Wspomnienie o Michale Żółtowskim z Lasek i Michale Żółtowskim z Łodzi
Minął kolejny rok od śmierci dwóch Michałów tak bardzo zasłużonych dla Rodu Żółtowskich, szczególnie dla powstania naszego Związku Rodu. Wspominam ich w ten szczególny dzień. Myślę o tym, kiedy spotykaliśmy się na kolejnych Zjazdach rodowych, w Laskach, a z Michałem z Łodzi również na zebraniach Polskiego Towarzystwa Heraldycznego w Warszawie.
Pamiętam nasze serdeczne, przyjacielskie i rodzinne relacje. Przyznacie mi rację, drodzy kuzyni, że my wszyscy Żółtowscy jesteśmy szczęściarzami, że znaliśmy Michała „Dużego” i Michała „Małego”. Wraz ze Zbigniewem ze Skierniewic przyczynili się oni do poznania się osób noszących nazwisko Żółtowski.
To właśnie ś.p. Michał z Łodzi prowadził wielokrotnie rozmowy ze ś.p. Michałem z Lasek i Zbigniewem Żółtowskim ze Skierniewic o powstaniu Związku Rodu. To szczególnie dzięki nim oraz innym członkom-założycielom powstał Związek Rodu Żółtowskich – związek, który skupia osoby spokrewnione w bliższym bądź dalszym stopniu, noszące nazwisko Żółtowski, nazwisko rycerzy, szlachty, wojskowych, bohaterów zasłużonych przez wieki dla sprawy narodowej. Dzięki napisaniu „Genealogii Rodu Żółtowskich” „Mały” Michał przedstawił powiązania między krewnymi i kuzynami bliskimi i dalekimi, którzy nigdy nie poznaliby się, gdyby nie jego badania genealogiczne, podróże po Polsce i wnikliwe rozmowy w domach Żółtowskich.
Michał z Łodzi odszedł od nas tragicznie w młodym wieku.
Związek stracił wspaniałego genealoga. Brak jego na Zjazdach spowodował pewną pustkę, podobnie jak odejście Michała z Lasek.
W Michale z Lasek podobało mi się to, że traktował wszystkich Żółtowskich tak samo. Nie było lepszych czy gorszych. Szanował każdego człowieka i każdego Żółtowskiego bez względu na to, czy wywodził się z rodziny szlacheckiej, zubożałej, zaściankowej schłopiałej, czy arystokratycznej bądź średniozamożnej. Uczył sposobu na życie, dla każdego miał dobre, ciepłe słowo. Jego niezwykle celne zdania, były wskazówką, jak postępować. Uczył, jak mówić prawdę, nie zrażając innych. Był to człowiek bardzo dobry i mądry. O sobie myślał na końcu. Był prawdziwym arystokratą ducha, strażnikiem słowa, dobrych obyczajów, manier, kultury i tradycji. Był uosobieniem radości i pogody ducha. Posiadając tak znakomitych przodków, nigdy nie podkreślał swojego arystokratycznego urodzenia przy Żółtowskich, których przodkowie byli zwykłymi, nie wyróżniającymi się obywatelami Polski. Dzięki niemu każdy z nas czuł się dumny, że ma takiego zacnego kuzyna.
Podziwiam Michała z Czacza, że nie wyemigrował jak wielu innych, został w Ojczyźnie i służył wiernie Polsce, że poświęcił swe życie dla dzieci w zakładzie dla niewidomych w Laskach jako wychowawca i nauczyciel.
Michał Żółtowski z Lasek napisał też wiele ciekawych wspomnień i książek, np.:
– Henryk Ruszczyc i jego praca dla niewidomych,
– Blask Prawdziwego Światła – albo Matka Róża Czacka i jej dzieło,
– Jan Szkolik Artysta- stolarz, żołnierz Grupy Kampinos AK,
– To wszystko działo się naprawdę,
– Wspomnienia z młodych lat,
– Leon Krzeczunowicz – „Uprawa”- „Tarcza”,
i wiele pamiętników oraz artykułów do kwartalników Związku Rodu Żółtowskich.
Odeszli od nas wielcy ludzie, wielcy zasłużeni Żółtowscy – Michał „Duży” z Lasek i Michał „Mały” z Łodzi, którzy cieszyli się wielkim uznaniem wszystkich członków Związku Rodu Żółtowskich.
Pamiętajmy o nich, szczególnie w dniu Wszystkich Świętych!
Styczeń 1945 rok – początek końca II Wojny Światowej.
Na peryferiach od strony Warszawy stało wojsko radzieckie, które prowadziło ostrzał artyleryjski, kierując ogień na przeciwległy kraniec miasteczka, gdzie były skoncentrowane siły niemieckie.
