„Służmy poczciwej sławie, a jako kto może, niech ku pożytku dobra spólnego pomoże”

Najmłodsza uczestniczka Zjazdu - Zuzia
Najmłodsza uczestniczka Zjazdu – Zuzia
Ośrodek pod Syrokom (tu mieszkaliśmy)

Spotkaliśmy się już po raz dwudziesty trzeci.

Do położonych u stóp Tatr Szaflar zjechało nas pół setki. Na pewno najwcześniej na zjazd wyruszyli Danusia i Leszek ze Szczecina, bo jak dzwoniłam do nich we wtorek wieczorem, to już byli w drodze. My jechaliśmy we trójkę z Anią i Michałem. Ruszyliśmy w środę rano. Po drodze nie mogliśmy sobie jednak odmówić przyjemności obejrzenia ruin zamku Ogrodzieniec – perełki na Szlaku Orlich Gniazd. Późnym popołudniem osiągnęliśmy cel – pensjonat Pod Syrokom. Chociaż już stąd widać Tatry, to nie ma tu zgiełku, gwaru, tłumów turystów, które są tak charakterystyczne dla Zakopanego. Miejmy nadzieję, że wyczerpał się limit różnych „zdarzeń samochodowych” i kolejne zjazdy będą w tym względzie spokojniejsze.

Miejsce na nasze rodzinne spotkanie wybrano doskonałe, cisza, spokój, ale też wygodnie, gościnnie i przytulnie. Dbano o nas, czekano z kolacją do późnych godzin nocnych, starano się nam dogodzić we wszystkim.

W czwartek po śniadaniu przygotowujemy się do obchodów święta Bożego Ciała. Podczas mszy i procesji podziwiamy piękne góralskie stroje jej uczestników. Szczególne wrażenie zrobili na nas najmłodsi w strojnych, haftowanych koszulach, spodniach z parzenicami, kwiecistych spódnicach i zdobionych koralikami oraz cekinami gorsecikach. Niektórzy uczestnicy zjazdu zastanawiali się: „Co to za góralka, taka podobna do Mirelli?”. Żona naszego Prezesa i córka Marta zdołały skompletować tradycyjne góralskie stroje i nie odstępowały od miejscowych ani urodą, ani stylem.

Dalszą część czwartkowego przedpołudnia spędzamy z Mirellą w basenach termalnych w Szaflarach. Blisko trzy godziny „rozkoszy w bąbelkach”. Było cudownie!

Po obiedzie spotkanie zarządu, a potem zebranie wszystkich uczestników zjazdu. Dyskutujemy o najważniejszych sprawach dotyczących przyszłości naszego związku, planujemy co należy zrobić, aby dalej działać, wydawać kwartalnik, spotykać się na zjazdach. To już blisko ćwierć wieku naszej działalności. Nie powinniśmy pozwolić na to, aby cała ta dobra robota została w jakiś sposób zaniechana. Zapraszamy do współpracy młodych Żółtowskich, ale i my na pewno nie spoczniemy na laurach, bo mamy jeszcze wiele sił do pracy i będziemy starali się je właściwie spożytkować.

Po zebraniu, spotkanie z ciekawym człowiekiem, historykiem-amatorem, nauczycielem języka polskiego w miejscowej szkole. Pan Jarosław Szlek zajmująco opowiada o historii Szaflar i okolic.

Wieczorem, część „zjazdowców” organizuje ognisko, inni rozmawiają, jeszcze inni wspólnie oglądają i komentują mecze, wszak trwa mundial w Brazylii. W piątek i sobotę dotychczasowe ramowe plany zjazdowe trochę się zmieniły.

W piątkowy ranek udajemy się do kościoła pod wezwaniem św. Andrzeja Apostoła. Mszę świętą w intencji Rodu Żółtowskich celebruje ksiądz dziekan Andrzej Kamiński. Kilka razy podczas sprawowania mszy ksiądz podkreślał wagę naszych spotkań oraz fakt, że obok innych zjazdowych wydarzeń ważne dla nas jest uczestnictwo właśnie we mszy świętej, modlitwa, polecenie Bogu naszych rodzinnych spraw, problemów, prośba o łaski i boską opiekę.

Nasz zjazdowy „minister od intencji”- Wacław z Łodzi nie ustalił wcześniej z księdzem Andrzejem, że to on właśnie chciałby poprowadzić modlitwę wiernych. Niedopatrzenie do naprawienia na kolejnych zjazdach. Na tacę zbiera Piotr z Sandomierza niezwykle przejęty swoją funkcją.

Taka dygresja, przemyślenie: Dlaczego wciąż bardziej popularne jest nazwisko „Żółtkowski”, a nie „Żółtowski”? Osobiście, w życiu, nie spotkałam żadnego Żółtkowskiego!

Cały pozostały piątkowy dzień wypełniają nam niespodzianki przygotowane przez Wiesława z Chicago. Udaje mu się załatwić autokar, zbieramy się i po krótkiej podróży jesteśmy już w Limanowej, miejscowości, jednej z wielu, w których Wiesław prowadzi firmę „Gold Drop”.

