieszanie, szosą od Starego Olsztyna zbliża się światełko. Św. Mikołaj czy jakiś spóźniony samochód przebija się z trudem przez każdej śnieżnej zimy mocno zasypany odcinek drogi – między jeziorem a poligonem zawsze jest wiatr.

    Dzwonię dzwoneczkiem „z człapką” dość głośno. Dzieci zbiegają – pod choinką pełno. Każdy odnajduje swoje prezenty. Jest też nowa budka-rękaw dla jamnika i cukier w kostkach dla arabów. Oglądamy, przymierzamy prezenty. Próbujemy ciasta popijając kompotem, śpiewamy kolędy – Ciocie z Mamą na dwa głosy.

    Dzieci wypróbowują zabawki i sprzęt sportowy, tata strzela z bata (to prezent) – czas szybko płynie, a przed pasterką trzeba odwiedzić z opłatkiem konie.

    Ubieramy się więc odpowiednio i marsz do stajni. Opłatek dajemy razem z owsem. Każdy swojemu ulubionemu konikowi składa życzenia. Jest fajnie.

    Wracamy do domu, szybko się przebieramy i do samochodu. Mama siada obok kierowcy-Maćka, a ja i ciocia Buba na tylnym siedzeniu z chłopakami na kolanach; ciocia Ola jest chuda – mieści się między nami. Jedziemy do średniowiecznej olsztyńskiej katedry i jak zwykle trochę spóźnieni przepychamy się do przodu, tam zawsze są miejsca siedzące dla Babci, Cioć i dla nas też.

    Po powrocie o 1.30 dzieci idą do łóżek, Mama i Ciotki też, Maciek do kotłowni a ja do kuchni. Za pół godziny też idziemy spać.

    Jutro Pierwsze Święto – śpimy długo, a po sutym śniadanku, późnym przedpołudniem, wyjazd konno do lasu. Wracamy o zmierzchu. Mama i Ciocie czekają z obiadem. W Drugie Święto wyjeżdżamy z dziećmi do Pasłęka, do Rodziców Maćka. Moja Mama i Ciotki zostają w domu, wyjadą dopiero po Nowym Roku. Dzięki Ich obecności możemy pójść na bal sylwestrowy.

    Krystyna, Kicia Żółtowska

  • XIII Zjazd w Popowie

    W dniach od 9. do 13. czerwca w Popowie, około 6O km na północ od Warszawy, odbył się XIII Zjazd Związku Rodu Żółtowskich.

    Tym razem przyjechała ze mną, po raz pierwszy na Zjazd, moja stryjeczna siostra Ania z Brzegu. Była zaskoczona, gdy zobaczyła wiele machających rąk i serdeczne powitania tych, którzy przyjechali pierwsi oraz gdy dwóch przystojnych młodzieńców, Marcina i Michała, synów Bogusi z Płocka. Oni też pomogli nam przy noszeniu bagaży.

    Miejscem spotkania był ośrodek „Przystań” w Popowie położony na Nizinie Mazowieckiej, w sąsiedztwie Puszczy Białej, w bliskiej odległości od Bugu i jego ujścia do Narwi.

    Otaczające tereny są dużym kompleksem lasów sosnowych, a dzięki występującym w powietrzu olejkom eterycznym i bliskości wody, występuje tutaj specyficzny mikroklimat.

    Sam ośrodek jest zlokalizowany na terenie parku ze starodrzewiem z XVIII i XIX wieku, którego ozdobą jest liczący przeszło 400 lat dąb szypułkowy. Tak urokliwe miejsce, w którym spotkaliśmy się na kolejnym Zjeździe, to zasługa Stefana z Podkowy Leśnej.

    Tradycyjnie w pierwszym dniu Zjazdu udaliśmy się na mszę połączoną z procesją Bożego Ciała. Miejscowy proboszcz poinformował swoich parafian, że do ośrodka „Przystań” w Popowie zjechali Żółtowscy z całej Polski na swój XIII Zjazd i w imieniu swoim i swych parafian nas powitał. Po procesji niektórzy Żółtowscy rozmawiali z posłem Jarosławem Kalinowskim z PSL.

