Ciąg dalszy z poprzedniego numeru.
Działdowo – II etap
„Godnie” nas przyjęto: już przy wysiadaniu skopano nas i zbito, młodzi silni esesmani, pijani, cieszyli się nad nami – do męczenia. „Polnische Banditen” i „Polnische Schwein” towarzyszyły nam do miejsca zakwaterowania. Tam przy wejściu do koszar 3. batalionu 32. pp z Modlina ustawili się s…syny szeregiem i batami przyjmowali przy ogólnym śmiechu nowo przybyłych więźniów. Wesoło było durniom niemieckim, a nam śmiertelny strach przed tym, co będzie dalej.
Dostaliśmy na drugim piętrze byłą izbę żołnierską, trzy rzędy podwójnych piętrowych łóżek żelaznych bez żadnej pościeli, sienniki, podgłówki ze słomy i po jednym brudnym kocu. Wybite szyby, podłoga zaśmiecona, zasrana, zaszczana, prawdopodobnie przez żołnierzy niemieckich. Myśmy z ojcem zajęli łóżko na dole od okna, z dala od korytarza, co nam zresztą wyszło na dobre, ponieważ często pijani żołdacy po libacji „odwiedzali” nas i pierwszymi ofiarami byli najczęściej ci, których łóżka stały blisko wejścia. S…syny ściągali z łóżek, bili i kopali, gonili po całej sali, a ile było przy tym śmiechu i wyzwisk. Zabawa była wyśmienita – typowo w germańskim stylu znęcanie się mocnego nad słabym. (Kto z nas wtedy myślał, że ci „dzielni mołojcy”, ufni w swą siłę, za kilka lat będą całowali buty swoim (!) oficerom, będą pokornie pochylać tępe łby gotowi na każde skinienie do usług nawet najgorszych; że swoje żony i córki będą zachęcać do spania „z panami Polakami”; że będą żebrać o litość, o chleb, o życie… Na sali prócz nas byli inni – całkiem nie znani, a przecież bliscy – Polacy, tak samo przeżywający niedole, upokorzenie i hańbę narodu. Wszystkie serca biły po polsku.
Śniadania, obiady i kolacje były koszmarem i nie wszyscy je otrzymywali – kto zdążył mimo bicia, dostał chochelkę zupy, którą często wylewano. To samo było z kawą. Bochenek chleba na ośmiu, chochelka zupy bez tłuszczu i niesłodzona kawa. Był głód, wielu zginęło jedząc ze śmietników wyrzucane marchewki, cebule, kawałki starego chleba. Tak zmarł na tyfus młody docent Uniwersytetu Warszawskiego, chwaląc sobie znalezione „witaminki”, a wiemy, że to z głodu. Wielu z nas Działdowa nie przeżyło, a przecież był to tylko obóz przejściowy. Pracowaliśmy ciężko na torach kolejowych przy podbijaniu podkładów, kopaniu rowów, tłuczeniu kamieni i cegły, wywożeniu kloak i innych robotach. Do złego wyżywienia, ciężkiej pracy, nieludzkiego traktowania dołączyły się złe warunki sanitarne. Trzeba było mieć dużo hartu i woli, żeby nie jeść różnych świństw ze śmietnika. W nocy nie wolno było wychodzić, a kibli było za mało na nasze potrzeby, często przelewały się zasmradzając pomieszczenie, a rano przy wynoszeniu wymysły od „brudnych i niechlujnych Polaków” – nie umieliśmy zachować czystości.