Wiesław pokazuje nam salę konferencyjną, swój gabinet, w którym zgromadzono wiele interesujących pamiątek, gadżetów, zdjęć z różnych spotkań i podroży, które odbył nasz gospodarz. Następnie wędrujemy przez hale produkcyjne i magazyny gotowych produktów. Wszędzie panuje idealny porządek i czystość. W jednym z pomieszczeń biurowych na ścianie wisi mapa z zaznaczonymi miejscami, w których firma ma swoje filie. Można rzec, że jest to cały świat. Dla każdego z uczestników wycieczki przygotowano firmową reklamówkę zawierającą środki czystości niezbędne do wypucowania całego domu. Sprawdziłam osobiście. Działają doskonale!

Z Limanowej udajemy się do Sanktuarium Matki Bożej Pocieszenia w Pasierbcu. Miejscowy proboszcz tworzy tam niezwykłą Drogę Krzyżową. Pozyskuje różnych sponsorów, powstają kolejne stacje, postacie są naturalnej wielkości, a szlak modlitewny pięknie usytuowany wzdłuż wijącej się w górę ścieżki, co sprzyja zadumie i modlitwie. Stację X „Jezus odarty z szat” ufundowała firma Wiesława – „Gold Drop”, o czym informuje stosowna tabliczka. Symbolicznie umieszczono tu figurę Prymasa Tysiąclecia – kardynała Stefana Wyszyńskiego. Po przeżyciach duchowych udajemy się do Domu Pielgrzyma przy sanktuarium, gdzie zostajemy poczęstowani pysznym obiadem. Wszystkim szczególnie smakuje sos z truskawek z makaronem. Wszak to sam środek sezonu na te właśnie owoce.

Wracamy do Szaflar, krótki odpoczynek, czas na przygotowanie i kolejny punkt zjazdowego programu – uroczysta kolacja. W tym roku w całości sponsorowana przez Wiesława. Pieczone mięsiwa, sałatki, różne różności są ucztą dla podniebienia. Do tańca przygrywa góralska kapela. Przyjmij Wiesławie od nas proste, ale serdeczne: „Dziękujemy”.

Tańcom, przyśpiewkom i dowcipom nie było końca. Wszyscy się świetnie bawili. Poszliśmy spać późno w nocy, a już następnego ranka trzeba było wcześnie wstać, bo czekała nas wyprawa do Krakowa. Obawialiśmy się korków na popularnej Zakopiance, ale podróż przebiegła bez zakłóceń.

Kraków przywitał nas deszczem, ale zanim zdążyliśmy wysiąść z autobusu, już świeciło piękne słońce. Wraz z Bożenką i Mariuszem wspinamy się na Wzgórze Wawelskie, aby dopełnić formalności związanych z rezerwacją terminu zwiedzania komnat królewskich. Pozostali Żółtowscy, Plantami, udają się do kościoła Mariackiego, aby zdążyć na otwarcie wspaniałego ołtarza wykonanego z lipowego drewna w latach 1477-89 przez przybyłego ze Szwabii na zaproszenie krakowskich mieszczan mistrza Wita Stwosza. Dołączamy do grupy w ostatniej chwili i rozkoszujemy się momentem magicznym – rozchylają się oba skrzydła tego monumentalnego tryptyku, którego centralną część stanowi scena „Zaśnięcia Marii”. Po chwili słuchamy hejnału z wieży Mariackiej. Machamy do trębacza, a on czyni to samo w naszą stronę. Jak głosi jedna z niezliczonych legend związanych z Krakowem, ile razy trębacz do nas pomacha, tyle jeszcze razy powrócimy do królewskiego grodu nad Wisłą. Liczymy wszyscy głośno: jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem, osiem razy, jeżeli spełni się legenda będziemy podziwiać uroki miasta, które, za sprawą turystów, nie zasypia nigdy. Teraz już możemy spacerkiem wrócić na Wawel, mamy czas na wypicie filiżanki naprawdę dobrej kawy, a potem czekamy na spóźnioną nieco panią przewodnik. Wiele osób z naszej grupki kilkakrotnie już było w Krakowie, ale zwiedzanie komnat królewskich kojarzy nam się z dość odległymi czasami uczęszczania do szkoły podstawowej.

Chwała Tobie Bożenko, że udało Ci się zaklepać ten jedyny wolny termin zwiedzania wnętrz królewskiego zamku, drugiego co do wielkości w Polsce (palmę pierwszeństwa dumnie dzierży Malbork).

Podziwiamy arrasy, gobeliny, niesamowite obrazy „malowane” nicią. W każdej mijanej Sali przepiękne sklepienia z kasetonami, a niewątpliwie najpiękniejsze w Sali Poselskiej. W każdym z kasetonów umieszczono głowy mieszczan i dostojników krakowskich rzeźbione wiele wieków temu. Z tymi głowami też związana jest legenda. Zwiedzamy komnaty królewskie, sala po sali rozkoszujemy się klimatem minionych wieków, chociaż zdajemy sobie sprawę z tego, że większa część zamku wawelskiego jest rekonstrukcją po pożarze, który był jedną z przyczyn przeniesienia rezydencji królewskiej, a co za tym idzie stolicy państwa z Krakowa do Warszawy, co uczynił król Zygmunt III Waza w 1596 roku. To jest prawda historyczna, ja natomiast uważam, że po prostu król chciał mieć bliżej do swojej rodzinnej Szwecji.

