Ciąg dalszy z poprzedniego numeru.
Obecnie opiszę na naszym przykładzie, w jaki sposób hitlerowcy wysiedlali Polaków. Do naszego domu w dniu 21 kwietnia 1942 roku samochodem przyjechało czterech mężczyzn. Dwóch z nich w czarnych mundurach SS, trzeci w mundurze wermachtu (tłumacz) i nowy „właściciel”, wspomniany Stefan Augustin. Kazali zawołać mojego ojca, który był zajęty pracą w gospodarce. Spisali wobec niego pobieżnie inwentarz żywy, budynki z ziemią i kazali się mu podpisać. Jednocześnie tłumacz wyjaśnił po polsku, że ojciec zrzeka się calej posiadłości na rzecz „wielkich Niemiec”. Ojciec oponował, że nie chce się zrzec, bo to jego całe utrzymanie. Natychmiast dopadł do niego esesman i zamierzył się do uderzenia, wówczas ojciec podpisał dokument.
Po podpisaniu esesman oświadczył przez tłumacza, że wolno nam zabrać ze sobą tylko pościel z jednego łóżka i samo łóżko i w ciągu 15 minut mamy opuścić dom. Ojciec zdjął kapę z lóżka, zapakował w nią pościeli wyniósł na ulicę, gdzie czekało na nas kilku sąsiadów, myśląc, że będą nam pomagaćprzy zabieraniu rzeczy. W tym czasie wyszedłem na podwórze i chciałem złapać naszą kurę. Zobaczył mnie, a właściwie już wcześniej pilnował, nowy właściciel i zawołał esesmana, który dopadł mnie i zaczął bić po twarzy i karku, a kiedy upadłem, kopał i krzyczał „polnische schweine” (polska świnia). Doleciała do nas matka, która zaczęła mnie bronić. Hitlerowiec uderzył i matkę, która upadając wołała, że mam uciekać. Udało mi się podnieść z ziemi i uciec przez płot z drutu kolczastego na drugą stronę. W tym czasie ojciec wrócił z drogi, aby zabrać lóżko i materac. Zauważył, że matka leży na ziemi i chciał jej pomóc wstać. Esesman zostawił matkę, dopadł do ojca i uderzył go tak silnie w głowę, że ojciec potoczył się do tyłu i upadł pod ścianę domu. Esesmani widzieli, że są obserwowani przez grupę ludzi (sąsiadów) stojących na ulicy i przy płocie, a mimo to bili i znęcali się nad nami. Wówczas nie wytrzymałem nerwowo. Zza płotu zacząłem wymyślać Niemcom na całe gardło od „szwabów”, od „bandytów”, którzy biją mi matkę i ojca. Doszło do moich uszu szwargotanie esesmanów „swab”, „bandit” i widocznie upewniwszy się u tłumacza znaczenia tych słów podbiegli do płotu i zaczęli odginać druty kolczaste, aby przejść na drugą stronę. Byłem tak bardzo zdenerwowany i z wrażenia sparaliżowany, że nie docierały do mnie słowa matki, która wołała: „Stachu, uciekaj!”. Dopiero, kiedy nasz znajomy, Grochowiński, złapał mnie za ramię i kazał uciekać, zorientowałem się, że muszę wiać, bo już jeden z esesmanów był po mojej stronie płotu i pomagał drugiemu przejść. Wówczas bardzo się przestraszyłem i jak wiatr pognałem w kierunku ulicy. Esesmani nie mogli tu strzelać, bo na ulicy stali ludzie. Przebiegłem ulicą do cmentarza, przez płot na cmentarz, potem przez drugi plot z cmentarza na ulicę i pobiegłem do brata mojego Henryka, który pracował w sklepie tytoniowym jako ekspedient, powiadomić go o naszym wysiedleniu. Goniący mnie esesmani wpadli na cmentarz, wyciągnęli pistolety i szukali mnie między grobami.
W tym czasie rodzice wygnani z naszej posesji zatrzymali się w mieszkaniu naszych sąsiadów Biegalskich. Tłumok z pościelą, którą pozwolono nam zabrać, był u drugich sąsiadów – Przytulskich. Jeszcze raz esesmani przyszli do Przytulskich, przetrząsnęli tłumok z pościelą i dopytywali się o rodziców, a raczej o mnie, gdzie mogę obecnie się znajdować. Nie dostali odpowiedzi, ponieważ Polak Polaka, jak mógł, tak chronił.