Zamordowano arcybiskupa płockiego Juliana Nowowiejskiego – staruszka liczącego ponad osiemdziesiąt lat i sufragana tejże diecezji, ks. biskupa Wotumiskiego. Skakali „żabki”, a kiedy im się to nie udawało i przewracali się, śmiechu było co niemiara, no bo było się z czego śmiać! Bici po twarzy, stawiani na nogi – i znowu to samo od początku. Zmaltretowani i poniżeni w swojej godności ludzkiej i kapłańskiej, zostali rozstrzelani. Wiedział o tym papież Pius XII, wielki przyjaciel Niemców, błogosławiący wyprawy Hitlera i Mussoliniego, ale nie przejmujący się losem duchownych Europy Wschodniej, walczących nie bronią, ale słowem, manifestujących swą przynależność narodową. Podobnie zginęli znani mi osobiście księża: Goszczyński – proboszcz parafii Bodzanów, Wiloch proboszcz parafii Łatowo, obaj patrioci publicznie piętnujący barbarzyństwo Niemców.
Nie wszyscy jednak noszący mundury feldgrau mieli wilcze serca; odwracali oczy, kiedy nas bito, podrzucali chleb; nie wszyscy byli zarażeni hitleryzmem, wyraźnie nam współczuli, ale sami się bali swoichwspółtowarzyszy i zawsze słychać byto „aber schnel” – prędko, prędko. Na pewno dzięki takim Niemcom wielu Polaków przeżyło i ocalało. Był co prawda drobny ułamek tych „dobrych Niemców”, ale w sumie sporo istnień polskich ocalało, i tu w swoich wspomnieniach składam im serdeczne braterskie podziękowanie. Nie wszyscy Niemcy zapomnieli, że Goethe czy Schiller – wielcy poeci niemieccy, których czci cały świat – byli humanistami, którym obca była przemoc i gwałt, że byli inni wspaniali myśliciele i pisarze, których myśli w postaci napisanych przez nich książek kazał Hitler palić publicznie na stosach. I nagle zjawił się mały człowieczek, psychopata, chory na manię wielkości malarz pokojowy, Hitler, człowiek o niezwykłych zdolnościach organizacyjnych, świetny mówca, bardzo sugestywny fanatyk umiejący wmówić Niemcom, że tylko oni są zdolni i powołani do przewodzenia innym narodom, przekonać ich o dziejowym posłannictwie Germanów. Pozyskał sobie wielkich finansistów, ogromny przemysł niemiecki wietrzący miliardy, a narodowi obiecał dobrobyt, jakiego nigdy nie mieli, i to, co Niemcy tak zawsze lubili rządzenie niewolnikami. Wierzyli ślepo w to, co im mówiono, pracowali, jedli na kartki, zdyscyplinowani i pewni, że wódz ich nie zawiedzie. Jakie smutne było ich przebudzenie!
Widoczne z brudu, braku wody, mydła, pościeli, niezmieniania bielizny dostaliśmy „krocy” (po polsku: świerzb złośliwy). Straszliwe swędzenie, a co za tym idzie – drapanie, co jeszcze potęgowało jego rozwijanie. Miejscowy lekarz na to nie reagował, tłumacząc się brakiem leków. Na udach i brzuchu mieliśmy wielkie, cieknące, obrzydliwe rany. Pisałem do żony o maść, ale moich listów nie otrzymywała.
Kilkudziesięciu nas przewieziono samochodami do dużego majątku niemieckiego odległego o kilkanaście kilometrów od Działdowa. Nie pamiętam nazwy majątku ani nazwiska „dziedziczki”, ale była to stara kutwa i bardzo nie lubiła Polaków i Rosjan, podobno pochodząca z junkrów pruskich, istna baba-Jaga, brzydka z „wąsikami”.
Byliśmy głodni, pracowaliśmy gorliwie przy wykopkach i żarli chciwie kartofle w każdej postaci – gotowane, pieczom i w zupie. Co to była za rozkosz do syta najeść się kartofli, a potem straszliwa sraczka i całkowity brak apetytu, nawet chleb nie szedł. Na kartofle patrzyliśmy z odrazą, nawet dziś po tylu latach nie jestem ich amatorem.
Zaraz po wykopkach zorganizowano transport i ruszyliśmy ku swojemu przeznaczeniu — do obozu koncentracyjnego Mauthausen w Austrii.