Pociski przelatywały nad domkami, które przykryte czapami śniegu przypominały przycupnięte grzybki z białymi kapeluszami. Huk wybuchów powodował, że czapy śniegu pękały i spadały z dachów. Jeden z pocisków trafił w zabudowania niemieckiego magazynu żywnościowego. Na środku dużego placu stało okazałe gmaszysko, czerwono-żółte jęzory ognia lizały jedną ze ścian. Pomimo rozprzestrzeniającego się pożaru ludzie tłoczyli się usiłując wejść do magazynu. Z narażeniem życia wynosili co się tylko dało: konserwy, różnorodne sery, alkohole, tłuszcze i inne artykuły żywnościowe. Pierwszy raz w życiu widzieli taki ogrom nagromadzonej żywności. Przez lata wojny doznali niewyobrażalnej nędzy i uczucia głodu, teraz na widok nadmiaru jedzenia tracili jakikolwiek rozsądek. Nie bacząc na niebezpieczeństwo wskakiwali w czeluść magazynu, który przypominał już piec.
Trzask pękających butelek z alkoholem mieszał się z krzykami poparzonych ludzi. Tłum oszalał nie zważając na to, że nie wszystkim udało się wyjść z pomieszczeń. Śmiałkowie jednak wskakiwali w ogień, chęć rabunku była silniejsza niż strach przed kalectwem i śmiercią.
Chyba tak wyglądała biblijna Sodoma i Gomora pomyślała przerażona dziewczynka, która wbiegła wraz z innymi, ciągnąc za sobą sanki. I tak znalazła się na placu magazynowym. Nie bardzo rozumiała samą siebie, dlaczego uległa psychozie tłumu i biegła razem z innymi, jakby jakaś niewidzialna fala unosiła ją. Ogarnięta dziwnym podnieceniem nie pomyślała o celu swojej eskapady, ani o jej konsekwencjach.
Naokoło placu stały parterowe zabudowania, w których były worki i skrzynie z takimi produktami jak; kasze, makarony, cukier, mąkę i inne. Pomieszczenia te stały w pewnej odległości od palącego się głównego magazynu, ogień do nich jeszcze nie dotarł. Nie były też na razie celem zainteresowania tłumu. Natomiast wszechobecny był czarny, gryzący oczy dym. W jednym z pomieszczeń stały kartonowe pudła, a w nich małe żelazne pudełka zawierające (jak się później okazało) paliwo w kostkach.
Mała z wielkim trudem załadowała kilka kartonów na sanki i z jeszcze większym wysiłkiem je ciągnęła. Nikt jej nie zatrzymał, nawet niemieccy żołnierze, którzy stali przed bramą magazynu i odbierali ludziom uratowane od ognia produkty. Na widok zawartości sanek jeden z żołnierzy machnął lekceważąco ręką, widocznie nie przedstawiała ona dla Niemców większej wartości. Nikt nie zwracał na nią uwagi i tak szczęśliwie dotarła do domu.
Jednakże w domu nie doceniono jej wysiłków, wręcz przeciwnie, otrzymała ostrą reprymendę; każda kradzież jest naganna.
Dziwne zrządzenie losu, wydawało się, że narażanie swego zdrowia, a nawet życia, aby przetransportować z tak wielkim trudem ponad siły dziecka paliwo w kostkach. Wkrótce okazało się, że było to konieczne, bowiem w krótkim czasie po tym zdarzeniu wybuch bomby spowodował awarię elektrowni. Szpital został pozbawiony dostawy prądu. Sytuacja była tragiczna, pomocy potrzebowało wielu rannych i właśnie wtedy paliwo w kostkach przydało się do celów sterylizacji urządzeń chirurgicznych.
Czy można byłoby żyć
w tym najpodlejszym, najokrutniejszym,
a zarazem jedynym najpiękniejszym świecie
gdyby nie odrobina szaleństwa?
Gdyby nie to dziecko które mieszka w naszym sercu
i z naiwną nadzieją patrzy w przyszłość
i cieszy się najmniejszą drobiną.
A gdy przychodzi czarna godzina,
trzepoce się w sercu
jak dziki ptak w trwodze.
Czy życie byłoby do zniesienia?
Czy starczyło by siły i odwagi,
Gdyby nie ta odrobina szaleństwa?
Stanął nad rzeką, na haczyk nadział przynętę,
później z rozmachem zarzucił wędkę.
Zabulgotała srebrzysta woda,
ukazała się rybki złota głowa.
Na wędkarza spojrzała ciekawie
i rzecze z ironią: złowiłeś mnie – prawie.