    Po obiedzie uczestnicy Zjazdu uczestniczyli w zebraniu, którego celem było wybranie prezesa i nowego zarządu. Obrady rozpoczęły się uroczyście: odśpiewaniem hymnu Rodu Żółtowskich (ułożonego przez Marka z Poznania) i wniesieniem bochna chleba z herbem Ogończyk, przywiezionego przez Bożenę z Żółtowskich Drożdżalową, a upieczonego przez Wiesława Rumińskiego – wnuka Tomasza Żółtowskiego z Dobrzejowic.

    W trakcie zebrania dokonano wyboru Prezesa i Zarządu. Rafał z Korycina został ponownie wybrany na stanowisko prezesa. Do Zarządu wybrani zostali: Mariusz ze Sztumu – vice prezes, Jarosław ze Skierniewic – skarbnik, Natalia ze Skierniewic – sekretarz, Andrzej Mieczysław z Warszawy – redaktor kwartalnika, Maciej z Warszawy – odpowiedzialny za stronę Internetową, Wacław z Łodzi – odpowiedzialny za Genealogię, Bogusia z Płocka, Bożena z Żółtowskich Lipińska z Warszawy, Mieczysław ze Szczecina, Piotr z Płocka.

    W piątek pojechaliśmy na wycieczkę po Warszawie – opisze ją Bożena Żółtowska. Po powrocie ze stolicy odbyła się uroczysta kolacja połączona z aukcją przedmiotów ofiarowanych na licytację przez uczestników Zjazdu. Wszyscy bawili się dobrze i mieli wspaniałe humory.

    Tradycyjnie w sobotę uczestniczyliśmy w Mszy Św. w intencji Rodu, którą celebrował proboszcz ks. dr nauk teologicznych Cezary Siemiński. Słowo Boże oraz Modlitwę Wiernych czytał Wacław z Łodzi, a na tacę zbierał Kazimierz z Kufic. Na zakończenie mszy, w intencji zmarłych z Rodu Żółtowskich w szczególności za Zbigniewa ze Skierniewic i Michała z Łodzi, odmówiliśmy modlitwę Anioł Pański.

    Po powrocie do Ośrodka, odbył się – zorganizowany dla nas – pokaz porcelany i obrusów prowadzony przez przedstawiciela firmy „Regalia” z Torunia.

    Tego dnia po obiedzie wysłuchaliśmy koncertu akordeonowego w wykonaniu Michała z Olsztyna. Bardzo nam się ten koncert podobał i życzymy powodzenia młodemu artyście. Reszta dnia upłynęła na spacerach i spotkaniach towarzyskich.

    Niedziela – dzień odjazdu. Świt, piąta rano, dołączyłem do Władysława z Kielc i wspólnie pożegnaliśmy odjeżdżających Bożenę i Mariana Drożdżali z Torunia. Później razem z Władysławem odbyłem wspaniały poranny spacer do ujścia Narwi z Bugiem do Zalewu Zegrzyńskiego.

    Po śniadaniu jak zwykle pożegnania i odjazdy.

    Do zobaczenia na XIV Zjeździe.

    Wacława z Łodzi

  • Zwiedzanie Warszawy

    Wyjechaliśmy do Warszawy w bardzo uszczuplonym składzie. Było mi przykro. Powstała bowiem kontrpropozycja wyjazdu. Wiele też osób zostało w ośrodku, ponieważ „znają Warszawę”. Mieszkam w stolicy prawie od urodzenia i wiem, że najpiękniejsza Warszawa się ukrywa przed pośpiesznym oglądem.

    Warszawa jest sponiewierana, poraniona, krzykliwa, pokryta blichtrem i często ją sprzedają. Ale gdy uszanujemy jej rany, pokłonimy się z szacunkiem, to zobaczymy jej stare i nowe piękno. I tą piękną stolicę pokazał nam przewodnik, pan Andrzej Kochanowski.

    Spotkaliśmy się nieopodal pomnika Poległych i Pomordowanych na Wschodzie. Wojciech Ziembiński, znany z wielkiej uczciwości bojownik o Niepodległą oraz Komitet Organizacyjny pomimo wielokrotnych nawet chuligańskich sprzeciwów walczyli niestrudzenie o jego powstanie.