Mauthausen – III etap
Jechaliśmy z Działdowa przez Toruń, Poznań i Berlin zatrzymując się na kilka dni w miejscowych więzieniach. Jechaliśmy w zamkniętych okratowanych więźniarkach, w zaduchu, okna przeważnie zamknięte, brak wody, nie zawsze konwojenci na czas pozwolili pójść do ubikacji, toteż czasem nie każdy zdążył i ot, nieszczęście gotowe, a potem smród i lanie za nieporządek. W więzieniach miejscowych stosunkowo nie było źle: codziennie zupa i trochę wytchnienia, kontakty z siedzącymi tu ludźmi, wiadomości ze świata i lepsze poznawanie stosunków więziennych i nadzoru władz niemieckich. Bardzo „zabawnie” przyjęto nas w Berlinie, w czasie przejścia z dworca do więzienia. Otóż ilu nas było, tylu ustawiło się żandarmów na peronie. Każdy żandarm pojedynczo brał swojego więźnia na smycz jak psa, tyle że nie za szyję, a za rękę i poważnie prowadził ulicami Berlina. Było nas kilkudziesięciu, więc korowód dość długi. Wielka to była frajda i uciecha dla berlińczyków przyglądających się wynędzniałym i ogłupiałym, prowadzonym na smyczach więźniom. Pluto na nas, wymyślano od polskich bandytów i świń, wygrażano i kto wie, czy nie doszłoby do linczu, gdyby nie obecność żandarmów. Istne średniowiecze, ale wtedy była taka mentalność, tak ich wychowano, do tego był to rok 1942, okres zwycięstw i triumfu Niemców oślepionych przez zbrodniczych polityków i fanatyków III Rzeszy Niemieckiej. Toteż sobie w Berlinie na nas użyli. Śmiali się, gwizdali i wiwatowali na cześć Fuehrera, byli szczęśliwi. Czuliśmy się bardzo źle i z ulgą powitaliśmy cele więzienne Moabitu. Stamtąd przewieziono nas bezpośrednio do celu, do piekła, skąd według planu nikt z nas nie miał wrócić – chyba w postaci dymku z komina krematoryjnego.
Transport przybył w nocy, mała stacja, ciemno, gdzieniegdzie przyćmione światła. Wyładowano nas na peron. Tam już czekano. Jeżeli Bóg stworzył piekło, Kaina i Abla, to chyba tam. Otoczyła nas sfora pijanych i oszalałych diabłów, szatanów w takiej postaci, jakiej nawet twórcy Biblii nie śmieli opisać. Nawet olbrzymie psy, stale szczekające i biegające, wydały się nam mieszkańcami piekieł. Przy świetle latarek elektrycznych, biciu, wrzasku, wyzwiskach, szczekaniu uformowano pieszy transport do obozu.
Byto nas około stu dwudziestu osób – młodzi i starzy, czasem chłopcy 16-18-letni. Do obozu około 4 km. Ruszyliśmy, rychło gubiąc szyk marszowy. Nie wiem, ilu z nas zostało po drodze, ale sądząc po liczbie strzałów – dużo, bo nie wszyscy mogli nadążyć w marszu, zostawali i ci byli już straceni. Wcisnąłem się z ojcem do środka kolumny, przez co uniknęliśmy razów i psów. Napięcie nerwowe okropne. Ci, którzy zostali w tyle, już nigdy nie zobaczą Ojczyzny, swoich najbliższych. Nie wiem, ilu nas dotarto do obozu. Otwarła się brama „Arbeit macht Frei” – koniec wędrówki.