Bo gdyby tam była francuska ostryga,
ale dżdżownica? a do tego jeszcze ledwo żywa.
Bardzo nie lubię – tej przynęty.
Jestem na diecie, a ty jesteś chciwiec wstrętny.
Myślałeś, że mnie złapiesz na taki marny smakołyk?
Tak tylko myśli ograniczony matołek.
Machnęła ogonkiem i zginęła w głębinie.
A z tego morał płynie: „Nie wierz żadnej dziewczynie!”
Krzysztof Żółtowski z Wrocławia po raz szósty wystartował w maratonie (42 km), tym razem bieg odbył się w Warszawie 28 września.
Dzień przed biegiem, uczestnicy zobowiązani byli stawić się po odbiór numeru startowego i gadżetów. W związku z tym Krzysztof z żoną Elżbietą przyjechali do Warszawy nieco wcześniej i mieliśmy czas na spacery. Rano energetyzujące śniadanie dla Krzysia i zbiórka przed stadionem o godz. 8.00 O godz. 9.00 rozpoczął się bieg. Krzysztof maraton przebiegł w cztery godziny i dwadzieścia sześć minut. Atmosfera panująca na Stadionie Narodowym była niesamowita. Ela i ja z Jerzym przecisnęliśmy się jak najbliżej mety aby powitać naszego maratończyka. Emocje opadły dopiero po kilku godzinach.
Ze smutkiem informuję, że 24 lipca 2014 roku zmarł po ciężkiej chorobie w wieku 64 lat mój brat stryjeczny Jerzy Stefan Żółtowski emerytowany nauczyciel Zespołu Szkół Technicznych w Płocku.
Był człowiekiem zawsze uśmiechniętym, z poczuciem humoru, życzliwym, o dobrych manierach pielęgnującym tradycje rodzinne Żółtowskich i zachowującym dobre obyczaje. Był elegancki, wytworny i dumny. Utrzymywał więzi rodzinne. Często spotykał się zarówno z bliską jak i dalszą rodziną. Wraz z małżonką Barbarą wykształcił syna Pawła, nauczał go zasad honoru, patriotyzmu i prawego postępowania. Sprawdził się jako mąż i ojciec, dziadek i brat. Cieszył się życiem, a szczególnie słodkim małym brzdącem biegającym po domu – swoją wnuczką Mają. Jerzy dobrze wykorzystał swoje życie ziemskie.
Pochodził z odnogi mazowieckiej rodu Żółtowskich. Brał udział w jubileuszowym XX Zjeździe Związku Rodu Żółtowskich w Płocku.
Został pochowany 26 lipca 2014 roku na zabytkowym cmentarzu w Płocku przy ul. Kobylińskiego. Do przetrwania rodzinie Jerzego potrzebna jest siła, siła, która płynie z więzi rodzinnych. Kiedy rozstajemy się ostatecznie w życiu doczesnym z kochaną osobą nie można pokonać smutku, nie mierząc się z bólem i nie przeżywając intensywnego cierpienia związanego z utratą najbliższej osoby.
Nikomu nie jest łatwo zająć dojrzałą postawę wobec śmierci bliskiej osoby. Przyjąłem do wiadomości z trudem fakt straty brata stryjecznego. Znalazłem dla niego nowe miejsca w moim życiu. Miejsce to pamięć o nim.
List Twój onegdaj przeze mnie odebrany zakończyłeś przeproszeniem za zajmowanie mnie Twojemi kilkoma prośbami. Chociażbym nie zawsze i nie wszędzie Twoje prośby mógł uwzględnić, jednak wypada mi znać je dokładnie, aby módz należycie ocenić te które zadośćuczynienia wymagają. Tym razem cieszę się myślą, że będę pewnie w stanie wszystkim Twoim i we wszystkich wypadkach jakie tylko ………… mogą z całem zaufaniem do mnie się odzywać, życzeniom dogodzić. Degórski ma już polecenie aby Ci raz po raz coś owocu przysłał, któryby do podwieczorku mógł być dodawany. Nie tłumacz się przeto nigdy drogie moje dziecko z tego, że do mnie się udajesz, bo chociażbym nie był Twoim dziadkiem, kiedy rodzice Twoi mnie Tobie opiekunem naznaczyli to masz nawet obowiązek mnie o wszystkich Twoich potrzebach i życzeniach z jak największą otwartością i szczerością zawsze zawiadamiać. Książkę polską do nabożeństwa przez Izia wybraną i zupełnie taka jaką on posiada równocześnie z tym listem wyprawiam i zapewne już w przyszłym tygodniu pierwszą przesyłkę otrzymasz. Co się tyczy konnej jazdy to napiszę w tych dniach do rektora prosząc go aby on się w tej mierze z doktorem porozumiał i w tej mierze stanowcze wydał postanowienie. Ponieważ pojutrze z powodu uroczystości dworskiej macie dzień wolny, więc będąc u Buni zapewne jej opowiesz wszystko co Ci Izio o swojem umieszczeniu pisał. Gdybyś zaś dla jakiekolwiek bądź przyczyny nie był mógł do Baden pojechać, to zaraz napisz tłomacząc się z doznanej przeszkody, aby się zaś Bunia niepotrzebnie o Ciebie nie niepokoiła. W ogóle teraz kiedy sam jesteś musisz sobie czas na częstsze listy znaleźć, żeby przynajmniej raz w miesiącu także się i do Dziadunia i do Wujcia Xsawerego odezwać. Poproś tam F. Guwerniera aby Iziowi zimowy jego paletot i wszystkie drobniejsze rzeczy o które mówił a jakie tam mógł zostawić pocztą odesłał.