    Wybrano projekt Maksymiliana M. Biskupskego. Na wagonie deportacyjnym umieszczono dziesiątki krzyży łacińskich i prawosławnych, nagrobek żydowski i muzułmański – symbole śmierci i męczeństwa zesłańców na Syberię, walczących z komunistycznym reżimem o wolność i demokrację. Jeden z krzyży poświęcony jest zamordowanemu ks. Niedzielakowi, który jako pierwszy próbował pokazać te zbrodnie.

    Na 41 podkładach kolejowych, wyrzeźbione są napisy – miejsca walki z okupantem sowieckim w 1939 r., obozów zagłady dla Polaków, które stworzył stalinizm na ziemiach wschodnich, jak znany Katyń i nie znany Riazań czy Kaługa, gdzie wywożono jeszcze za „drugich Sowietów” w 1944 r.

    Wyrzeźbiono też powojenne miejsca zagłady Polaków w naszym kraju, takie jak Rembertów, Turza i Giby. Na ostatnim podkładzie nie umieszczono napisu – symbol nie znanych jeszcze miejsc kaźni.

    Wiemy, że w Katyniu zostali zamordowani – Marceli, Stefan, Władysław, a Henryk Żółtowski zmarł na zesłaniu na Syberii. Mój dziadek Stanisław Jan został zamordowany we wrześniu 1939 r. pod Tarnopolem. Jego grób mam tutaj pod jednym z krzyży tego pomnika. Zapaliliśmy znicze i oddaliśmy hołd zamordowanym modlitwą.

    Potem udaliśmy się w drogę na Stare Miasto. Na rogu Miodowej i Długiej obejrzeliśmy ogromny pomnik przedstawiający powstańców warszawskich. Monument zaprojektowany przez W. Kuź(ć)mę i J. Budyna od powstania jego projektu (lata osiemdziesiąte XX w.) budził kontrowersje. Miał być symbolem Powstania Niepodległej, został nazwany Powstańców. Zbyt mocno drażniła niektórych logika działań, idea narodowowyzwoleńcza Dowództwa AK i jego jedność ze społeczeństwem. (Dziś jeszcze naukowcy muszą walczyć z oszczerczymi sloganami peerelowskiej propagandy).

    Bardzo drażni dosłowność pomnika, ale pan Kochanowski potrafił pokazać jego zalety – ukazanie bohaterskiej walki z wrogiem, pomocy bezbronnym, modlitwę, poświęcenie życia i zdrowia za drugiego.

    Zwiedziliśmy też stojący nieopodal kościół garnizonowy ufundowany przez Władysława IV. Prowadzą do niego metalowe drzwi z realistycznymi scenami militarnymi i wizerunkami Matki Boskiej oraz napisem „Militio pro Christo”. W ołtarzu na miedzianym tle w oprawie z czarnego marmuru stoi figura Matki Boskiej. Przy wyjściu kapliczka z sercem płk Kuklińskiego, umieszczonym tu przed uroczystym pogrzebem. Wśród Żółtowskich, tak jak w naszym społeczeństwie, nastąpił podział ocen. Większość jednak pomodliła się za duszę i uhonorowała go chwilą milczenia.

    Spacerem udaliśmy się koło Barbakanu, budowli zwieńczającej fortyfikację szesnastowiecznej Warszawy, wzdłuż suchej fosy do pomnika Małego Powstańca. Zapaliliśmy znicz. Wacław odmówił modlitwę za zmarłych. Przeszliśmy obok pomnika Jana Kilińskiego, szewca w sukmanie trzymającego szablę nad głową, bohatera Powstania Kościuszkowskiego. Na Rynku Starego Miasta weszliśmy do Muzeum Historycznego, gdzie mogliśmy zobaczyć pamiątki archeologiczne z terenów Warszawy, prześledzić historię miasta, począwszy od wczesnego średniowiecza do XX w., podziwiać militaria, zbiory sreber z fabryki Norblina, wnętrza rzemieślniczych warsztatów i domów mieszczańskich.