Niemcy nie czuli się jednak pewni w naszym domu i posesji, przez całą noc palili światło, a esesmani wyjechali do swej bazy dopiero na drugi dzień. W naszym mieszkaniu pozostał Niemiec Augustin, do którego w południe dołączyła rodzina (żona, córka i teściowa). Była to, jak siędomyślaliśmy, wyjątkowa sytuacja dla funkcjonariuszy „Arbeitstabu”, bo w przeważającej części wysiedleń, po usunięciu Polaków z odebranego im domu czy mieszkania, zaraz wracali do bazy w Biskupicach. Rodziców moich i brata Henryka zabrali do swojego mieszkania Mosielscy, nie zwracając uwagi na to,że w trzech małych izbach ich mieszkania żyło dziewięć osób, ponieważ syn Józef z całą rodziną był już wysiedlony z Gdyni i schronił się u nich. Brata mojego Romualda przygarnęli nasi znajomi, Białkowscy. Rodzice i ja sam dopiero po pewnym czasie zdaliśmy sobie sprawę z tego, co zrobiłem. Nazwanie Niemca „szwabem”, a jeszcze gorzej „bandytą”, groziło więzieniem, a nawet karą śmierci. Nie mogłem się więc pokazać Niemcom, a zwłaszcza tym, co nas wysiedlali. Przez tydzień ukrywałem się u naszych znajomych o nazwisku Ostromęccy, mieszkających w Aleksandrowie Kujawskim. Mieli oni jednego syna Jerzego, który został wywieziony na roboty do Niemiec. Kryjówka była więc pewna, a gospodarze uczynni i troskliwi. Wiele im zawdzięczam. Po tygodniu, wczesnym rankiem przeniosłem się do Antoniego Mosielskiego, który mieszkał we wsi Kuczek pod Ciechocinkiem, gdzie nadal się ukrywałem.
Po miesiącu od naszego wysiedlenia Niemcy zorganizowali dla wszystkich wysiedleńców transport kolejowy do Niemiec. W nocy wyciągali ich z łóżek, ładowali do wagonów i wywozili. W naszym przypadku rodzice i my wszyscy byliśmy nadal tam, skąd nas wysiedlono, to jest w miejscowości Rożno-Parcek gm. Służewo, a tam już mieszkali Niemcy – rodzina Augustina. Nie dopełniliśmy również obowiązku zgłoszenia się do „Arbeitsamtu” w terminie trzech dni po wysiedleniu. Żandarmi wyciągający i doprowadzający wysiedleńców do transportu kolejowego mieli nas na liście i dopytywali się o nas sąsiadów, ale nie uzyskali żadnej informacji. W czerwcu 1942 roku pani Borkowska mieszkająca w Aleksandrowie Kujawskim przy ulicy Rittestrasse Nr 1 (obecnie Limanowskiego 1) odstąpiła moim rodzicom pokój z kuchnią. Nie mieliśmy nic, czym można byłoby umeblować to mieszkanie, a także je wyposażyć. Ani talerza, ani łyżki, ani garnka do gotowania, nic oprócz pościeli z jednego łóżka, a z ubrania tylko to, co na sobie. Okazało się, że i na tym polu działa konspiracja polskiego podziemia. W ciągu kilku dni umeblowano nam i wyposażono całe mieszkanie. Wspomnę tylko o niektórych przedmiotach, od kogo otrzymaliśmy. Szafę i stół przyniesiono nam od pp. Chyczewskich, materac sprężynowy (do którego dorobiono nogi) od p. Marity Bębnowskiej, komodę od pp. Ostromęckich, łóżko od pp. Białkowskich, szafkę kuchenną od p. dr. Marlicza, trzy krzesła od felczera Duszyńskiego. Nie pamiętam już wszystkich ofiarodawców wyposażenia, jak talerze, garnki, kubki, łyżki i inne, a nawet odzienie. Za czasów okupacji niemieckiej wszystkie przedmioty i ubrania były na kartki, jak również środki spożywcze, a kartki żywnościowe otrzymywało się dopiero mając stałezameldowanie.
W „Arbeitsamcie” w dziale zatrudnienia Polaków w tym czasie pracował Wacław Lewandowski, przez którego ojciec mój załatwił sobie kartę „niezdolny do prac fizycznych”, ale po wysiedleniu nakazano mu jeden raz w tygodniu meldować się na posterunku policji. Dla mnie ojciec otrzymał od p. Lewandowskiego skierowanie do pracy w „Gaubuchstale” w Aleksandrowie Kujawskim (Powiatowy Urząd Księgowości Rolniczej) na stanowisku gońca. W urzędzie tym pracowali prawie sami Polacy, z wyjątkiem dyrektora i trzech folksdojczów. Przedsiębiorstwo prowadziło księgowość wszystkich majątków ziemskich w powiecie aleksandrowskim. W biurze rozmawiano przeważnie po polsku, bo księgowi Polacy języka niemieckiego albo nie znali, albo znali zbyt słabo. Księgowymi (buchalterami) w podległych majątkach byli również Polacy. Stąd nietrudno było wzajemnie się porozumieć. Moja praca polegała na przywożeniu poczty (miałem do dyspozycji rower służbowy), pakowaniu i wysyłaniu paczek z drukami i dokumentami księgowymi do majątków w powiecie. Często osobiście dostarczałem dokumenty księgowym w majątkach. Miałem nawet oficjalną przepustkę wystawioną na Urząd Miejski do poruszania się w powiecie aleksandrowskim. Jednym z naszych księgowych w biurze był Sławomir Kaftański (były nauczyciel matematyki w szkole średniej we Włocławku). Oprócz normalnych akt księgowych otrzymywałem od niego (przy wyjeździe do majątków) listy w zamkniętej kopercie, które musiałem oddać do rąk własnych adresata. Adresatami byli Polacy – księgowi lub rządcy w majątkach. O ile mnie pamięć nie myli, w majątku Piołunowo oddzielne listy otrzymywała „Pani Barbara” (księgowa). Nazwiska nie pamiętam, wiem tylko, że pochodziła z Torunia i tam miała swoją rodzinę. W majątku Latkowo pisarz-księgowy – również Polak. Nazwiska nie pamiętam. W majątku Przybranowo – rządca Polak. W Seroczkach – księgowy Polak. Nazwisk ich nie pamiętam, ale wiem, że to byli przeważnie młodzi ludzie, którzy często kontaktowali się osobiście z księgowym Kaftańskim, mimo że księgowość w biurze prowadził ktoś inny. Do przewożonych listów nie zaglądałem, nie pytałem również, co w nich było. Domyślałem się tylko, zwłaszcza kiedy ostrzegł mnie, co trzeba zrobić z listem, aby nie dostał się w ręce Niemców. Mnie to, co powiedział Kaftański, wystarczało, żeby być ostrożnym. Jak pamiętam, Kaftański doskonale się orientował, że pracuję w konspiracji, ale nigdy o to nie pytał. Przy okazji przewoziłem również swoje ulotki i bibułę podziemną, które osoby wymienione w listach Kaftańskiego chętnie przyjmowały.
