Autor: mzwaw

  • Informacja dotycząca XXIII Zjazdu Związku Rodu Żółtowskich

    Bardziej szczegółowe informacje o warunkach i ośrodku w Szaflarach gdzie odbędzie się tegoroczny Zjazd były zamieszczone w poprzednim kwartalniku.

    Pragnę jednak przypomnieć, że termin Zjazdu to 18-22 czerwca 2014 r. Koszt za jeden dzień pobytu – wyżywienie i nocleg wynosi 58 zł od osoby. Dodatkowo płatna uroczysta kolacja.

    Przedpłaty należy przekazać na konto:

    84 2030 0045 1130 0000 0947 1680 Janina Pawlikowska Oś. Nowe 7 34-424 Szaflary

    w terminie 4-18 maja w wysokości jednej osobo dniówki tj. 58 zł od osoby.

    Bardzo serdecznie zapraszamy i zachęcamy do uczestnictwa w Zjeździe.

    Prezes Związku i członkowie Zarządu

  • Dziadek Reniek – prawdziwy Żółtowski

    „Haaaaaaa-lllllooooo” – głos niczym z zaświatów odzywa się po drugiej stronie słuchawki.

    „Cześć, Dziadku!” – odpowiadam radośnie.

    „O! Malwinka, kochana!” – już zupełnie innym, pełnym energii i optymizmu głosem, odpowiada Dziadek.

    Tak zwykle zaczynały się nasze rozmowy, pod warunkiem, że Dziadek wygrał z Babcią wyścig do słuchawki i zdołał odebrać telefon. Potem było już standardowo: pytania o zdrowie i apetyt i nocne smażenie kiełbasy…

    Trudno jest mi opisać Dziadka Reńka ze względu na jego osobliwą złożoność charakteru. Zawsze pogodny i z charakterystycznym poczuciem humoru, gdy go odwiedzaliśmy, ale zadziorny, kiedy chciał postawić na swoim. Zapalony chodziarz i jak na chodziarza przystało, podążający własnymi, acz utartymi ścieżkami, znający wszystkich sklepikarzy i handlarzy na osiedlu. Miłośnik kolei, do końca uczestniczył w życiu Związku. Oddany syn, odwiedzający grób matki nawet kilka razy w tygodniu. Wreszcie kochający ojciec i mąż, przywiązany do swojej żony tak mocno, że nie chciał zostać bez niej ani na chwilę. Dziadek doczekał jeszcze 62. rocznicy ślubu.

    Jedną z najbardziej lubianych, aczkolwiek szelmowskich, cech charakteru Dziadka był upór. Gdy inne argumenty nie skutkowały, np. gdy Babcia chciała wyjechać na Zjazd i musiała go zostawić na kilka dni samego, potrafił wyciągnąć asa z rękawa i „nagle ciężko zachorować”. Babcia, o miękkim sercu, zawsze nabierała się na te sztuczki. Ale się nie skarżyła, a on przed nami udawał, że wszystko jest w najlepszym porządku. Nikt przecież nie podejrzewał go o takie uczynki.

    Babcia też nie pozostawała Dziadkowi dłużna. Kiedy on, zagorzały fan dawnego ustroju, intonował: Socjalizmu się nie lękaj, mało rób i dużo stękaj, Babcia od razu rozpoczynała kontratak, a raczej skutecznie uciszała Dziadka. Pięknie się zaczynały opowieści o tłustej kaszance i jeszcze bardziej pękatej wódce w pracy na kolei, niestety, nie dane im było się skończyć.

    Dziadek nigdy nie rozstawał się z książką – zawsze polityczną. Wrocławska prasa, codziennie odbierana od znajomego kioskarza, leżała na taborecie w pokoju. Gdy zaczynały się wiadomości, musiała zapaść cisza. Telewizor zaś ryczał na cały regulator i wszyscy musieliśmy słuchać z uwagą. Człowiek zaangażowany politycznie, jakże nam takich brakuje.

    Od czasu, kiedy wzięłam ślub, nigdy nie uniknęłam zawadiackiego pytania: „A czy coś zasialiście?”. Dziadek wręcz obsesyjnie stale pragnął prawnuka, Babcia za to stała w opozycji i broniła swą najmłodszą damską wnuczkę. On był jednak nieugięty i mimo wszystko wracał do tego samego pytania.

    Klepiąc Dziadka bo wydatnym brzuchu, ogarniało mnie ciepło. Tato klepał go po łysince, a Dziadek znosił to z uśmiechem. Tak było aż do końca, mimo bólu po chemioterapii i mimo przerzutów, Dziadek zawsze był dzielny. Odszedł w spokoju, w miejscu, w którym czuł się bezpiecznie i które kochał.

    Pozostaje mi tylko stwierdzić jedno: „ Żałujcie, że nie poznaliście mojego osobliwego Dziadka Reńka, prawdziwego Żółtowskiego!”.

    Z głębokim żalem zawiadamiamy, że 10 lutego 2014 roku zmarł śp RAJMUND ŻÓŁTOWSKI z Wrocławia przeżywszy 83 lata. Żonie Janinie, oraz całej rodzinie Zarząd Związku Rodu Żółtowskich składa wyrazy najszczerszego współczucia

    Malwina Żywiecka, Londyn

  • Zwykłe dni, (nie)zwykłe wydarzenia

    Jest niedziela 9 lutego 2014 roku. Piękną ciepła i słoneczna pogoda. Właśnie wróciłam z kościoła, zrobiłam dwukilometrowy spacer w jedną i drugą stronę z Raciborowa do Sanktuarium w Głogowcu. Kazio pojechał jak co roku na międzynarodową wystawę gołębi i ptactwa ozdobnego do Poznania. Miałam też jechać na tę wystawę, ale zabrakło dla mnie miejsca, gdyż panowie postanowili pojechać jednym samochodem. No cóż, oni są hodowcami, ja tylko obserwatorką. W ubiegłym roku byłam na takich Targach i miałam możliwość obejrzenia wielu gatunków gołębi, różniących się długością rzęs, dzióbka, kolorem oczu, piór czy barwą. Moje największe zainteresowanie wzbudziły czerwone, zielone i pomarańczowe gołębie. Zachwycałam się również rożnymi gatunkami ptaków ozdobnych, ich intensywnością barw i kolorów.

    Ja z Kaziem byliśmy zaproszeni do przedszkola na uroczystość związaną z Dniem Babci i Dziadka u wnuka Pawła w Łodzi. Paweł skończył 4,5 roku. Po przybyciu do przedszkola zostaliśmy przywitani przez panie przedszkolanki i dzieci, usiedliśmy przy stolikach na małych dziecięcych krzesełeczkach. Odbyła się najważniejsza część uroczystości – występy artystyczne wykonane przez dzieci, składające się z piosenek, wierszyków i tańców. Gdy Paweł wystąpił z pięknym wierszykiem o miłości do babci i dziadka , byliśmy bardzo dumni. Mówił głośno, wyraźnie i z piękną dykcją. Podziękowaliśmy dzieciom rzęsistymi oklaskami. Następnie wnukowie wręczyli każdej parze „dziadków” własnoręcznie wykonane czerwone serduszka z masy solnej. Potem nastąpił słodki poczęstunek przygotowany przez rodziców i panie przedszkolanki. Z ust przedszkolanki usłyszeliśmy jak mądrym, inteligentnym i dobrze wychowanym dzieckiem jest nasz Paweł. Miło nam było to słyszeć. Drogę z przedszkola do domu przemierzyliśmy spacerkiem, opowiadając sobie różne śmieszne historyjki. W domu czekała na nas córka Agnieszka i wnuczka „piękna księżniczka” , siostra Pawła, Małgorzata, która w grudniu skończyła roczek. Małgosia przywitała nas uroczym uśmiechem i chęcią do zabawy. Mimo, że była śpiąca, zawzięcie bawiła się z Pawłem i z nami w obronę zamku przed najazdem nieprzyjaciół. Taktyka zabawy była przemienna w ataki wrogów i obrońców.

    Uświadomiłam sobie, jak wielkim szczęściem jest z posiadanie wnuków, przecież 7 lutego miałam jechać na wycieczkę do Warszawy, do Centrum Nauki „Kopernik”. Zrezygnowałam, gdy tylko dostałam zaproszenie od wnuka. Wyjazd do Warszawy mogę zrealizować w innym terminie. Mam jeszcze w pamięci czas, jak takim małym dzieckiem była nasza córka Agnieszka i jak bardzo cieszyliśmy się z każdego jej, nawet małego, sukcesu.

    A teraz kilka słów o Tadeuszu Żółtowskim, bioterapeucie, zajmującym się medycyną naturalną. Tadeusz według niektórych ludzi mógł sprawiać wrażenie megalomana. Może nawet trochę nim był, ale przy bliższym poznaniu, okazywał się ciepłym, wrażliwym i potrafiącym nieść pomoc człowiekiem. Poznaliśmy się kilka lat temu na jednym ze Zjazdów.

    Jego pasją był ogród, który stworzył na działce wokół swojego domu. Okalały go wysokie liściaste i iglaste drzewa, w środku rozłożysta jabłoń. Przy oczku wodnym wysokie rododendrony, magnolie i różne gatunki krzewów. Tadzio kochał kwiaty, które pięknie wkomponowane zdobiły ogród. Kwiaty wiszące w donicach nad długim wejściem na taras, na bryczce, która dodawała uroku działce. Wielobarwność kwitnących róż witała przybyłych gości przy wjeździe. Drzewa, krzewy, kwiaty i ciekawe rośliny stanowiły swoisty mikroklimat. Siedząc na tarasie, można było wypoczywać.

    Ostatnią pasją Tadeusza było kolekcjonowanie i naprawa starych zegarów, tak jakby przewidział rychłe swoje odejście. Często przyjeżdżał w soboty do Kutna na tak zwany pchli targ i często udawało mu się zdobyć ciekawy okaz. Po zakupach zajeżdżał do nas. Wtedy robiłam śniadanie na tarasie i ucinaliśmy sobie miłe pogawędki.

    Jego hobby to wędkowanie, więc nieraz łowili z Kaziem ryby. Do dzisiaj czuję smak tych ryb. On sam potrafił przygotować różne z nich przysmaki i często wekował do słoików. Uwielbiał także robić nalewki z owoców i lubił nimi obdarowywać swoich przyjaciół. Oj! dużo tych nalewek otrzymaliśmy od Tadzia. Jedna smaczniejsza od drugiej. Najlepsza moim zdaniem była z pigwy, ale to moja subiektywna ocena.

    Pasjonowały go motocykle, zwłaszcza Yamahy. Należał do klubu, który zrzeszał miłośników jazdy na motorze. Mam w pamięci obraz Tadeusza, gdy w skórzanym ubiorze zajeżdża pięknym motocyklem BMW na nasze podwórko, aż moja mama była pełna zachwytu. Interesował się astrologią i numerologią. Wejście do jego gabinetu w Łodzi przy ulicy 6 Sierpnia miało niepowtarzalny wygląd. Dominowały kwiaty, kadzidełka, rzeźby i posągi podarowane przez pacjentów z podróży krajowych i zagranicznych. Dziękuję Ci, Tadziu, za ulgę mojego kręgosłupa. Kazio, także ma po Tobie pamiątkę , rasowego gołąbka, nad którego losem ulitowałeś się, znajdując go zagubionego w parku botanicznym.

    Tadeusza pożegnaliśmy 29 listopada 2013 roku na cmentarzu w Łodzi. Wacław Krzysztof z Łodzi w imieniu naszego Związku wygłosił wzruszającą mowę i złożył wieniec. Licznie przybyłym przyjaciołom, rodzinie i pacjentom podziękowali Kazio z Wacławem. Tadeusz, zapewne zza chmurki, z tym swoim uroczym uśmiechem z niedowierzaniem spoglądał na swój grób tonący w kwiatach, a zwłaszcza na czerwone róże, które tak bardzo kochał. Dalsze o nim wspomnienia snuliśmy w kawiarence z Grażynką z Berlina i jej córką. Tadeusza zapamiętamy jako przystojnego, gościnnego, zawsze uśmiechniętego, dowcipnego, tryskającego humorem, sypiącego jak z rękawa kawałami i dowcipami kuzyna.

    Elżbieta z Kutna

  • Zrządzenie losu

    Do zakładu przyjęto nowego pracownika, była to młoda kobieta.

    Pracownicy działu, w którym miała wykonywać obowiązki referenta, nie znali jej, nic o niej nie wiedzieli. Przyjechała niedawno do miasteczka. Kim była? Jedno było pewne, była jakaś „inna”. Trudno było zrozumieć, dlaczego wzbudziła zainteresowanie, była bowiem osobą skromną, nieśmiałą, małomówną. Ze współpracownikami nie nawiązywała znajomości, ograniczała swoje kontakty do spraw służbowych. Jednak drażniła swoim zachowaniem, nie odpowiadała na zaczepki, nie reagowała na drobnie uszczypliwości, a nawet niewybredne żarty, uważano to za wyniosłość.

    W zaczepkach najaktywniejszy był starszy referent, błaznował za jej plecami, czym wzbudzał wesołość współpracowników. Zaczepki były coraz bardziej śmiałe, ośmielony brakiem reakcji pozwalał sobie szydzić z jej skromnego ubrania, sposobu bycia, poruszania się. Interesował się jej życiem prywatnym, opowiadał różne historie oparte na domysłach i plotkach. Gdy się dowiedział, że jest mężatką i mąż jej jest niepełnosprawny, w swoich złośliwościach przekraczał wszelkie granice przyzwoitości. Przesadnie naśladował sposób poruszania się jej chorego męża: wykręcał nogi, dostawał drgawek, kręcił nienaturalnie głową, wywalał język, czym wzbudzał salwy śmiechu.

    Kobieta nie zwracała uwagi na te prostackie wyczyny „kolegi z pracy”, twarz jej była kamienna, nie wyrażała żadnych uczuć, nie reagowała, uważała, że sytuacja musi się zmienić, po prostu z czasem agresor się znudzi. Natomiast ciągłą błazenadą znudzili się współpracownicy, przestawało ich to śmieszyć. Nie wiadomo, jaki byłby finał tej historii, gdyby nie pewne zdarzenie.

    Któregoś dnia starszy referent nie zjawił się w pracy. Okazało się, że został aresztowany, trafił do więzienia, ponieważ popełnił przestępstwo.

    Kobieta zapomniała już o tych przykrych dla niej incydentach, kiedy niespodziewanie po latach spotkała go na ulicy. Nie zauważył jej. Szedł z wielkim trudem, opierając się na drewnianych kulach, stąpał na powyginanych nogach, nienaturalnie poruszał głową. To nie była już błazenada, to było prawdziwe cierpienie. Po odbyciu kary więzienia uległ wypadkowi, cudem ocalał, lecz został niepełnosprawny do końca życia.

    Kobieta ze zdziwieniem i lękiem patrzyła na oddalającego się człowieka, który wyrządził jej tak wiele przykrości. Nie czuła jednak żadnej satysfakcji z tego, że los go tak srogo pokarał.

    I wtedy przypomniała sobie słowa ojca: „Nigdy nie ulegaj pokusie zemsty, los uczyni to za ciebie”.

    Anna Nowotna-Laskus z domu Żółtowska

  • Chiton

    Przed wystawą sklepową stała dziewczyna. Z zainteresowaniem przyglądała się kremowemu delikatnemu materiałowi. Oczami wyobraźni widziała suknię, z którego byłaby uszyta długa, prosta w greckim stylu. Na bal maturalny, wprawdzie jest to tak zwana „mała matura”, ale jeżeli los będzie łaskawy, kreacja będzie na bal maturalny za dwa lata. Weszła do sklepu. Z uśmiechem przywitał ją sprzedawca: „Służę uprzejmie, szanownej pani”. Pomimo jej szesnastu lat potraktował ją jak dorosłą kobietę. Co za wspaniałe uczucie!

    – Proszę o ten materiał na długą suknię.

    – Ten materiał, szanowna pani – to wysokogatunkowy tiul. delikatny jak mgiełka. Ma pani gust, przy tej urodzie, kasztanowe włosy, ciemne oczy. To będzie wspaniała kreacja.

    Później wizyta u krawcowej. Po paru dniach ostatnia przymiarka, to było właśnie to – urzeczywistnienie dziewczęcego marzenia. Suknia wyszła bez zarzutu, fałdy ułożone w wyszukany sposób – całość przypominała grecki chiton. Tylko czekać na bal.

    Nadszedł ten długo oczekiwany dzień.

    – Krysiu! – mówiła do przyjaciółki – bardzo się cieszę na ten mój pierwszy bal, ciekawa jestem, jakie wrażenie zrobi moja kreacja?

    – Zapewne zrobisz furorę w tej swojej pięknej sukni, nigdy takiej nie widziałam, nawet w żurnalach mody. Szkoda tylko, że ja tego nie zobaczę – odpowiada Krysia.

    – Dlaczego?

    – Z prostego powodu, nie mam się w co ubrać.

    Minuta zastanowienia. Krysiu, ty włożysz moją suknię – musisz, a ja? Ja coś sobie wymyślę. Bez ciebie bal nie będzie miał dla mnie uroku.

    Krysia dała się przekonać. Gdy weszła na salę w sukni swojej przyjaciółki, zapanowała cisza, zdumienie i ogólny podziw, przywitano ją oklaskami. Pierwsza zabrała głos pani dyrektor szkoły: – Brawo! Dziewczyno, wyglądasz zjawiskowo, cóż to za wspaniały pomysł z tą suknią w stylu greckim, jestem z ciebie dumna, nigdy nie przypuszczałam, że masz tyle inwencji.

    Krysia zachowała milczenie – została królową balu. Właścicielka sukni też zachowała milczenie. „Ale czy Krysia jest prawdziwą przyjaciółką? Chyba nie, przecież mogła powiedzieć, że to ja wymyśliłam tę kreację. Przyjaźń w tym przypadku to zbyt wielkie słowo „ – pomyślała z goryczą.

    „No cóż, stwierdziła dziewczyna, wieszając suknię do szafy, może się przyda, za dwa lata matura, będę wtedy już dorosła”.

    Jednak nigdy jej nie włożyła, nie było jej to dane. Suknię bowiem przywłaszczyła sobie bliska krewna, następnie sprzedała, ze sprzedażą nie miała najmniejszego kłopotu, bo kreacja była wyjątkowo atrakcyjna.

    A dziewczyna? Miała innego rodzaju kłopoty, musiała podjąć walkę o przetrwanie.

    Anna Nowotna-Laskus z domu Żółtowska

  • Przeprowadzka do Bydgoszczy


    Nowy etap mojego życia (część V)

    Szkołę Powszechną ukończyłem w Lipnie z dobrymi ocenami. Była to druga klasa. Przyszły wakacje, w ciągu których rodzice moi no i trójka dzieci mieliśmy się przenieść do Bydgoszczy. Tatuś awansował z kierownika Rejonu Dróg na zastępce dyrektora Wojewódzkiego Zarządu Drug Publicznych. Dla nas to zmiana miasta, zmiana mieszkania i zmiana szkoły. Trzeba było opuścić nasze podwórko i ogród, nasz Rejon, który dla nas był także naszym podwórkiem. Zostawić kolegów,zwłaszcza Tomka i naszego psa Agresora. Był bardzo stary, ślepy po nosaciźnie i głuchawy. Przyzwyczajony do swojego podwórka i łazęgowania co całym mieście rodzice postanowili zostawić go pod opieką kierowcy ojca Jasia Górczyńskiego. Wiem, że nie był głodny i opuszczony. Zginął tragicznie pod kołami ciężarówki podczas codziennego obchodu miasta gdzieś pod koniec lata.

    Przed wyjazdem rodzice pozbywali się części swego dobytku z tej przyczyny, że nie wszystko pasowało do drugiego mieszkania,które metrażowo było dużo mniejsze niż w Lipnie.

    Może było za to bardziej nowoczesne, komfortowe. Było centralne ogrzewanie, ciepła woda w gazowego piecyka zarówno do kuchni jak i w łazience. Parkiet na podłodze ( o Panie Bożę co myśmy wycierpieli przez ten parkiet ), mały balkon, trzy pokoje, kuchnia i łazienka. W łazience stał jeszcze stary piec ,bojler, na ciepłą wodę. Paliło się pod nim węglem i grzało się jakieś 50, 60 litrów wody do kąpieli. Używaliśmy jednak gazowego pieca, bo było czyściej i szybciej. Teraz jestem przekonany, że część rzeczy sprzedali, gdyż nie mieściły sie do mieszkania jak tapczan ale część chyba w celu pozyskania trochę pieniędzy. Każda przeprowadzka generuje koszty a my nie byliśmy bogaci. Może duchem, kulturą, wykształceniem to tak, lecz finansowo było bardzo skromnie. Tak więc rodzice sprzedali rower Mifę, o którym pisałem poprzednio i zegar stary z wahadłem w drewnianej ozdobnej obudowie,bijący godziny.Drzwiczki były oszklone z elementami inkrustowanymi. Chciałbym mieć dzisiaj taki zegar. Były to przedwojenne zegary, ale dość powszechne. W tamtych latach nie stanowiły większej wartości. Jeszcze kilka innych rzeczy się pozbyli lecz nie pamiętam co to było. Po mamę i nas przyjechał Konrad Ryzmanowski nowy ojca kierowca w Bydgoszczy. Nasze rzeczy zabrał Rejonowy samochód ciężąrowy. I tak oto cała rodzina trafiła na nowe miejsce na pięć lat jak się potem okazało. Od 1960 roku do 1965 mieszkaliśmy w Stolicy Pomorza nad rzeką Brdą. Nam dzieciom bardzo się podobało. Mieszkaliśmy w bloku pracowniczym 18 mieszkaniowym dwupiętrowym, po trzy mieszkania na każej kondygnacji Najważniejsze, że było dużo kolegów i koleżanek. Tak, że dwie drużyny piłkarskie po pięciu graczy zawsze udało się stworzyć. Całość tworzyły dwa bloki. Stojący przodem do ulicy Fordońskiej biurowiec Wojewódzkiego Zarządu a szytem stał blok mieszkalny. Miedzy blokami było podwórko na środku którego było nasze boisko do piłki nożnej lub do palanta, zabaw w klasę. Zimą wylewano wodę i jak telko mróz sie pojawił mieliśmy lodowisko. W koło tego placu sportowego było tzw. okrążenie. Z płaskiego bruku zrobiona jezdnia, tak, że samochód mógł objechać dookoła plac sportowy. W głębi podwórka były garaże na samochody.Pięć garaży. Pierwszy garaż zajmował samochód Warszawa dyrektora naczelnego Pana Gogola, którego kierowcą był Pan Felczykowski mieszkający z żoną w kawalerce jednopokojowej piętro wyżej nad nami. Drugi garaż służył dla Warszawy mego taty, którego kierowcą był Pan Konrad Ryzmanowski, sąsiad na tym samym pierwszym piętrze. Ryzmanowscy mieli trójkę dzieci. Barbarę starszą od nas,Hanię, z którą chodziłem razem do jednej klasy oraz Tomka młodszego od nas. Hania bardzo lubiła opiekować się i bawić z naszym małym Jackiem, co oczywiście było mnie i Michałowi na rękę. Jak tylko Hania przyszła do nas do domu to my „choda”na podwórko. Inne życie! My poważni obywatele podwórkowi od razu organizowaliśmy zabawy męskie, czyli piłka, palant, gra w wojnę itp. Przyznam,że owszem byliśmy bardzo aktywni -mówię o wszystkich dzieciach z podwórka- i mimo, że rozbrykani to nasi rodzice nie mieli się czego wstydzić. Bawiliśmy się jak prawdziwe dzieci powinny się bawić. Fakt, że było wszystko i chodzenie po dachach garażu, hydrofornii, zabawa w chowanego, gdy z lekka już się ściemniało (wtedy najlepsza). podchody wyścigi rowerowe po okrążeniu. Strupy na kolanach, poranione nogi to widok normalny. Toż niejeden raz leżało się na tym bruku, bo za szybko wchodziło się w zakręt. Zimą też mieliśmy fajne zabawy, zwłaszcza na lodzie. Gra w hokeja, gdzie krążkiem było pudełko od pasty do butów wypełnione dociążeniem, czyli piaskiem. Kije hokejowe własnej produkcji , które jak mocniej udeżył krążek to wieczko odpadało i wysypywał sie piasek. Kto rozpędzony wpadł na rozsypany na lodzie piasek wiadomo, że kończył na leżąco. W nogawkach śnieg, w butach śnieg, za kołnierzem śnieg, bo wiadomo trzeba było kogoś natrzeć śniegiem. Łyżwy też były inne niż teraz. Mało kto miał łyżwy zespolone z butami. JedynieJacek Tascher nasz sąsiad z tej samej kondygnacji miał z klubu figurówki. Jacek, młodszy ode mnie, późniejszy mistrz Polski w jeździe figurowej na lodzie i w tańach na lodzie prawie dzień w dzień ze swoją matką chodził na treningi na 5,30 rano na Torbyd (sztuczne lodowisko w Bydgoszczy). On z nami nie grał w hokeya. To była inna klasa zawodnika. Łyżwy, które mieliśmy były zakładane na blaszki przymocowane do obcasa i szczęki do krawędzi buta. Do przykręcenia szczęk trzeba było posiadać specjalny kluczyk. Łyżwy potrafiły się odpiąć w czasie jazdy , do otworów w blaszkach dostawał się śnieg z piaskiem, czy popiołem i trzeba to było czyścić przed założeniem łyżew jakimś szpikulcem czy gwoździem.

    Oprócz części sportowej podwórka był także dość spory obszar obsiany trawą z ławkami do wypoczynku. Po środku zaś była duża piaskownica. Młodsze dzieci królowały w piaskownicy. Dalej były dwa trzepaki na dywany i chodniki. Słupki metalowe z przeciągniętymi między nimi linkami do suszenia bielizny. Blok miał dwie klatki schodowe. Każda klatka w części piwnicznej wyposażona była w pralnię i suszarnię. Codziennie inna rodzina w porozumieniu korzystała z pralni. Tam można było prać w baliach, na tarach i gotować bielizną w kotłach na dużych piecach oczywiście węglowych. Później pralki stały się coraz bardziej powszechne i kobiety rzadziej korzystały z pralni. Kobiety na pomorzu były bardzo gospodarne i dbału o dom. Dużo kłopotu w tamtych czasach sprawiało im pranie firan. Nie było jeszcze firan z nylony.stylonu, czi innych tworzyw sztucznych. Często były robione ręcznie szydełkiem z nici bawełnianych. Takie firanki po upraniu trzeba było wysuszyć odpowiednio naprężone. Prasować się togo nie dało. Pogniecionych się nie powiesi w oknie bo jak to wygląda. Na naszym podwórku ktoś z mieszkanców stworzył ramy do suszenia firan. Która kobieta potrzebowała tych ram to z nich korzystała. Wyglądało to tak. Trzymetrowe grube listwi z nabitymi co pół centymetra małymi gwoździami. Były cztery listwy. Na te gwoździe zaczepiało się końcowe oczka firanki naciągając z czterrech stron. Tak naciągniętą firankę stawiało się na słońcu na czterech stołkach lub krzesłach do wyschnięcia. W tamtych czasach, a to już pędziesiąt lat minęło kobiety miały znacznie więcej pracy niż dzisiejsze. Fakt, że zajmowały sie domem a mniej pracowało zawodowo.

    Mieszkaliśmy przy ulicy Fordońskiej 8 mieszkanie nr 13. Ulica nasza ciągnęła się wzdłuż rzeki Brdy, która płynie przez środek miasta. Wtedy w Bydgoszczy był tulko jeden most przez Brdę w środku miasta koła Starego Rynku miejskiego. Brda tylko w części miasta była uregulowana bulwarami, gdzie był port rzeczny i gdzie cumował statek wycieczkowy. Można było płynąć do Brdyujścia lub dalej Wisłą do Torunia. Nie było jeszcze tamy we Włocławku więc z powodzeniem można było dotrzeć do Płocka i Warszawy.Bądź w górę do Gdańska. Kiedyś byłem uczestnikiem takiej wycieczki do ujścia Brdy i z powrotem. Brda była w części od Wisły do miasta rzeką spławną i pamiętam, dużo barek z towarem ciągnięte przez cholowniki lub pchane przez pchacze kursowały po Brdzie. Barki oprócz części ładowniczej miały mniejszą część mieszkalna przeznaczoną jako dom dla szypra, żony jego i rodziny. Brda w owych czasach była rzeką bardzo brudną, powiedziałbym cuchnącą. Była ściekiem dla całego miasta.Czasami chodziliśmy sami lub z rodzicami na spacer nad Brdę. Wzdłuż rzeki szła alejka, dalej ścieżka chyba do samego Fordonu. Często jednak wracaliśmy zawiedzeni, gdyż zapach wody nie był ciekawy.

    W zeszłym roku byliśmy jako grupa Żółtowskich na wycieczce w Bydgoszczy. Przez te piędziesiąt lat miasto zmieniło się o kilkaset procent. Dziś widać czystą Brdę, widziałem pływające ryby. Odnowione zabytki wzdłuż rzeki, Stare miasto i Wenecje bydgoską. Z naszego podwórka widać było wzgórza Szwederowa, dzielnicy miasta, która była po drugiej stronie Brdy. Szwederowo słynęło z lotniska wojskowego. Był to okres zimnej wojny.Samoloty odrzutowe startowały i lądowały po kilka lub kilkanaście razy dziennie. Zapewne w ramach ćwiczeń. Kiedy wzbijały się lub lądowały często na małej wysokości przelatywały nad naszym domem i podwórkiem. Robiły dużo hałasu, co nie było mile widziane przez mieszkańców naszego domu. Nam dzieciom to nie przeszkadzało ale utkwiło mi to w pamięci. Dzielnica Bydgoszczy, w której mieści się ulica Fordońska nazywa się Wielkie Bartodzieje. To wschodni koniec Bydgoszczy. Po przeciwnej zachodniej stronie dzielnica zwała się Wilczak Obie te dzielnice łączyła linia tramwajowa Nr 3. Przystanek za nami w stronę Fordonu trasa się kończyła pętlą tramwajową . Między tą pętlą a naszym domem była i jest do tej pory moja Szkoła Podstawowa Nr 23 , o której już w następnej części.

    Rafał z Korycina

  • Ciąg dalszy listów Marcelego i Jana Żółtowskich

    Kochany mój Iziu

    Nie mogę się przychylić do Waszego żądania, aby plombowanie zębów na później odłożyć, bo kiedy one są już nadpsute to im prędzej się je poratuje tem lepiej, gdyż każda zwłoka jeszcze rzecz pogorszy i później byście sami na nie narzekali żem nie dość wcześnie o Waszych zębach zaradził i na cierpienie Was naraził, i że silne zęby także się do zdrowia przyczyniają. Cieszę się że konna jazda której żeście tak bardzo pragnęli już się rozpoczęła, może też równocześnie rozpoczęły się Twoje rysunki. Gdyby jednakże tak nie było pokaż tek list ojcu Otwinowskiemu, poproś go aby w tej mierze z Ojcem rektorem porozmawiał, gdyż jak w ostatnim liście pisałeś musiałbyś z tego powodu lekcyi arytmetyki zaprzestać. Więc ja w takich rzeczach tu z daleka nic decydować nie mogę i Ojciec Rektor najlepiej będzie wiedział jak wszystko urządzić. W tych dniach spotkałem na sejmiku w Rawiczu Pana Henryka Mor….kiego, który się niedawno z Panną Starowiejską z Galicyi ożenił, mówił mi, iż brat jego Franio jest teraz w szkołach w Lesznie, ale że obecnie nie może do klasy chodzić, dlatego że dostał odry, którą jednak dość szczęśliwie przechodzi. Pamiętacie zapewne, że Panna Jenny teraźniejsza Pani Kwaśniewska, przyszła do Was od dzieci Pana Aleksandra Potworowskiego, był to człowiek w całej sile wieku, bo zaledwo pięćdz dopiero bym mógł coś postanowićiesiąt lat liczył, otóż przed tygodniem wyszedłszy do gospodarstwa w podwórze apoplexią tknięty nagle padł i w tej samej chwili skończył, zostawia dwóch synów w 16 i 17 roku i córeczkę dziesięcioletnią, matka w prawdziwej rozpaczy tak ją ten cios niespodzianie dotknął. Proszę Was bardzo donoście mi zawsze ile razy który z Was pisze do Chołoniowa, bo inaczej nie mogę wiedzieć, czy się ściśle trzymacie przepisu, aby co miesiąc przesłać Buni i Dziaduniowi o sobie wiadomość. W przeszłym tygodniu pisałem Wam że jestem powołany do Berlina na jakieś bardzo ważne posiedzenie, tymczasem z powodu odroczenia parlamentu na tydzień posiedzenie na przyszły czwartek 5-go marca odłożone zostało, wyjeżdżam więc pojutrze w środę, ale nazajutrz po posiedzeniu w piątek wracam. Ściska Was tysiącznie najdroższe moje chłopcy Boskiej we wszystkim oddając Opatrzności.

    Wasz najprzywiązańszy dziadzia
    M.Ż.

    Czacz 2/3.85


    Kochany drogi mój Jasiu

    Wskutek Waszego życzenia pisze do Ojca Rektora prosząc go, aby z plombowaniem kazał się zatrzymać aż do mego przybycia, jeżeli bowiem będziecie mogli kiedy być w Wiedniu tobym się znowu tak starał zarządzić, aby tam na Wasze spotkanie pojechać a przekonawszy się jak rzeczy stoją dopiero bym mógł coś postanowić, bo piśmiennie bardzo trudno takich rzeczach ostatecznie decydować. Nie rozumiem wcale tego co mi piszesz, że w okropnej biedzie jesteście, bo przecież regularnie kieszonkowe Wasze pieniądze dostajecie, więc chyba nadto wydawać musicie a przecież trzeba zawsze mieć to na uwadze aby swemi dochodami módz całkiem na swoje potrzeby wystarczyć, bo kiedy się nad możność wydaje to na całe życie jak najgorsze pociąga za sobą skutki. Ale i wtej mierze do Ojca rektora napiszę i8 poproszę go aby on się w tej rzeczy rozpatrzył i wedle swego zdania rozrządził.

    Przy nadchodzącej wiośnie zabierają się do rozpoczęcia budowy szosy od Punieca do Gostynia ale zdaje się że wedle rozporządzenia wyższej władzy nie zostanie ona przeprowadzoną tak jak był pierwotny projekt przez ogród około stawku, lecz przed domem po za ogrodem.

    Mojem zdaniem będzie to dla Drzewiec jeszcze przyjemniejszem. Po powrocie moim z Berlina gdzie na ważne posiedzenie zostałem powołany tyle zastałem tu zatrudnienia, iż aby ten list módz już dzisiaj wyprawić kończyć go już muszę i przypominam raz jeszcze ab yście mi zawsze do nosili kiedyście do Chołoniowa pisali gdyż się doczekać nie mogę, a bardzo m i o to chodzi, abyście tam regularnie o sobie wiadomości dawali. Adam z Głuchowa wielką rodzicom sprawił radość pomyślnie egzamin dojrzałości złożywszy, obecnie bawi w domu, a po świętach idzie na Uniwersytet ale jeszcze ojciec stanowczo nie zadecydował dokąd.

    Boskiej Was we wszystkim oddając Opatrzności ściska Was obu drogie moje chłopcy jak najserdeczniej.

    Wasz najprzywiązańszy dziadzia

    Czacz 12/3.85

  • Adam Żółtowski

    Adam Żółtowski

    Adam urodził się w 1945 r. w Grójcu.

    Rodzina Żółtowskich została wysiedlona z Płocka w czasie wojny. Powrócili do rodzinnego miasta Płocka

    w 1947 roku, ale już nie do prowadzonego od 1909 r. Hotelu Polskiego na Kolegialnej 8, tylko na poddasze posesji przy Placu Narutowicza nad apteką, którą kierował ojciec Adama. Na tej samej ulicy Adam w 1952 r. rozpoczyna naukę w Szkole Podstawowej nr 2 (obecna siedziba Sądu). Będąc uczniem 5 klasy uczestniczył z innymi dziećmi w wycieczce statkiem „bocznokołowcem” do Gdańska. Od tego momentu Adam zaczął interesować się wodniactwem. Zapisał się „na wioślarstwo” do PTW „Budowlani” (Płockie Towarzystwo Wioślarskie), gdzie został przydzielony do „Czwórki ze sternikiem”. Po tym jak obsada rozleciała się, wstąpił do sekcji kajakowej Jagiellonki przy „Budowlanych”. Opodal mostu, przy Wodociągach była siedziba PTW – stanica Ligi Morskiej. Adam tam nie należał, ale często obserwował starszych kolegów – Maćka Brukmana, Ziutka i Grzesia Rakowskich.

    W 1959 r. zaczął przychodzić do nowooddanej do użytku stanicy Oddziału Miejskiego PTTK. Stanica jeszcze nie miała obecnie używanej nazwy „MORKA”. Kierownikiem obiektu był Pan Hejkie, a pracownikiem Pan Zdzisław Żelecki. Stanica była wtedy obiektem typowo komercyjnym, przez co dla wielu młodych osób elitarnym i trudnodostępnym. Adam należał do grupy kilkunastoletnich chłopców spragnionej wielkich rejsów. Z Waldkiem Trojanowskim nabyli na spółkę stary kajak, który wyremontowali. Adam przychodził do Stanicy wraz Waldkiem Trojanowskim, bratem Andrzejem Żółtowskim, Bogdanem Szatkowskim, Mietkiem Wiśniewskim, Gienkiem Ludwiczakiem. Za trzymanie kajaku na półce w hangarze płacili 15 zł na miesiąc, a nie było to mało. Do Stanicy w 1960r. w charakterze gospodarza przybył Pan Głowacki z rodziną (ojciec Jacka). Chłopcy w Stanicy poznali Ryszarda Gałkowskiego, który wtedy miał TYLERA, Ryszarda Krupińskiego ze swoją Jutrzenką typ. Petka od nazwiska konstruktora Plucińskiego. Była też w Stanicy – Słonka i łódka wiosłowa Krysia, podobna do BM-ki. Adam w 1960 r. zaczął budować swoją BM-kę w garażu na Kolegialnej 8. Łódka otrzymała nazwę KUBUŚ i była zwodowana w 1962 r. Pierwszy rejs odbył się do Torunia. Nie było zapory, więc płynęło się lekko ale wracało okropnie, oczywiście bez silnika. Wszyscy w około budowali, Waldek wybudował „CADETA”, to samo zrobił Bogdan Szatkowski, Mietek Wiśniewski P-7. Kto tylko mógł to budował, Wiesiek Morawski wybudował Punta. Andrzej Kozarski katamaran. Z Ligi Morskiej w tym czasie przybył do Stanicy ze swoją gaflówką Andrzej Magierski. Były to lata 1961-62.

    W tym czasie na zebraniu w obecnym HOTELU STARZYŃSKI Adam został przyjęty do PTTK. Wtedy była to jeszcze sekcja żeglarska przy Oddziale Miejskim. Zacząłem pływać w dalsze rejsy. Z Waldkiem Trojanowskim, Markiem Pawłowem i Mietkiem Wiśniewskim popłynęliśmy na otwarcie Zalewu Zegrzyńskiego, dopłynęliśmy do Pułtuska (wszystko bez silnika). Latem 1963r. z ramienia MZRiP (Mazowieckie Zakłady Rafineryjne i Petrochemiczne) przybywa do Stanicy Maciek Brukman, zostaje bosmanem i zajmuje jeden hangar w Stanicy.

    Z Morki odszedł Ryszard Gałkowski, który potem współtworzył żeglarstwo w 70-tce. Zaczęły wyodrębniać się struktury organizacyjne Morki. Powstał Klub Żeglarski. Sekcja Kajakowa była bardzo prężna w swej działalności. Był to czas kiedy w naszym gronie pojawiło się wielu nowych kolegów, wśród nich Wiesław Lorenc, Janusz Szczęsny. W 1964r. MZRiP przejęła cały obiekt. Inż. Troch zakupił dla Morki silniki przyczepne MOSKWA, SZNAIDER, motorówkę ALGA, a później z demobilu zakupiono milicyjną SM-kę, którą zaopiekował się Pan Pietrow.

    W latach 1965-67 odbywałem „zaszczytną służbę wojskową”. W tym czasie mój brat Andrzej pływał z Andrzejem Papiackim i Jurkiem Wojno. Sprzedałem BM-kę. Andrzej z Pimpkiem kupili po Gałkowskim „TYLERA”, na którym po powrocie z wojska pływaliśmy do 1973r. Wcześniej odbyłem dwa rejsy na Mazury. Jeden z bratem Andrzejem i Andrzejem Papiackim, drugi wraz z Waldkiem Trojanowskim, Rysiem Sokołowskim, Tadeuszem Dymkiem. Och zmieniło się wtedy dużo: powstała tama we Włocławku i wiele ciekawych nowych konstrukcji w nowej żywicznej technologii, wymieniło się wielu ludzi. W 1973 r. sprzedałem łódkę. Koniec pływania na żaglach. Wziąłem się z Andrzejem za budowę na bazie ROMANY, motorówki pokładowej z 2 silnikami WICHER. Dwa silniki do tak małej łódki, najprawdopodobniej była to najszybsza motorówka na Zalewie. Mając do tego świetne warunki sprzętowe rozpoczęliśmy zabawę z nartami wodnymi. Andrzej zakupił nowoczesne rosyjskie narty „metalowej konstrukcji”, piankę produkcji Stomil, mieliśmy „nawet” profesjonalny amerykański hol do ciągnięcia dwóch narciarzy.

    Patent starszego sternika motorowodnego Zefir

    Tak pływaliśmy do 1980r. ale już w międzyczasie budowaliśmy ALDANĘ. Lata 70. to lata powstawania licznych konstrukcji motorowodnych. W tamtych czasach powstał Rywal. To wtedy powstała „KONSERWA” Bogdana Szadkowskiego, Ryśka Szatkowskiego i Edka Sokołowskiego. Pan Czesław Puławski zbudował Delfina i obecnie używaną w Morce wiatę. Leszek Pawelec zbudował swojego „KROKODYLA”. Janusz Ciecierski przebudował na napęd strumieniowy motorówkę zbudowaną wcześniej przez Dziutka (Edka Sokołowskiego). Pomimo deficytu paliwowego wielu członków mogło się poszczycić posiadaniem bardzo przyzwoitej jak na tamte czasy motorówki. Pan Piotr Sabat długoletni ekspert od silników do łodzi i zapalony motorowodniak zbudował solidną do dziś pływającą jednostkę. Wiesiek Morawski pływał Mirelką, Krzysiek Łukasiak zbudował niezwykle solidną konstrukcję nowoczesnej kabinowej motorówki ze sklejki, Wojtek Milczarski wyremontował pierwszą swoją odkryto pokładową motorówkę, Marek Mioduski dzielnie pływał na szybkiej niezabudowanej motorówce, Andrzej Gawinek na Mirelce, Jacek Głowacki z Tadeuszem Batorem pływali „Ochydkiem”. Najstarszym stażem motorowodniakiem był Pan Fredek Garwacki z zawsze nowocześnie wyposażoną motorówką – przedłużoną Rybitwą. Swoją łódź motorową zaczął budować Marian Plewako. Trudno powiedzieć kogo z kolegów motorowodniaków jeszcze pominąłem, było nas naprawdę wielu.

    Dziennik pokładowy

    Od 1980 roku jako członek POLSKIEGO ZWIĄZKU MOTOROWODNEGO I NARCIARSTWA WODNEGO Klub Motorowodny Morki zaczął w licznym składzie brać udział w corocznych Rajdach Mazury (Warszawa – Mazury), Westerplatte (Warszawa – Gdańsk – Iława).

    W tym samym czasie z inicjatywy Andrzeja i Adama powstała forma do budowy łodzi na bazie motorówki Teresa. Powstały dwie wersje motorówki: odkryta i zabudowana

    z kabiną. Andrzej i Adam posiadali wersję odkrytą. Wersję kabinową zbudował Wojtek Milczarski, Jacek Głowacki, Andrzej Gawinek. Ile tych łódek potem odbito na naszej formie trudno zliczyć.

    W latach 1986/87 zacząłem pływać zawodowo. Pływałem na holowniku Retman 4 (jak przyszedłem do pracy statek był nowy, pachnący farbą) pod komendą Kapitana Jerzego Pielacińskiego – specjalisty od pływania po płytkich wodach. Pływnie po rzece tak dużymi jednostkami to niepowtarzalne doświadczenie. Wtedy na Wiśle powstawało dość dużo budowli wodnych. Często pływaliśmy z Warszawy do Gdańska – sam nie wiem jak wiele mogło być tych rejsów. Ciekawym doświadczeniem był jeden sezon zimowy, kiedy pływałem na lodołamaczu.

    W latach 90-tych na kilka lat pochłonęła mnie działalność gospodarcza, którą prowadziłem na wspomnianej posesji Kolegialna 8 (budynku dawnego Hotelu Polskiego po moim dziadku). W tym czasie rejsy nie były już tak liczne jak wcześniej. Kierunkiem naszych wypraw był Jeziorak i Mazury. Łodzie woziliśmy na wózkach.

    W mojej ocenie symbolicznie przełomowym dla naszego środowiska żeglarskiego śródlądowego z Płocka był rejs zorganizowany przez Oddział PTTK z Bydgoszczy w 2003r.

    W końcu wypłynęliśmy naszymi śródlądowymi łódkami na morze. Na Bałtyku propagowaliśmy pływanie przy pasie przybrzeżnym. Z Płocka brały udział cztery łodzie z udziałem: Zbyszka Surowańca, Janusza Głuszczyka, Prezesa Andrzeja Jodełki, Ryszarda Bujalskiego, Wiesława Łagiewskiego. Wtedy nie miałem żaglówki (wyremontowana Antalya spłonęła rok wcześniej), ale udało się przekonać Rysia Bujalskiego i brata Andrzeja do tego rejsu. Popłynęliśmy na wysłużonym Zefirze – kabinowej Omedze, doskonale pamiętającej początki historii Morki. Dzielnego Zefira zbudował Janusz Szczęsny, niegdyś bardzo zaangażowany Komandor Morki z Panem Rysiem Bujalskim – długoletnim bosmanem.

    Piotr Żółtowski Piotr Żółtowski

    Jestem wdzięczny mojemu Tacie Adamowi Żółtowskiemu, że zaprowadził mnie do Pana Wojtka Lipskiego (latem 1977r.). Pan Wojtek prowadził w Morce szkółkę żeglarską dla dzieci. Miałem wtedy 8 lat. Zaczynałem pływać na OPTYMIŚCIE. W szkółce byłem razem z innymi kolegami: Sławkiem Bartosikiem, Gabrysiem Rakowskim, Eśkiem Krupińskim. Wtedy dla młodzieży w Morce zakupiono dużo profesjonalnego sprzętu, co przyciągnęło wiele moich rówieśników. Mieliśmy sprzęt, świetne warunki, szkolenia, otaczało nas wielu społecznie zaangażowanych ludzi. Młodsi koledzy wyjeżdżali na profesjonalne regaty. W czasie wakacji przychodziliśmy do Morki niemal codziennie. Mieliśmy gdzie spędzać czas i tak dorastaliśmy. Dużo Morce zawdzięczamy. Od 50 lat Morka jest kluczowym Stowarzyszeniem Płockiego środowiska wodniackiego. Jako środowisko z optymizmem patrzymy na nowe możliwości, liczymy że zamiłowanie do uprawiania turystyki na wodzie w Płocku zostanie masowo spopularyzowane.

    Piotr Żółtowski (syn Adama)

    Adam Żółtowski, ojciec autora jest jednym z najstarszych czynnych członków Stowarzyszenia PTTK „Morka” w Płocku.

    Z okazji pięćdziesięciolecia udziału Adama, Andrzeja i Piotra Żółtowskich w Stowarzyszeniu Urząd Miasta zorganizował wystawę, która zaprezentowana była na Starym Rynku w Płocku.

  • Honor polskiego szlachcica

    Honor z w języku łacińskim oznacza cześć. Jest to pojecie bardzo znaczące w kulturze osobistej człowieka, jak i całego narodu. Poszczególne epoki oraz wydarzenia, które miały w nich miejsce, wywarły wpływ na zachowania społeczeństwa, a więc także na pojmowanie znaczenia honoru. Honor to delikatna sprawa każdego człowieka, poczucia jego własnej wartości, związany z zasadami moralnymi, obyczajowymi czy też religijnymi i społecznymi. W Polsce honor jest zawsze utożsamiany z bohaterstwem i patriotyzmem, ale dla wielu osób też z tematami życia codziennego. Honor można też określić jako reakcja na czyn, który uważa się za zabroniony moralnie lub obyczajowo. „Ludźmi honorowymi” określało się rycerzy, polską szlachtę, oficerów wojska szczególnie z okresu międzywojennego. Osoby te przestrzegały zawsze zasad honoru i postępowały zgodnie z honorem. Osobie honorowej przysługiwało prawo wymierzenia kary. Rodzaj i wymiar kary regulowany był przez obyczaje danej społeczności. Z pojęciem honoru kojarzona jest duma osobista. Chęć obrony własnej godności jest jedną z elementarnych cech człowieka posiadającego swój honor. Urażona duma bywa przyczyną sporów, nieporozumień, konfliktów, zatargów, a nawet wojen. Nieuregulowane sprawy honorowe były przekazywane z pokolenia na pokolenie. Przeradzały się wielokrotnie w wielopokoleniową zemstę. Honor różni się od pojęcia godności osobistej, tym, że godność nie wymaga zemsty, natomiast sprawy honorowe należy uregulować, a wszelkie krzywdy pomścić. Prawdziwym celem honoru jest obrona własna przed czynami niehonorowymi, w tym oszczerstwami, kalumniami, które są dokonywane przez ludzi pozbawionych honoru. Za ludzi bez honoru rozumie się między innymi donosicieli, kłamców, oszustów, lichwiarzy i innych złoczyńców. Honor całego państwa i narodu tworzy dumę narodową. Duma narodowa jest wspólna dla całego narodu. To dzięki dumie narodowej istnieje więź narodowa, która wzmacnia tożsamość narodową.

    „Dyshonor”, „hańba” jest naruszeniem zasad honoru. Osoba, której zarzucono utratę honoru domagała się zawsze zemsty na osobie, która ją zhańbiła. Jeśli jest się człowiekiem honoru trzeba to udowodnić, dowieść swoją cześć, szczególnie w sposób honorowy. Osoba udowadnia czynem deklarowane przez nią wartości. To na podstawie określonego zachowania inni mogą stwierdzić czy dana osoba jest osobą honoru. Za ludzi honoru należy na pewno uznać przedstawicieli rodu Żółtowskich, naszych rycerskich i szlacheckich walecznych przodków, którzy jako rycerstwo, szlachta karmazynowa, starożytna, odwieczna, arystokracja, oficerowie wojsk z różnych okresów historii, w tym okresu Polski szlacheckiej, zaborów, okresu międzywojennego musieli postępować w sposób nieskazitelny, godny i honorowy. Tak nakazała im tradycja rodowa, poczucie wartości, duma. Posiadanie herbu, pochodzenie społeczne, wychowanie ziemiańskie, kultura, pozycja społeczna, wykształcenie, zajmowane miejsce w hierarchii społecznej zobowiązywało do postępowania honorowego. Sprawowanie przez przedstawicieli rodu Żółtowskich funkcji społecznych, a także politycznych np. w sejmikach ziemskich, Parlamencie Pruskim, czy działalność w Komitecie Niesienia Pomocy Polakom na uchodźctwie w Szwajcarii w okresie I Wojny Światowej, w Komitecie Narodowym Polskim i uczestnictwo w obradach Traktatu Wersalskiego w Paryżu (1918/1919), czy organizacjach społecznych, polonijnych na uchodźctwie, n.p. w Wielkiej Brytanii, krajach Ameryki Południowej zobowiązywało przedstawicieli rodu Żółtowskich do postępowania honorowego. Sprawy honorowe rozstrzygane zawsze były w drodze pojedynku, czyli krwawego a zarazem i honorowego sposobu rozwiązywania konfliktów. Pojedynki odbywały się zawsze między obrażonym a obrażającym. W pojedynku broniono dobrego imienia zarówno swojego, jak i rodziny czy kobiety. Często Polacy pojedynkowali się o sprawy majątkowe, władzę i sławę. Pojedynki znane już były w okresie średniowiecza. Były one środkiem dowodowym w przewodzie sądowym. Wpisane były w kodeksy prawne. Często kończyły się śmiercią, a toczono je wielokrotnie w błahych sprawach. W XII wieku zaczęto podejmować próby ich ograniczenia. Pojedynki w Polsce pojawiły się w XIII wieku za rządów Bolesława Wstydliwego, który zezwolił na pojedynki na miecze i kije. W XVI wieku pojedynki w Koronie i na Litwie zostały prawnie zakazane. Oczywiście odbywały się one kiedy król udzielił zezwolenia na pojedynek w wyjątkowych okolicznościach. Niemniej jednak karano śmiercią za zabójstwo w pojedynku, jak też za pojedynek w miejscu pobytu króla. Pojedynki nie mogły się odbywać w soboty i święta oraz w dni poświęcone Najświętszej Marii Pannie.

    Natomiast za rządów króla Stanisława Augusta w XVIII wieku ilość pojedynków znacznie wzrosła.

    Podczas rozstrzygania spraw honorowych w pojedynkach najczęściej stosowano broń sieczną, – miecze, szable, rapiery, a od XVIII wieku także pistolety. Ustalana została ilość strzałów i kolejność ich wykonywania. Pojedynki były prowadzone: (1) do upływu uzgodnionego czasu – w przypadku walki na broń białą; (2) wykonania wszystkich strzałów; (3) pierwszej lub drugiej krwi; (4) niezdolności pojedynkowej; (5) śmierci jednego z walczących.

    W 1919 r. wydany został Polski Kodeks Honorowy, zwany Kodeksem Władysława Boziewicza. Kodeks ten był podstawowym w II Rzeczypospolitej dokumentem regulującym zasady rozstrzygnięcia spraw honorowych. Człowiek honoru rozstrzygał spory i wszelkie sprawy honorowe zawsze zgodnie z tym kodeksem. W przedmowie do Kodeksu autor napisał: „Bronić w niniejszej przedmowie zjawiska średniowiecznego, jakim jest pojedynek — nie myślimy. I nie myślimy również wdawać się, …w polemiki na temat, czy pojedynek ma rację egzystencji, czy też nie — a ograniczymy się do stwierdzenia, iż we wszystkich kulturalnych społeczeństwach pojedynek od szeregu stuleci istnieje, zatem jako zjawisko społeczne, mniej lub więcej szkodliwe, musi być brane pod uwagę”. ”Można śmiało zaryzykować twierdzenie, że tak długo, dokąd prawna kultura naszych społeczeństw karać będzie czynną zniewagę gentlemana 24-godzinnym aresztem, zamienionym na 5 kor. grzywny — tak długo istnieć będzie ten rodzaj współrzędnego sądownictwa honorowego, uzupełniającego państwowy wymiar sprawiedliwości”. (Kraków, wrzesień 1919)

    Pojedynek miał uregulować sprawy honorowe. Mogły w nim uczestniczyć tylko osoby honorowe. Wg Polskiego Kodeksu Honorowego osobą honorową jest szlachta, osoby z wykształceniem co najmniej średnim, wykonujące zawody twórcze, oraz osoby sprawujące kluczowe funkcje społeczne (bez względu na wykształcenie i pochodzenie społeczne oraz zamieszkanie). Tylko takie osoby zdolne były brać udział w pojedynku. Polski Kodeks Honorowy przedstawiał spisy praw i obowiązków pojedynkujących się oraz ich sekundantów, rodzaj broni, który uważany był za broń honorową, sposób przygotowania pojedynków. Kodeks dopuszczał pojedynki do pierwszej krwi. Nie dopuszczał przeprosin czy usprawiedliwienia już po ustaleniu warunków pojedynku. Do obowiązków sekundanta należało ustalenie miejsca i czasu pojedynku oraz praw obrażonego i obrażającego. Ustalone zostały postawy uznane za honorowe. Takimi postawami było: człowiek honoru nie kradnie, przyznaje się do błędu, dotrzymuje słowa, broni podwładnego, słabszego, zwraca długi, bezinteresownie pomaga w nagłych wypadkach, broni ojczyzny, dokonuje zemsty za wyrządzone krzywdy, kończy walkę w przypadku przeciwnika konającego lub bezbronnego, jeżeli walka ta nie jest zemstą, podtrzymuje swoje racje, broni słabszych, zawsze jest prawdomówny i lojalny wobec przyjaciół Dewizą ludzi honoru są słowa : „róbcie tak, abyście nie musieli się wstydzić”

    Postawą niehonorową było: kłamanie w żywe oczy, niepomaganie innym w potrzebie, napuszczanie ludzi na siebie, kopanie leżącego, okradanie i oszukiwanie sierot, zmiana poglądów w zależności od sytuacji, lizusostwo, czytanie cudzej korespondencji, nieuznanie przegranej w sporcie, wyborach lub losowaniu, znęcanie się nad młodszymi, słabszymi, podburzanie ludzi przeciwko sobie, znęcanie się nad osobą poszkodowaną, oportunizm, okradanie innych.

    Sąd honorowy rozpatrywał sprawy honorowe na podstawie statutów honorowych. Rozstrzygano w nim zatargi i nieporozumienia dotyczące honoru i godności. Sądy honorowe działały niezależnie od sądów powszechnych i wojskowych. W obecnych czasach prawo polskie zakazuje pojedynków. Pozbawienie życia lub uszkodzenie ciała w wyniku pojedynku traktuje się jako przestępstwo.

    Artykuł opracowany na podstawie informacji internetowych i pojęć encyklopedycznych oraz zapisów Polskiego Kodeksu Honorowego.

    Stefan Żółtowski

  • Życzenia

    Miłości, spokoju i szczęścia w święta Bożego Narodzenia i przez cały Nowy 2014 Rok życzą Prezes i członkowie Zarządu