    Przeszliśmy potem koło warszawskiej Syrenki na Plac Zamkowy. Andrzej Kochanowski opowiedział historię Kolumny Zygmunta III Wazy. W nowożytnej Europie była to pierwsza świecka kolumna, a w Warszawie – pierwszy świecki pomnik. Zygmunt III Waza przeniósł stolicę z Krakowa do Warszawy, był wielkim protektorem sztuki – rozbudował Zamek (zwiedziliśmy tylko dziedziniec), zbudował Zamek Ujazdowski, odrestaurował Kościół św. Jana, sprowadził wielu artystów i kilka zakonów. Nadał miastu wiele przywilejów. Warszawa za jego panowania i jego syna stała się centrum politycznym i kulturalnym kraju. Władysław IV wzniósł kolumnę ku chwale ojca, chwale podwójnej: ziemskiej – miecz – i niebieskiej – krzyż.

    Zeszliśmy schodami przy Zamku w dół do autokaru, aby udać się do Biblioteki Uniwersyteckiej na Powiślu, pięknej, jednej z najnowocześniejszych w Europie, pokrytej wiszącymi ogrodami. Obejrzeliśmy najróżniejsze pnącza sięgające kilku pięter wewnątrz budynku i wspaniałe kolorowe drzewa, krzewy i kwiaty, a także zioła na dachach biblioteki, skąd rozpościera się przepiękny widok na całą Warszawę.

    Po krótkiej przerwie udaliśmy się autokarem na przejażdżkę po Powiślu, prawobrzeżnej Warszawie. Poprzez najnowocześniejsze estakady i mosty stolicy dotarliśmy na Ursynów do jednego z najnowocześniejszych kościołów w Polsce pod wezwaniem patrona Warszawy bł. (W)Ładysława z Gielniowa na ul. Przy Bażantarni. Są tam ogromne kilkupiętrowe postacie wyrzeźbione w tynku, przedstawiające obrazy z życia Jezusa i Jego apostołów. Robi to niezwykłe wrażenie. Patrzyliśmy na ten niezwykły korowód Świętych Postaci w milczeniu.

    Wracając z Ursynowa podziwialiśmy nową, przebojową, apartamentową Warszawę, o której opowiadał nam barwnie pan Kochanowski, od lat zauroczony stolicą.

    Wysiedliśmy przy Ogrodzie Saskim, jednym z najstarszych parków miasta. Obejrzeliśmy Grób Nieznanego Żołnierza, przestudiowaliśmy wszystkie, niedawno uzupełnione, miejsca bitew, w których brał udział polski żołnierz; podeszliśmy do pomnika Józefa Piłsudskiego (dłuta T. Łodziany), zapaliliśmy znicz.

    Powędrowaliśmy do dyskusyjnej budowli, zasłaniającej Teatr Wielki. Większość warszawiaków uważa, że ten budynek zohydził Plac Zwycięstwa, zaburzył jego stylistykę. Pan Kochanowski próbował pokazać nam piękno wewnętrznego dziedzińca, z różnorodną fontanną…. Tu też rozstaliśmy się z naszym przewodnikiem i udaliśmy się w dalszą drogę do Lasek do Ośrodka dla Niewidomych.

    Po drodze opowiadałam o mijanych zabytkach… Tyle lat mówię publicznie, ale jakie to trudne przekazywać wiedzę w takim tempie, w jakim mijamy omawiane obiekty… Wspomniałam Pana Kochanowskiego, który tak właśnie mówił kilka godzin…. Pomagała mi Krysia Żółtowska-Kostrzewa, znająca świetnie żoliborskie pomniki.

    W Laskach czekała na nas urocza, młodziutka siostra franciszkanka, Służebnica Krzyża, która opowiedziała o Dziele Matki Czackiej, spokrewnionej z rodem Żółtowskich, bogatej arystokratki, która utraciwszy wzrok, oddała Bogu jeszcze więcej, bo całe swoje mienie, życie i poświęciła się niewidomym.

    Do nas, do Domu Przyjaciół, przybył chory Michał senior. Zawsze ze wzruszeniem patrzę na poszczególnych Żółtowskich, którzy jak jeden mąż cieszą się na widok Michała i witają go serdecznie, okazują mu szacunek; wtedy też sobie myślę, że mimo różnic będziemy mogli być razem, bo jest Michał, który niezmiennie jest naszym autorytetem, łączy nas ze sobą i łączy nas z przeszłością naszego Związku – tak właśnie chcieli już nie żyjący Zbigniew i mały Michał.

    Na spotkanie przybyli też Renia z Żółtowskich Jakubowska z mężem.

    Było już późno, szybko więc obiegliśmy ośrodek i udaliśmy się na cmentarz do grobu Matki Czackiej, by po krótkiej modlitwie i zapaleniu zniczy pożegnać Laski. Musieliśmy się spieszyć, ponieważ niespodziewanie wyznaczono na ten dzień jeszcze wykład i uroczystą kolację.

    Kiedy ruszaliśmy autokarem do Popowa, machali nam na pożegnanie Michał, Jakubowscy i młodziutka Siostra… Patrzyłam na nich radosna… Bardzo kocham Laski, mam tu niezawodnych przyjaciół, patronującą Matkę Czacką, czuję tu zawsze wielkie Dzieło Dobroci. Może choć odrobinę tego Dzieła udało się zobaczyć zwiedzającym dziś Żółtowskim… Z pewnością tak. Wracamy spokojni, słyszę ciche rozmowy, zadowolenie. Cieszę się w duchu…

    PS. Na drugi dzień słyszę krytyczne uwagi pod adresem Wacława. Zarzut – za dużo modlitw…. Niewątpliwie, kiedy zwiedzamy sklepy, modlitw nie ma… Dość złośliwości, to nie pierwszy raz się zdarzyło. Ponieważ ustalałam z Wacławem miejsca modlitw i zapalania zniczy, czuję się w obowiązku przedstawić swój pogląd.

    Dzięki Michałowi z Lasek, Ludwikowi ze Słonecznej – seniorom-potomkom założycieli Związku Rodu Żółtowskich, dzięki nieżyjącym – Zbigniewowi, małemu Michałowi i kilku, ale już niewielu, osobom reaktywował się Związek Rodu Żółtowskich.

    I ten Związek ma określone zasady – zasady tamtego Związku: Bóg, Honor, Ojczyzna. Każdy może przeczytać adresy i listy, które Zarząd wysyła do Jana Pawła II. Pisze w jednym z nich o oddaniu się pod papieską opiekę, „by móc dalej żyć zgodnie z prawem Bożym, zaleceniami Matki Kościoła i tradycją przodków w myśl postanowień naszego Związku”, przeciwstawiając się kultowi „pieniądza, konsumpcji i używania życia”(nr 24).

    Są wśród nas od początku istnienia Związku osoby niewierzące, ale obdarzają nas wierzących szacunkiem i niektórzy w dowód tego szacunku bywają na Mszach za rodzinę, a my wierzący odwzajemniamy się im poważaniem i sympatią.

    Pojawiła się jednak na naszych corocznych zjazdach maniera cichego pokpiwania, podważania wartości katolickiego sposobu bycia i życia (pewne symptomy można było zauważyć wg mnie już na pielgrzymce do Papieża). Byłam gotowa zaliczyć tę postawę tylko jako brak w dobrym wychowaniu… Ale dobre wychowanie to też podstawa naszego związku. Czyżby, więc owionął nas wiatr obłudy? Czyżby trapiło nas naśladownictwo wielu współczesnych polityków – mówimy, co innego, a robimy, co innego?

    Przeczytałam jeszcze raz motto „Związku Rodu”, słowa Jana Żółtowskiego, i pomyślałam – tylko w Związku Rodu wypełnionym „samodzielnością myśli, bohaterstwem czynu, świętością życia” chcę być, w innym nie.

    BW

    Pozwolę sobie na rozwinięcie skrótu BW: Bożenna Wanda Żółtowska

  • Wesoła kolęda

    Szła kolęda śnieżną drogą,
    Chociaż zimno, chociaż mróz,
    Tu zanuci, tam zaśpiewa,
    Pośród białych brzóz.

    Idzie dalej – polem, lasem,
    Nie żałuje drogi swej,
    Bo się Jezus dziś narodził,
    Więc wesoło jej!

    ref. Hej-ha! Gloria!
    Zaśpiewajmy razem
    Hey-ha! powiła
    Dzieciątko Maryja!

    Szła kolęda tak radosna
    I chce zostać z nami tu,
    Będzie nucić kołysankę
    Dzieciątku do snu.

    A gdy Dziecię się obudzi
    I uszłyszy śpiewanie,
    Będzie światu błogosławić
    W żłóbku – na sianie!

    ref. Hej-ha! Gloria!
    Zaśpiewajmy razem
    Hey-ha! powiła
    Dzieciątko Maryja!

    Marek Żółtowski

    Poznań 2001

  • Z Nowym Rokiem

    Leśna cisza białym puchem
    Aż po brzegi przysypana,
    Zima wokół, mróz siarczysty,
    Drzewa w śniegu po kolana.
    Stary Rok odchodzi w nocy,
    Zakończona roczna praca.
    Czas pożegnać, co minęło,
    Co złe było, niech nie wraca.
    Nowy Rok z nadzieją wielką
    Niech przybywa w nasze progi.
    Może spełnią się marzenia,
    Może przyjdzie czas nam drogi.
    To, co nam się nie powiodło,
    W czym nas szczęście opuściło,
    Teraz spełni się na pewno
    – wierzyć w to – to już jest miło!
    A życzenia nieśmy szczere
    I gorące wszystkim wokół,
    Niech nam Nowy Rok panuje
    Życzmy więc – Do siego roku!

    Marek Żółtowski

    Poznań

  • Nota redakcyjna

    Witam ponownie. Przez ponad 10 lat prowadziłam nasz kwartalnik. Podobał mi się ten nowy wizerunek kwartalnika, kiedy redagowanie go przejął Andrzej Mieczysław.

    Okazało się jednak, że zarówno ten numer, jak i następny będę redagować znowu sama. Bardzo dziękuję Wacławowi z Łodzi za pomoc. Przepraszam za opóźnienie numeru bożonarodzeniowego. Złożyło suę na to wiele przyczyn. Oddaję ten numer w Państwa ręce z nadzieją, że Andrzej Mieczysław wróci i numer powielkanocny zredagujemy razem. Chętnie oddam Ci znów pałeczkę Andrzeju Mieczysławie…

    BW

  • Zebranie Zarządu

    Zebranie Zarządu Związku Rodu Żółtowskich odbyło się w Skierniewicach 17 października 2004 r. Porządek zebrania:

    1. Powitanie zebranych przez Prezesa. – Prezes Rafał bardzo serdecznie powitał przybyłych na zebranie Członków Zarządu.
    2. Sprawy dotyczące kwartalnika – Andrzej z Warszawy, dotychczasowy redaktor naczelny, zrezygnował z pracy.
    3. Prowadzenie strony internetowej – Strona internetowa jest ciągle sprawą dalszych zmian i ulepszeń. Dyskutowano na temat ewentualnego umieszczania na stronie zdjęć do poszczególnych artykułów. Rozpatrywano możliwość wgrywania migawek filmowych ze Zjazdów lub dotyczących członków Rodu. Ciekawą propozycją było wprowadzenie wersji anglojęzycznej na naszej stronie internetowej lub niektórych jej fragmentów. Maciej z Warszawy nasz „rodowy” informatyk, rozważy wszystkie przedstawione propozycje pod względem możliwości ich realizacji.
    4. Organizacja Zjazdu 2005 r. – Krasnobród to propozycja na najbliższy Zjazd przedstawiona przez Mariusza ze Sztumu. Krasnobród położony jest w południowo-wschodniej Polsce na terenie Roztoczańskiego Parku Narodowego. Roztocze to pasmo malowniczych wzgórz o unikalnym mikroklimacie i niepowtarzalnie pięknych okolicach. Zarząd rozpatrzy tę bardzo ciekawą propozycję. Również inne zgłaszane propozycje będą wnikliwie rozpatrywane.
    5. Wolne wnioski.

    W tym roku mija dziesiąta rocznica śmierci śp. Zbigniewa Żółtowskiego ze Skierniewic, głównego inicjatora i organizatora utworzenia Związku Rodu Żółtowskich. Członkowie Zarządu złożyli wieniec na grobie Zbigniewa oraz uczestniczyli we mszy świętej odprawionej za Jego duszę.

    Protokołowała Bożena Lipińska z Żółtowskich z Warszawy