Kochany Dziadziu
Właśnie odebraliśmy rozkaz napisania do domu o przysłanie pieniędzy do podróży potrzebnych więc i ja do Dziadzi napisać muszę. Izio ma teraz lekkie zapalenie ócz ale chociaż że wychodzić mu wolno, to przecież jest mu zakazanem i pisać i czytać. Nie wiem jak to dostał bo nie myślę żeby można coś takiego dostać od dużo pisania i czytania a jeżeli by to był kurz wapienny którego tu jest wszędzie bez liku to by mu nie pozwolili na dwór wychodzić, spodziewam się tylko że przed końcem roku wyzdrowieje bo by Bunia bardzo mogła być niespokojna gdyby to teraz widziała chociaż że nie zdaje mi się nic nie ma niebezpiecznego. Od czasu jak ten list od Dziadzi odebraliśmy na seryo wzięliśmy się do roboty, żeby jak Dziadzio sam napisał, Buni i Dziaduniowi zamiast przyczyny pociechy przyczyną smutku się zrobi. Jeszcze nigdy w moim życiu nie uczułem takiego szczęścia jak teraz kiedy myślę o wakacjach, i trudno by też było żeby była większa bośmy tak długo już nie byli w Polsce, i tu dopiero jak mocną tęsknotę czułem, pojąłem, że za mało jest mówić że „wszędzie dobrze ale w domu najlepiej”, że prędzej czasem zdaje się że „wszędzie” źle tylko w domu dobrze. Nie ma to wszakże znaczyć żebym się tu źle czuł, i owszem zauważyłem że mam tu wielkie szczęście, bo z nikim nie wyłączywszy Ojców na złym stopniu stoję. W Chołoniowie będziemy mieli już wielkie konie i dziwnie nam się będzie wydawało w Czaczu na kucach jeździć, będą nam się tez po tutejszych nadzwyczaj spokojne powiem prawie leniwe wydawały, bo tutejszy najspokojniejszy koń jest ostrzejszy od mojego kuca który przecież zawsze miał ognia od drugiego.
Całuję teraz Dziadzi rączki jego przywiązany wnuk Jaś Żółtowski
Nie wiem czy Dziadzio wie że Wujcio Xianio na córeczkę Zosię.
Kalksburg 22.6.1885 r.
Kochany Dziadziu
Na mnie teraz kolej przychodzi na list Dziadzi odpisać i na zapytania w nim zrobione odpowiedzieć. Spieszę się zwłaszcza uspokoić Dziadzię pod względem noża mojego którego Dziadunio za całkiem bezpiecznego uznał. Zresztą właśnie jego głównemi zaletami są że się ani, zamknięty sam z siebie otworzyć, ani otwarty zamknąć nie może. Dzisiaj około dziesiątej ze Skurcza wróciliśmy gdzieśmy ze Stasiem Chłapowskim i Wujciem Xieniem cały wczorajszy dzień przepędzili. Bardzośmy się dobrze bawili, rano wyjechaliśmy z Chołoniowa z Wujciem i Stasiem bo teraz całe Skurcze w Chołoniowie rezyduje. Około 12-tej byliśmy już na miejscu, lecz jeszcze przedewsią wysiedliśmy żeby pójść do żniwiarzy, resztę przedobiednia przepędziliśmy na oglądaniu pokoi a po obiedzie całe także w pokojach przepędzić musieliśmy z powodu wielkiego gorąca dopiero nad wieczór wyjechaliśmy powozem na spacer. Od Pani Kwaśniewskiej Bunia przed kilkoma dniami list dostała w którym pisze żeśmy u niej byli.