Byli ludzie, którzy nie spali, aby nas obsłużyć, i w kąpieli (jaka wspaniała ciepła woda) ostrzygli wszystko, co było włosem na skórze, zabrali nasze ubrania i buty, ubrano nas w kalesony, koszule i drewniane chodaki, zapisano, jak trzeba, oraz dano na sznureczkach numery – tymczasowe, jak mówiono, ale te numery zostały już na zawsze, zastępując nam nazwiska w obozie. Otrzymałem numer 19340, a ojciec 19341. Jako ludzie zniknęliśmy – byliśmy numerami. Do bloku kwarantannowego było z łaźni około 300 m. Znaleźliśmy się we władzy takich samych więźniów jak my, ale z czarnymi, zielonymi lub fioletowymi winklami, a więc byłych bandytów, złodziei, babtystów i innych Niemców i Austriaków, rzadko trafiali się Hiszpanie. I ci, za plecami swoich mocodawców, zostali panami życia i śmierci tysięcy więźniów, ale o tym będę jeszcze pisał.
Pędzili nas batami i krzykiem, przewracaliśmy się, bo nikt nie umiał chodzić i biegać w drewniakach. Biegliśmy więc na bosaka trzymając drewniaki w ręku, kto zgubił i wrócił, dostał lanie.
Nareszcie blok 17, dwie sztuby, pośrodku umywalnia i wychodek, barak drewniany, jak zresztą wszystkie inne. Położono nas pokotem wzdłuż obu ścian, jeden przy drugim – stłoczeni w jeden kłąb ludzki niczym robaki. Odwracaliśmy się na drugi bok na komendę któregoś z nas – kilka kocy i wypchanych słomą sienników. Byliśmy bardzo znużeni. Kto wstał, aby wyjść za swoją potrzebą, na swoje miejsce już nie trafił – ścieśniło się. Ojciec był bardzo słaby z głodu i znużenia, chodząc czepiał się ścian. Jak mogłem, tak pomagałem, ale zasadniczej pomocy udzielić nie mogłem, a u tych wściekłych wilków – blokowego i sztubowych nie było czego szukać ani się spodziewać.
Po kilku dniach zabrano nas jako chorych na świerzb na blok 20. Przykra to pasożytnicza choroba, mieliśmy dosłownie ropiejącą ranę na brzuchu i kroczu – straszliwe swędzeni, ciekło z nas. Wtedy jeszcze rewiru nie było – budowano. Blok 20 był czymś w rodzaju szpitala, nazywano to „Kranken Blok . Pożal się Boże, jaki to był szpital. Bez leków, sienniki wypchane słomą i takie same podgłówki, po jednym kocu na chorego, bez prześcieradeł. Mieli natomiast znakomitą maść na świerzb. Lekarz Polak, dr Władysław Czapliński, również więzień, mieszkał w tym bloku. Dobry człowiek i dobry lekarz. Ten nas przyjął, nakarmił i przydzielił łóżka. Zalecił smarowanie. Stawało się w całej nagości, jakże chudej męskości i mizernej kondycji, na małym stołeczku, podchodził ze słoikiem z maści; „specjalista” – polski chłopak smarował dwa razy dziennie pędzlem malarskim chore części ciała. Po mniej więcej dwóch tygodniach kuracji kręca znikła, ale dr Czapliński jeszcze nas trzymał. Była zima i bał się szczególnie o ojca, że nie wytrzyma narzuconej pracy. W Austrii zima jest na ogół łagodna, ale w 1942 roku była dość sroga – temperatura w grudniu dochodziła do -18, -20C. palono co prawda w żelaznym piecu, ale dość oszczędnie, o wiele za mało jak na duży barak. Tuliliśmy się z ojcem do siebie okryci mizernymi kocami.
I oto Wigilia Bożego Narodzenia 1942 roku, Adama – imieniny ojca, kiedyś tak hucznie obchodzone. Otrzymaliśmy rano chleb – szybko go zjedliśmy. Piszę to z płaczem, bo nie mieliśmy nawet kawałka chleba, żeby podzielić się nim zamiast opłatka. Leżący obok nas, bardzo chory, swojego chleba jeszcze nie zjadł i na moją prośbę pożyczył dwa cienie kawałki, które następnego dnia zwróciłem, nawet z naddatkiem. Biorąc plasterek pożyczonego chleba do ust życzyliśmy sobie przeżycia, wytrwania, twardości i wiary, że może uda się nam kiedyś mimo wszystko zobaczyć swoich najbliższych i kraj. Ucałowaliśmy się i każdy oddał się swoim myślom; byliśmy wtedy w domu, z naszymi żonami i dziećmi – nie wiedzą, co się z nami dzieje, czy w tę wigilijną noc myślą o nas?
