Na wstępie pragnę zaznaczyć, że miałem aż dziewięcioro rodzeństwa i to mocno zróżnicowanego pod względem wieku. Troje najstarszych mieszkało w Poznaniu i chodziło tam do szkół. W Czaczu było czworo średniaków, nawet pięcioro, gdyż z nami wychowywała się nasza cioteczna siostra Aniela Brzozowska. Wreszcie były dwie najmłodsze siostrzyczki. Rodzice chcieli jak najdłużej mieć nas przy sobie i trzymali nas w Czaczu. Po wielu latach pozostała mi w głowie tylko ogólna atmosfera z tych lat oraz poszczególne sytuacje.
Przygotowania do Świąt Bożego Narodze?nia zaczynało się bardzo wcześnie, myślę, że już w drugiej połowie listopada uczyliśmy się śpiewu kolęd. To było przyjemne i nie wymagało wysiłku, bo dziecko szybko chłonie to, co nowe. Pracowaliśmy również z zapałem nad wyrobem ozdób na choinkę. Nie kupowało się żadnych błyskotek, bombek, świecidełek; wszystko było naszej roboty, prócz świec i ich metalowych oprawek. Główna praca szła w kierunku łańcuszków z kolorowego papieru, lecz robiliśmy różne ich rodzaje i w rozmaitych kolorach. Kiedyś ktoś przyjezdny zachęcił nas do wydmuchiwania jajek i malowania skorupek w różne wzory. Wszystko to, co robiliśmy, było kruche z konieczności, toteż przy rozbiórce choinki wiele łańcuchów się rozrywało. Przechowywano jednak zapas ozdób z poprzednich lat, co wystarczało w końcu na przystrojenie nawet bardzo wysokich choinek.
Adwent wreszcie się kończył i nadchodził oczekiwany wieczór wigilijny.
W chwili pokazania się pierwszych gwiazd szliśmy się umyć, uczesać i przebrać w odświętne ubranka. Wcześniej niż zwykle zbieraliśmy się w stołowym pokoju. Uderzały nas od razu zaszłe zmiany. W kącie stojący snop zboża z kłosami, stół nakryty czystym obrusem, pod którym znajdowało się trochę siana. Na talerzach w paru miejscach rozłożono opłatki. Po kolei ukazywali się zaproszeni goście: prowadzony przez Rodziców Ksiądz Dziekan Józef Marciniak, proboszcz Czackiej parafii, administrator majątku, inż. Stanisław Maciołowski. Przy zwykłych miejscach stawały nauczycielki i niania z najmłodszymi siostrami.
Oboje Rodzice ubrani odświętnie, nasz Ojciec skupiony i poważny, nieco wzruszony. Pochodziło to z faktu, że miał smutne dzieciństwo, gdyż wcześnie stracił oboje rodziców. Wychowywał go surowo żyjący Dziadek, a ciepło rodzinne znajdował jedynie w Chołoniowie na Wołyniu, u rodziców i braci swojej matki.
Ksiądz Dziekan odczytywał fragment Ewangelii, po czym błogosławił stół. Wtedy nasz Ojciec brał długi kawał opłatka i zaczynał dzielenie się nim, rozpoczynając od zaproszonych osób i przechodząc stopniowo do nauczycielek, dzieci i osób podających wieczerzę. Dla nas, dzieci, fakt tego dzielenia się opłatkiem wszystkich ze wszystkimi był czymś tak niezwykłym, że nie starczało ani czasu ani uwagi na przyglądanie się temu, co robią inni.
Na wszystkich twarzach widziało się nastrój świąteczny i wzruszenie. Wreszcie zasiadaliśmy do stołu. Rodzice, jak zawsze, naprzeciw siebie, po prawej stronie mojej Matki Ksiądz Dziekan, po drugiej administrator. Podawano zupę, a raczej dwie zupy: grzybową z kluseczkami i barszcz z uszkami. Potem ukazywała się druga potrawa, rzadko u nas widziana – ryba. Dawniej był to szczupak, nieraz ładny i długi, złowiony świeżo w Kanałach Obrzańskich, w późniejszych latach pojawił się karp pochodzący ze stawów rybnych w Lasach Lubartowskich w Lubelskiem. Wszystkim, nawet dzieciom nalewano kieliszek białego wina.
Nadchodził jednak moment, kiedy kolacja się kończyła i pełni niecierpliwości wędrowaliśmy do Starej Biblioteki, gdzie nasza Matka trzymała w szafach lżejszą literaturę młodzieżową, powieści dla domowników i na potrzeby wsi.
Pokój ten w ostatnich dniach był zamknięty na klucz, gdyż tam właśnie stała choinka. Nigdy nie wiedzieliśmy, kto ją ustrajał we wszystkie ozdoby i umocowywał świece na gałęziach. Teraz nagle „Boże Drzewko” ukazało się w pełni świateł płonących świeczek, a pod nim leżały prezenty, starannie zapakowane w papier, z napisami naszych imion. Następował śpiew kolęd. Była to bardzo piękna i radosna chwila. Po jej zakończeniu przystępowaliśmy do odnajdywania naszych prezentów. Za każdym razem przeżywaliśmy to bardzo, gdyż nie byliśmy psuci podarkami. Podziwiam intuicję mojej Matki, która zgadywała nasze pragnienia i umiała doskonale dostosować do nich prezenty. Nikt nie miał czasu myśleć o tym, co otrzymali inni, tylko o tym, co jemu przypadło w udziale. Do dziś dnia pamiętam mój zachwyt nad narzędziami stolarskimi, to znów nad pędzlami i farbami akwarelowymi, kiedyś dostałem mały aparat fotograficzny, od którego zaczęła się moja pasja do fotografiki.
Szczególnie wiele zawdzięczałem doborowi książek. Raz był to Koń B. Dyakowskiego, znakomita lektura ukazująca konia w Polsce od najdawniejszych czasów, a więc na wsi przy uprawie roli, w życiu rycerzy, w obronie Kraju. Innym razem był to Nasz las tegoż autora, który dzielił się z młodocianym czytelnikiem swoją znajomością przyrody i życia zwierząt w naszych puszczach i lasach.
Nigdy nie dostawaliśmy elektrycznych kolejek, samochodzików, traktorów, raz natomiast znalazłem pod choinką niewielki stalowy łuk zagranicznej produkcji, lepszy od wszystkich, które sam robiłem z drewna. Przez parę lat nie rozstawałem się z nim.
Uradowani prezentami i przeżytą uroczystością szliśmy spać. Nie prowadzono nas na pasterkę, gdyż kościół parafialny był strasznie zimny. W tamtym czasie o ogrzewaniu nikt nawet nie myślał, mam natomiast w pamięci gromadę dzieci z parafii stojących pod balaskami i miarowo, cicho tupiących nogami przez cały czas trwania nabożeństwa. Dopiero po latach parafia zdobyła się na uplecenie i zeszycie z powróseł wielkiej słomianki pokrywającej posadzkę w prezbiterium. Odtąd już nie było tupania. W niedzielę jednak chodziliśmy zawsze do kościoła, pamiętającego jeszcze czasy rodu Czackich.
Mam pełną świadomość tego, że mój opis Świąt Bożego Narodzenia jest bardzo blady i bezbarwny. Cóż jednak na to poradzę?
Michał Żółtowski z Lasek
grudzień 2004 r.