22 czerwca 2014 roku zmarł RYSZARD KAZIMIERZ ŻÓŁTOWSKI z Suwałk przeżywszy 83 lata. Żonie Cecylii oraz całej rodzinie Zarząd Związku Rodu Żółtowskich składa wyrazy najszczerszego współczucia
22 czerwca 2014 r. zmarł Ryszard Kazimierz Żółtowski z Suwałk.
Jadąc na pogrzeb przypominałem sobie nasze spotkania z Ryszardem. Do pierwszego doszło na Drugim Zjeździe Związku Rodu Żółtowskich w Zajączkowie w 1993 r. Przyjechało sporo Żółtowskich i dopiero się poznawaliśmy, a jednak doskonale pamiętam Ryszarda. Obdarzony dużą kulturą osobistą, spokojny, opanowany, wyważony w wypowiedziach a jednocześnie z jakimś błyskiem w oku, gdy mówił o swoich zainteresowaniach. Pomyślałem sobie wtedy, że po części jest podobny do mojego ojca Zbigniewa – „społecznika”, który we wszystko co robił wkładał całe serce. Posiadał dużą wiedzę, którą się dzielił z rozmówcą, zwłaszcza o swoich rodzinnych stronach – Suwalszczyźnie – kresach wschodnich, jak je nazywał. Potrafił tak pięknie o nich mówić, że wszyscy zapragnęliśmy je zwiedzić. Właśnie dzięki Ryszardowi odwiedziliśmy tamte tereny i to dwukrotnie. Był organizatorem zjazdów w Rucianem Nidzie w 1993 r. i w Wigrach w roku 1998. Bardzo miło je wspominam. Wszystko było dopracowane, a Ryszard wykazał się pełnym profesjonalizmem. Ugościł nas i opiekował się nami, jak na prawdziwego gospodarza przystało. Starał się przedstawić piękno regionu, który tak bardzo ukochał. Był prawdziwym pasjonatem tego co robi.
Przez cały czas angażował się w działalność Związku. Pełnił funkcję wiceprezesa i zasiadał z Zarządzie. W ostatnich latach z powodu kłopotów zdrowotnych coraz rzadziej brał czynny udział w kolejnych zjazdach. Ostatnim, w jakim uczestniczył był 20. jubileuszowy Zjazd w Dębowej Górze.
Urodził się 2 czerwca 1931 r. w Suwałkach, z którymi był związany przez całe swoje życie. W okresie II wojny światowej pracował jako mały chłopiec w mleczarni myjąc wielkie zbiorniki do mleka. Po wojnie ukończył suwalski ekonomik, a następnie Szkołę Główną Handlową w Warszawie. Po ukończeniu studiów tęsknota za rodzinnymi stronami była tak silna, że zrezygnował z pracy w Warszawie i wrócił do ukochanych Suwałk. Pracował jako dyrektor ekonomiczny w Przedsiębiorstwie Budownictwa Rolniczego. Powrócił jednak do bankowości, z którą związał się w 1955 r. Był wieloletnim dyrektorem oddziału NBP w Suwałkach. W końcu lat dziewięćdziesiątych przeszedł na emeryturę.
Udzielał się społecznie. W latach 1956 – 1957 brał udział w próbie przywrócenia przedwojennego harcerstwa. W okresie późniejszym działał w Oddziale PTTK w Suwałkach. Stąd pewnie tak doskonale znał historię tych terenów.
Ryszardzie dziękujemy Ci za to co zrobiłeś dla Związku. Zawsze pozostaniesz w naszych sercach.
Najmłodsza uczestniczka Zjazdu – ZuziaOśrodek pod Syrokom (tu mieszkaliśmy)
Spotkaliśmy się już po raz dwudziesty trzeci.
Do położonych u stóp Tatr Szaflar zjechało nas pół setki. Na pewno najwcześniej na zjazd wyruszyli Danusia i Leszek ze Szczecina, bo jak dzwoniłam do nich we wtorek wieczorem, to już byli w drodze. My jechaliśmy we trójkę z Anią i Michałem. Ruszyliśmy w środę rano. Po drodze nie mogliśmy sobie jednak odmówić przyjemności obejrzenia ruin zamku Ogrodzieniec – perełki na Szlaku Orlich Gniazd. Późnym popołudniem osiągnęliśmy cel – pensjonat Pod Syrokom. Chociaż już stąd widać Tatry, to nie ma tu zgiełku, gwaru, tłumów turystów, które są tak charakterystyczne dla Zakopanego. Miejmy nadzieję, że wyczerpał się limit różnych „zdarzeń samochodowych” i kolejne zjazdy będą w tym względzie spokojniejsze.