Przytuleni do siebie usnęliśmy. Przebudzenie było dość przykre i niesamowite – nad nami wyciągnięta sztywna ręka sąsiada (nie tego, co opłatek pożyczył, tamten Polak, a ten Serb) – zmarł w nocy. Szybko go zabrano, rozebrano z koszuli i kalesonów i wyrzucono przed blok. Bielizna się przyda dla innych, a on, nieznany człowiek – to pyłek, trochę niedopalonych kosteczek, garść popiołu. Tak zaczął się pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia 1942 roku.
Codziennie wyrzucano kilkanaście szkieletów odzianych we własną skórę, bardzo długich. Codziennie też rano zajeżdżał wóz zaprzężony w ludzi i zabierał ciała nie znanych nam z nazwiska i przynależności narodowej towarzyszy, drogich nam, bo zginęli za wspólną sprawę, w obronie cywilizacji, kultury, swego kraju i jego granic, w obronie swoich rodzin. Modlliliśmy się za nich. Wtedy byli to przeważnie Polacy, Czesi, Rosjanie, Jugosłowianie, starzy Hiszpanie, Belgowie, Francuzi. Holendrzy i inni. Patrzyłem bezradny na śmierć innych nie wiedząc, czy sam przeżyję. Nie znałem języków obcych, ale Czechów, Jugosłowian i Rosjan częściowo rozumiałem. Prosili, aby powiadomić rodziny, podawali nazwiska i adresy. Niestety, nie było czym ani na czym zapisać. Najczęściej umierali ludzie. którzy stracili wiarę, że przeżyją, że wrócą do swoich, że żony ich nie łajdaczą się i czekają na nich. Tak umarł nasz kolega pełen zwątpienia – Jakub Czyż. Byłem przy jego śmierci, prosił o wodę i wtedy powiedział, całkowicie załamany, że nigdy nie zobaczy swojej Rozalki i dzieci. Zmarł cicho, otarłem łzy. Wiara była wielka siłą, kto zwątpił – zginął i prochy jego użyźniają pola okolicznych wsi.
Urzędowy lekarz niemiecki był rzadkim gościem w bloku, bał się tyfusu, który mógł w każdej chwil wybuchnąć wskutek septycznych warunków. Doktor Czapliński robił, co mógł, zmieniano słomę w siennikach, dezynfekowano koce, barak skropiono płynem odkażającym. Ojciec odżył, czuł się lepiej, barak lepiej opalano, toteż spacerowaliśmy w kalesonach i koszulach wszystkiego ciekawi. W czasie wojny widziałem wielu zabitych. Tak naszych, jak i Niemców, ale byli to ludzie młodzi, dobrze odżywieni i ubrani, widziani krótko i przelotnie. A tu rzuceni jeden na drugiego, nadzy, zmarli ludzie o „żywych” oczach. Tak nam się zdawało, że ci ludzie żyją, że patrzą na nas. Z którejkolwiek strony spojrzeć, oni „patrzyli” na nas. Straszne to było, może fizycy lub lekarze to wytłumaczą? Może to bytu wycieńczenie, może głód, może strach? Widziałem potem setki takich samych na rewirze, na dole, już w 1945 roku zbudowanym – Kranken Lagrze. Kto był w Mauthausen, ten wie i pamięta ten „wielki szpital selekcji i śmierci”. Tu przeniósł się dr Czapliński jako naczelny lekarz, obok niego lekarze jugosłowiańscy, rosyjscy i czescy.
Wreszcie nadszedł czas i wypisano nas do bloku roboczego. Blok nr 7 to nowy rozdział naszej historii.
Roman Żółtowski
Ciąg dalszy w następnym numerze.
Dodaj komentarz