Po pewnym czasie przekonałem się, że osoby te są godne pełnego zaufania. Nikt z nich nigdy nie zapytał się, skąd ja to biorę. Raczej pytano, kiedy następne dostarczę. Ja natomiast nie starałem się dowiedzieć, gdzie i jak rozprowadzają dostarczone gazetki i ulotki. Tak jak wówczas to odczuwałem – obowiązywało nas ciche porozumienie oparte na rzeczowym wzajemnym zaufaniu i tajemnicy. Sprawdzało się w terenie wszystko to, o czym mówił mój brat Henryk, ps. „Dołęga”, na szkoleniu z zakresu konspiracji. Miałem nawet swoją wypróbowaną metodę kolportażu bibuły. Współpracę zawsze rozpoczynałem od „wypożyczenia” tylko jednej gazetki lub ulotki i prosiłem o jej zwrot po przeczytaniu. W późniejszym czasie, jeśli nie miałem podejrzeń co do osoby, zgadzałem się na przesłanie po przeczytaniu „pewnym” znajomym. Dopiero gdy próby te wypadły pomyślnie, starałem się dostarczać więcej egzemplarzy. Dzięki Bogu, przez cały czas swojej działalności, w czasie niemieckiej okupacji, nie miałem wpadki z bibułą.
Dopiero po śmierci Kaftańskiego, w latach sześćdziesiątych, dowiedziałem się, że Sławomir Kaftański był oficerem Armii Krajowej i współpracował z Okręgiem Włocławskim. Po roku 1946 przez kilka lat wykładał matematykę w Gimnazjum i Liceum Ogólnokształcącym w Aleksandrowie Kujawskim.
Tymczasem Niemcy zaczynają przegrywać, a zwłaszcza na froncie wschodnim. W pośpiechu szykują nowe linie obronne, między innymi na odcinku starych granic w zaborze pruskim i carskim. Do budowy nowych linii obronnych brakuje im już wyspecjalizowanych jednostek współdziałających z wojskiem i sprzętu. Uciekają się więc do zabierania z zakładów pracy Polaków, którzy będą czarną robotę – budowę linii obronnych -wykonywali ręcznie. Były to prace przymusowe. Dla tych ludzi organizowano nowe obozy pracy, pilnowane przez służbę niemiecką, ogrodzone drutem kolczastym. Zmuszano ich do ciężkiej niewolniczej pracy trwającej często czternaście-szesnaście godzin na dobę. Między innymii ja, w dniu 3 września 1944 roku, zostałem skierowany przez Niemców do takiego obozu (załącznik nr 3). Obóz przymusowej pracy znajdował się we wsi Podgaj. Zamiast baraków do spania były chłopskie stodoły, cały teren ogrodzony był płotem z drutu kolczastego i pilnowany przez strażników niemieckich. Początkowo, w ciężkich warunkach pracowałem przy kopaniu rowów przeciwpancernych, a następnie przy betonowaniu zapory wodnej na rzece. Karmiono nas na zmianę: raz zupa z brukwi, na drugi dzień zupa z łubinu z soczewicą, 20 dkg czarnego chleba, łyżka margaryny lub marmolady z buraków i pół litra czarnej kawy na cały dzień. Przebywałem tam do dnia ewakuacji obozu, to jest do 7 stycznia 1945 roku. Udało mi się wtedy uciec z dwoma jeszcze kolegami i ukryć się przed wymarszem ewakuacyjnym.
Do czasu wkroczenia Sowietów ukrywałem się w naszym punkcie kontaktowym Seweryny Kennitz, pseudonim „Serwus”, a następnie u Antoniego Morulskiego we wsi Kuczek pod Ciechocinkiem.
Ciąg dalszy w następnym numerze.
Stanisław Żółtowski z Aleksandrowa
Dodaj komentarz