Miejsce na nasze rodzinne spotkanie wybrano doskonałe, cisza, spokój, ale też wygodnie, gościnnie i przytulnie. Dbano o nas, czekano z kolacją do późnych godzin nocnych, starano się nam dogodzić we wszystkim.
W czwartek po śniadaniu przygotowujemy się do obchodów święta Bożego Ciała. Podczas mszy i procesji podziwiamy piękne góralskie stroje jej uczestników. Szczególne wrażenie zrobili na nas najmłodsi w strojnych, haftowanych koszulach, spodniach z parzenicami, kwiecistych spódnicach i zdobionych koralikami oraz cekinami gorsecikach. Niektórzy uczestnicy zjazdu zastanawiali się: „Co to za góralka, taka podobna do Mirelli?”. Żona naszego Prezesa i córka Marta zdołały skompletować tradycyjne góralskie stroje i nie odstępowały od miejscowych ani urodą, ani stylem.
Dalszą część czwartkowego przedpołudnia spędzamy z Mirellą w basenach termalnych w Szaflarach. Blisko trzy godziny „rozkoszy w bąbelkach”. Było cudownie!
Po obiedzie spotkanie zarządu, a potem zebranie wszystkich uczestników zjazdu. Dyskutujemy o najważniejszych sprawach dotyczących przyszłości naszego związku, planujemy co należy zrobić, aby dalej działać, wydawać kwartalnik, spotykać się na zjazdach. To już blisko ćwierć wieku naszej działalności. Nie powinniśmy pozwolić na to, aby cała ta dobra robota została w jakiś sposób zaniechana. Zapraszamy do współpracy młodych Żółtowskich, ale i my na pewno nie spoczniemy na laurach, bo mamy jeszcze wiele sił do pracy i będziemy starali się je właściwie spożytkować.
Po zebraniu, spotkanie z ciekawym człowiekiem, historykiem-amatorem, nauczycielem języka polskiego w miejscowej szkole. Pan Jarosław Szlek zajmująco opowiada o historii Szaflar i okolic.
Wieczorem, część „zjazdowców” organizuje ognisko, inni rozmawiają, jeszcze inni wspólnie oglądają i komentują mecze, wszak trwa mundial w Brazylii. W piątek i sobotę dotychczasowe ramowe plany zjazdowe trochę się zmieniły.
W piątkowy ranek udajemy się do kościoła pod wezwaniem św. Andrzeja Apostoła. Mszę świętą w intencji Rodu Żółtowskich celebruje ksiądz dziekan Andrzej Kamiński. Kilka razy podczas sprawowania mszy ksiądz podkreślał wagę naszych spotkań oraz fakt, że obok innych zjazdowych wydarzeń ważne dla nas jest uczestnictwo właśnie we mszy świętej, modlitwa, polecenie Bogu naszych rodzinnych spraw, problemów, prośba o łaski i boską opiekę.
Nasz zjazdowy „minister od intencji”- Wacław z Łodzi nie ustalił wcześniej z księdzem Andrzejem, że to on właśnie chciałby poprowadzić modlitwę wiernych. Niedopatrzenie do naprawienia na kolejnych zjazdach. Na tacę zbiera Piotr z Sandomierza niezwykle przejęty swoją funkcją.
Taka dygresja, przemyślenie: Dlaczego wciąż bardziej popularne jest nazwisko „Żółtkowski”, a nie „Żółtowski”? Osobiście, w życiu, nie spotkałam żadnego Żółtkowskiego!
Cały pozostały piątkowy dzień wypełniają nam niespodzianki przygotowane przez Wiesława z Chicago. Udaje mu się załatwić autokar, zbieramy się i po krótkiej podróży jesteśmy już w Limanowej, miejscowości, jednej z wielu, w których Wiesław prowadzi firmę „Gold Drop”.
Wiesław pokazuje nam salę konferencyjną, swój gabinet, w którym zgromadzono wiele interesujących pamiątek, gadżetów, zdjęć z różnych spotkań i podroży, które odbył nasz gospodarz. Następnie wędrujemy przez hale produkcyjne i magazyny gotowych produktów. Wszędzie panuje idealny porządek i czystość. W jednym z pomieszczeń biurowych na ścianie wisi mapa z zaznaczonymi miejscami, w których firma ma swoje filie. Można rzec, że jest to cały świat. Dla każdego z uczestników wycieczki przygotowano firmową reklamówkę zawierającą środki czystości niezbędne do wypucowania całego domu. Sprawdziłam osobiście. Działają doskonale!
Z Limanowej udajemy się do Sanktuarium Matki Bożej Pocieszenia w Pasierbcu. Miejscowy proboszcz tworzy tam niezwykłą Drogę Krzyżową. Pozyskuje różnych sponsorów, powstają kolejne stacje, postacie są naturalnej wielkości, a szlak modlitewny pięknie usytuowany wzdłuż wijącej się w górę ścieżki, co sprzyja zadumie i modlitwie. Stację X „Jezus odarty z szat” ufundowała firma Wiesława – „Gold Drop”, o czym informuje stosowna tabliczka. Symbolicznie umieszczono tu figurę Prymasa Tysiąclecia – kardynała Stefana Wyszyńskiego. Po przeżyciach duchowych udajemy się do Domu Pielgrzyma przy sanktuarium, gdzie zostajemy poczęstowani pysznym obiadem. Wszystkim szczególnie smakuje sos z truskawek z makaronem. Wszak to sam środek sezonu na te właśnie owoce.
Wracamy do Szaflar, krótki odpoczynek, czas na przygotowanie i kolejny punkt zjazdowego programu – uroczysta kolacja. W tym roku w całości sponsorowana przez Wiesława. Pieczone mięsiwa, sałatki, różne różności są ucztą dla podniebienia. Do tańca przygrywa góralska kapela. Przyjmij Wiesławie od nas proste, ale serdeczne: „Dziękujemy”.
Tańcom, przyśpiewkom i dowcipom nie było końca. Wszyscy się świetnie bawili. Poszliśmy spać późno w nocy, a już następnego ranka trzeba było wcześnie wstać, bo czekała nas wyprawa do Krakowa. Obawialiśmy się korków na popularnej Zakopiance, ale podróż przebiegła bez zakłóceń.
Kraków przywitał nas deszczem, ale zanim zdążyliśmy wysiąść z autobusu, już świeciło piękne słońce. Wraz z Bożenką i Mariuszem wspinamy się na Wzgórze Wawelskie, aby dopełnić formalności związanych z rezerwacją terminu zwiedzania komnat królewskich. Pozostali Żółtowscy, Plantami, udają się do kościoła Mariackiego, aby zdążyć na otwarcie wspaniałego ołtarza wykonanego z lipowego drewna w latach 1477-89 przez przybyłego ze Szwabii na zaproszenie krakowskich mieszczan mistrza Wita Stwosza. Dołączamy do grupy w ostatniej chwili i rozkoszujemy się momentem magicznym – rozchylają się oba skrzydła tego monumentalnego tryptyku, którego centralną część stanowi scena „Zaśnięcia Marii”. Po chwili słuchamy hejnału z wieży Mariackiej. Machamy do trębacza, a on czyni to samo w naszą stronę. Jak głosi jedna z niezliczonych legend związanych z Krakowem, ile razy trębacz do nas pomacha, tyle jeszcze razy powrócimy do królewskiego grodu nad Wisłą. Liczymy wszyscy głośno: jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem, osiem razy, jeżeli spełni się legenda będziemy podziwiać uroki miasta, które, za sprawą turystów, nie zasypia nigdy. Teraz już możemy spacerkiem wrócić na Wawel, mamy czas na wypicie filiżanki naprawdę dobrej kawy, a potem czekamy na spóźnioną nieco panią przewodnik. Wiele osób z naszej grupki kilkakrotnie już było w Krakowie, ale zwiedzanie komnat królewskich kojarzy nam się z dość odległymi czasami uczęszczania do szkoły podstawowej.
Chwała Tobie Bożenko, że udało Ci się zaklepać ten jedyny wolny termin zwiedzania wnętrz królewskiego zamku, drugiego co do wielkości w Polsce (palmę pierwszeństwa dumnie dzierży Malbork).
Podziwiamy arrasy, gobeliny, niesamowite obrazy „malowane” nicią. W każdej mijanej Sali przepiękne sklepienia z kasetonami, a niewątpliwie najpiękniejsze w Sali Poselskiej. W każdym z kasetonów umieszczono głowy mieszczan i dostojników krakowskich rzeźbione wiele wieków temu. Z tymi głowami też związana jest legenda. Zwiedzamy komnaty królewskie, sala po sali rozkoszujemy się klimatem minionych wieków, chociaż zdajemy sobie sprawę z tego, że większa część zamku wawelskiego jest rekonstrukcją po pożarze, który był jedną z przyczyn przeniesienia rezydencji królewskiej, a co za tym idzie stolicy państwa z Krakowa do Warszawy, co uczynił król Zygmunt III Waza w 1596 roku. To jest prawda historyczna, ja natomiast uważam, że po prostu król chciał mieć bliżej do swojej rodzinnej Szwecji.
Zwiedzanie zamku na Wawelu kończymy w jednej z sal, gdzie eksponowana jest „Dama z gronostajem”, jedyny w Polsce obraz Leonarda da Vinci. Wydaje się być wręcz nieprawdopodobne, że jest to dzieło autentyczne, malowane ręką samego wielkiego mistrza ponad pięćset lat temu.
Od wielu lat toczy się spór o wyższości i ważności dwóch dzieł człowieka renesansu, to znaczy „Mony Lisy” (paryski Luwr) i właśnie „Damy z gronostajem”. Każda z tych portretowanych postaci ma swoich zagorzałych zwolenników i równie nieprzejednanych przeciwników. Dane mi było podziwiać oba dzieła. Właściwie skłaniam się ku temu drugiemu, chociażby dlatego, że za sprawą hojności Adama Jerzego Czartoryskiego należy do naszego polskiego dziedzictwa narodowego.
W autobusie w drodze powrotnej do Szaflar Prezes Mariusz urządza quiz, coś w rodzaju „Jednego z dziesięciu” – przeważa wiedza historyczna, pojawiają się też pytania z geografii, np. Jaki jest najwyższy szczyt Tatr? Ha, ha, wiadomo, że nie Rysy, tylko Gerlach, chociaż, jak wyczytałam niedawno, przez wiele wieków za najwyższy szczyt w Tatrach uznawano Krywań. Dopiero przeprowadzone w latach 1837-38 dokładne pomiary pozwoliły stwierdzić, że to jednak Gerlach jest najwyższym, dumnym szczytem.
Jak wykazują odpowiedzi na pytania nieobce nam są dynastie, rody, herby, daty wojen, bitew i ich dowódcy. Droga powrotna mija bardzo szybko, tym bardziej, że jesteśmy z siebie bardzo zadowoleni. Musimy tylko, po raz kolejny, przeczytać „Krzyżaków” Henryka Sienkiewicza, no chyba, że Prezesowi przyjdzie do głowy przepytywać nas z treści innej lektury.
Po powrocie krótki odpoczynek, a potem spotykamy się przy ognisku, pieczemy kiełbaski, rozmawiamy o naszych ważnych sprawach, rodzinach, próbujemy śpiewać. Mamy całkiem fajne głosy, gorzej jest ze znajomością słów piosenek. Na następny zjazd trzeba, koniecznie, przygotować teksty najbardziej znanych, melodyjnych utworów. Niewątpliwie uda nam się stworzyć niezły zespół wokalny. Wszystko, do czego się zabieramy, co tworzymy, jest czymś ważnym, dobrym, ciekawym. Po raz kolejny podkreślam – My tworzymy historię!
Nasza działalność nie pójdzie w zapomnienie i nie pozostanie bez echa! Każdy z nas jest ciekawą, barwną, wartościową indywidualnością. A jak połączymy siły, to tylko możemy stworzyć, i tworzymy coś wspaniałego, ponadczasowego.
Niedzielny poranek to czas pożegnań. Powoli pustoszeje gościnny pensjonat „Pod Syrokom”. Jeszcze tylko zabieramy pamiątki z gór – prawdziwe oscypki, które sprowadziła dla nas właścicielka pensjonatu. Serdecznie się żegnamy, ściskamy, całujemy. Obiecujemy spotkać się za rok. Gdzie? No na pewno w jakimś równie pięknym miejscu. Może tam, gdzie nas jeszcze nie było. Będziemy nad tym pracować. Tegoroczny zjazd zaliczamy do niezwykle udanych. Rozmawiałam z wieloma „zjazdowiczami” i powtarzało się to samo: „Gdybyśmy nie przyjechali, na pewno byśmy żałowali”.
Na koniec pozwolę sobie na odrobinę prywaty:
Dziękuję Danusi ze Szczecina, Krysi z Warszawy i Janeczkom z Wrocławia za serdeczności skierowane do mnie.
Dziękuję Eli z Kutna i Grażynce ze Szwajcarii za krzepiącą rozmowę.
Dziękuję Agnieszce z Wrocławia za załatwienie dla mnie sprawy, wydawałoby się niemożliwej do załatwienia. Jak dobrze mieć Kuzynki i Kuzynów w każdym zakątku Polski.
Dziękuję Ani I Michałowi za wspólną podróż, a Tomkowi z Gdańska za komfortowy powrót ze zjazdu.
Rozpoczęłam cytatem z „ Pieśni” Jana Kochanowskiego, a zakończę z „Fraszek” poety z Czarnolasu, który pisał: „Co bez przyjaciół za żywot?”