Zwiedzanie zamku na Wawelu kończymy w jednej z sal, gdzie eksponowana jest „Dama z gronostajem”, jedyny w Polsce obraz Leonarda da Vinci. Wydaje się być wręcz nieprawdopodobne, że jest to dzieło autentyczne, malowane ręką samego wielkiego mistrza ponad pięćset lat temu.

Od wielu lat toczy się spór o wyższości i ważności dwóch dzieł człowieka renesansu, to znaczy „Mony Lisy” (paryski Luwr) i właśnie „Damy z gronostajem”. Każda z tych portretowanych postaci ma swoich zagorzałych zwolenników i równie nieprzejednanych przeciwników. Dane mi było podziwiać oba dzieła. Właściwie skłaniam się ku temu drugiemu, chociażby dlatego, że za sprawą hojności Adama Jerzego Czartoryskiego należy do naszego polskiego dziedzictwa narodowego.

W autobusie w drodze powrotnej do Szaflar Prezes Mariusz urządza quiz, coś w rodzaju „Jednego z dziesięciu” – przeważa wiedza historyczna, pojawiają się też pytania z geografii, np. Jaki jest najwyższy szczyt Tatr? Ha, ha, wiadomo, że nie Rysy, tylko Gerlach, chociaż, jak wyczytałam niedawno, przez wiele wieków za najwyższy szczyt w Tatrach uznawano Krywań. Dopiero przeprowadzone w latach 1837-38 dokładne pomiary pozwoliły stwierdzić, że to jednak Gerlach jest najwyższym, dumnym szczytem.

Jak wykazują odpowiedzi na pytania nieobce nam są dynastie, rody, herby, daty wojen, bitew i ich dowódcy. Droga powrotna mija bardzo szybko, tym bardziej, że jesteśmy z siebie bardzo zadowoleni. Musimy tylko, po raz kolejny, przeczytać „Krzyżaków” Henryka Sienkiewicza, no chyba, że Prezesowi przyjdzie do głowy przepytywać nas z treści innej lektury.

Po powrocie krótki odpoczynek, a potem spotykamy się przy ognisku, pieczemy kiełbaski, rozmawiamy o naszych ważnych sprawach, rodzinach, próbujemy śpiewać. Mamy całkiem fajne głosy, gorzej jest ze znajomością słów piosenek. Na następny zjazd trzeba, koniecznie, przygotować teksty najbardziej znanych, melodyjnych utworów. Niewątpliwie uda nam się stworzyć niezły zespół wokalny. Wszystko, do czego się zabieramy, co tworzymy, jest czymś ważnym, dobrym, ciekawym. Po raz kolejny podkreślam – My tworzymy historię!

Nasza działalność nie pójdzie w zapomnienie i nie pozostanie bez echa! Każdy z nas jest ciekawą, barwną, wartościową indywidualnością. A jak połączymy siły, to tylko możemy stworzyć, i tworzymy coś wspaniałego, ponadczasowego.

Niedzielny poranek to czas pożegnań. Powoli pustoszeje gościnny pensjonat „Pod Syrokom”. Jeszcze tylko zabieramy pamiątki z gór – prawdziwe oscypki, które sprowadziła dla nas właścicielka pensjonatu. Serdecznie się żegnamy, ściskamy, całujemy. Obiecujemy spotkać się za rok. Gdzie? No na pewno w jakimś równie pięknym miejscu. Może tam, gdzie nas jeszcze nie było. Będziemy nad tym pracować. Tegoroczny zjazd zaliczamy do niezwykle udanych. Rozmawiałam z wieloma „zjazdowiczami” i powtarzało się to samo: „Gdybyśmy nie przyjechali, na pewno byśmy żałowali”.

Na koniec pozwolę sobie na odrobinę prywaty:

Dziękuję Danusi ze Szczecina, Krysi z Warszawy i Janeczkom z Wrocławia za serdeczności skierowane do mnie.

Dziękuję Eli z Kutna i Grażynce ze Szwajcarii za krzepiącą rozmowę.

Dziękuję Agnieszce z Wrocławia za załatwienie dla mnie sprawy, wydawałoby się niemożliwej do załatwienia. Jak dobrze mieć Kuzynki i Kuzynów w każdym zakątku Polski.

Dziękuję Ani I Michałowi za wspólną podróż, a Tomkowi z Gdańska za komfortowy powrót ze zjazdu.

Rozpoczęłam cytatem z „ Pieśni” Jana Kochanowskiego, a zakończę z „Fraszek” poety z Czarnolasu, który pisał: „Co bez przyjaciół za żywot?”

Pozdrawiam serdecznie.

Bogusia z Białej

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *