Tag: Nr 63

  • Jubileusz jak z bajki


    XX Zjazd Rodu Żółtowskich

    „Nie jesteśmy, by spożywać urok świata, ale po to, by go tworzyć i przetaczać przez czasy jak skałę złotą…”

    Jako motto pozwoliłam sobie zacytować fragment z cyklu „Pieśń” Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Można ten czterowiersz interpretować na wiele sposobów, ale mnie się kojarzy z tworzeniem historii, przekazywaniem dobrych wzorców moralnych, zmienianiem rzeczywistości na lepsze, po prostu z pięknym życiem.

    Może to zabrzmi zbyt górnolotnie, ale my Żółtowscy tworzymy historię. Świadczy o tym nasze dwudzieste już spotkanie zjazdowe, zapał, entuzjazm, chęć do tego, żeby się spotykać, rozmawiać, pocieszać się, podtrzymywać na duchu i co tam jeszcze komu potrzeba.

    Dwie dekady temu byliśmy grupą osób, które się spotkały, bo noszą to samo nazwisko, wywodzą się z jednego pnia, mają jakieś wspólne cele. Teraz przyjeżdżamy na spotkania już jako bardzo dobrzy znajomi, a właściwie rodzina. Znamy się, lubimy ze sobą być, lubimy przyrodę i sztukę, często łączą nas wspólne pasje. Czasem mamy odmienne zdania, wynikają między nami różnego rodzaju spory i burzliwe dyskusje, ale to tylko powierzchowne, zawsze potrafimy dojść do porozumienia, a jeśli trzeba – przeprosić.

    Pięknie napisał o nas pan Tomasz Szatkowski – redaktor naczelny „Tygodnika Płockiego, kiedy poprosiłam go, aby w popularnej płockiej gazecie zamieścił tekst o zbliżającym się zjeździe Żółtowskich i jego programie. Pan Tomasz dał taki podtytuł: „Niespotykanie zorganizowana rodzina”. Te słowa mówią same za siebie.

    XX Zjazd Związku Rodu Żółtowskich był przygotowany perfekcyjnie, do czego się przyczyniło wiele osób. Nie do mnie należy wymienianie tych, którzy włożyli w przygotowania najwięcej pracy i przyczynili się do tej wspaniałej oprawy jubileuszowego spotkania, tym bardziej że nie chciałabym nikogo pominąć, a tym samym nikogo urazić.

    Mam jednak nadzieję, że Prezes Rafał będzie pamiętał o pracy każdego z nas i zda relację na przyszłorocznym zjeździe sprawozdawczo-wyborczym.

    Nie sposób jednak nie wspomnieć o Basi i Jarku ze Skierniewic, którzy znaleźli fajny ośrodek, zadbali o to, żeby było uroczyście, Basia w dodatku cały czas pracuje, bo nigdy nie wiadomo, kiedy komu przyjdzie ochota zapłacić składki, czy nabyć zjazdowy gadżet.

    Należy również (co niniejszym czynię) serdecznie podziękować naszej redaktor Bożence Lipińskiej z Warszawy za przygotowanie kwartalnika opisującego wszystkie poprzednie zjazdy oraz za przygotowanie wspólnie z Bożenną Wandą z Warszawy, Elą i Wackiem z Łodzi wystawy fotograficznej. Każdy, kto chociaż trochę ma pojęcie o redagowaniu tekstów do kwartalnika, przygotowywaniu wystaw, opisywaniu zdjęć, przyzna, że to była wręcz tytaniczna praca.

    Chcę też podkreślić wkład pracy Mariusza ze Sztumu, który osobiście odbył szereg rozmów z ważnymi osobami w Mochowie (panią wójt, księdzem, panią dyrektor gimnazjum), gdzie ma być umieszczona tablica lub obelisk poświęcony naszemu rodowi. Niech mi wreszcie będzie wolno wyróżnić mojego syna Michała z Białej, który przedstawił swój pomysł, aby załatwić mszę św. w intencji rodu – w katedrze płockiej. Michałowi udało się zrealizować plan i bardzo uroczysta msza św. odbyła się w ważnej świątyni naszego regionu.

    Nad wszystkimi poczynaniami sprawował pieczę Prezes Rafał. Nic, żadne działania nie odbyły się, nie zostały zrealizowane bez uzgodnienia właśnie z nim.

    Hotel „Dębowa Góra” niedaleko Płocka, to obiekt malowniczo usytuowany nad jeziorem Górskim, na terenie Gostynińsko-Włocławskiego Parku Krajobrazowego, który jest jednym z największych kompleksów leśnych Niziny Mazowieckiej.

    Pierwsi uczestnicy zjazdu przyjechali w środę, Prezes Rafał, Bożenka i Jurek z Warszawy, Grażynka ze Szwajcarii przyjechała z mamą Janeczką z Wrocławia. Liczną rodziną przyjechali ze Sztumu, Mariusz z Mirellą, Anią, Maćkiem i Wojtusiem oraz Martą, brakuje tylko Piotra, jest Tomasz z Gdańska z córką Amelką. Dotarł Toruń – Kalina z siostrą, są oczywiście gospodarze zjazdu Basia i Jarek, a także Natalia z Edwardem ze Skierniewic. Jest Ela i Wacław z Łodzi, są Krystyna i Bronek z Niemiec. Przyjechała „silna grupa” z Wrocławia – Janeczka, mama Danusi i Tadeusza, który jest z córką Agnieszką. Malwinę, która przyleciała z Londynu, przywożą rodzice Krzysztof z Elżbietą z Wrocławia do hotelu około trzeciej w nocy. Karol po załatwieniu studenckich spraw w Katowicach zabrał mamę z Olsztyna i jechali całą noc, żeby rano się spotkać z uczestnikami zjazdu.

    Już w środę nieustannie pracują Bożenka z Warszawy, Kalina z Torunia, Ela z Łodzi, Natalia ze Skierniewic, oraz Grażynka ze Szwajcarii z mamą Janeczką przygotowując wystawę fotograficzną, która przez wszystkie dni zjazdu cieszyła się dużym zainteresowaniem i wzbudzała podziw uczestników spotkania.

    Czwartkowy ranek wita nas słoneczną świąteczną pogodą. Święto Bożego Ciała. Ileż różnych procesji widzieliśmy, w ilu uczestniczyliśmy! Mógłby to być temat na całkiem ciekawą pracę z zakresu etnografii, geografii czy socjologii. W tym roku udaliśmy się do małego kościółka w pobliskim Łącku. W Łącku mieści się znana stadnina ogierów, którą zwiedzaliśmy przy okazji V zjazdu w Lucieniu.

    Po obiedzie odbyło się zebranie ogólne. W czasie takich zebrań zapadają najważniejsze decyzje dotyczące Związku. Prezes Rafał mówi, że dwadzieścia lat to jedna czwarta naszego życia, czyli jest to liczba znacząca w dziejach organizacji. Podkreśla, jak ważna jest działalność Związku Rodu Żółtowskich – coroczne zjazdy, wydawanie kwartalnika, prowadzenie strony internetowej, działalność edytorska. Prezes Rafał przedstawia zebranym historię Związku Rodu Żółtowskich począwszy od mszy św. w małym kościółku w Skierniewicach i domu Zbigniewa i Natalii Żółtowskich poprzez wszystkie kolejne zjazdy i spotkania, wycieczki po Polsce i te zagraniczne, wyjazd do Rzymu do Ojca św., aż po dzień dzisiejszego jubileuszowego XX spotkania.

    Prezes kończy swoje wystąpienie słowami: „Jestem bardzo radosny i myślę, że wy też. To tylko dzięki Wam i Waszej determinacji, Waszemu zaangażowaniu i obecności, wierze w rodzinę i jej prawdziwe pozytywne oddziaływanie, ten Związek utrzymał się i dalej istnieje. Dziękuję Wam wszystkim!” Wystąpienie spotyka się z ogromnym aplauzem. Następnie głos zabiera wiceprezes Mariusz ze Sztumu. Informuje, że konieczne jest przegłosowanie przez zebranie ogólne poprawki do regulaminu Związku Rodu Żółtowskich ze względu na ustanowienie medalu imienia Michała Żółtowskiego z Lasek. Zdecydowaną większością głosów: 51 za, przy jednym przeciw i jednym wstrzymującym się zmiana zostaje przegłosowana.

    W dalszej części zebrania odbywa się promocja książki „Żółtowscy z Godunowa” w formie wywiadu z autorką przeprowadzonego przez Bożennę Wandę z Warszawy.

    Dowiadujemy się, że pani Izabela Broszkowska z domu Żółtowska – nota bene geodeta z wykształcenia – dostała listy dziadków, a kiedy przeszła na emeryturę i miała więcej czasu, owe listy wraz ze wspomnieniami siostry i ojca połączyła i namówiona przez Bożennę Wandę postanowiła je wydać w formie książki. Bożenna Wanda zachęcała do przeczytania tej książki słowami: ”To jest książka o pięknej miłości do siebie wzajemnie, do Boga, pokazywania swojej wiary poprzez życie i poprzez pomoc innym, życzliwość dla innych”. Niestety nie udało mi się nabyć książki, bo ilość egzemplarzy była zbyt mała, ale Pani Izabela przesłała mi ją pocztą z osobistą dedykacją dla mnie, za co pięknie dziękuję.

    W piątek jak zwykle wyruszamy na wycieczkę. Jednemu z wycieczkowiczów przypomina się, że to wszak 24 czerwca, imieniny Janiny. Wśród nas są dwie Janeczki z Wrocławia. Chóralne odśpiewanie przed hotelem „Sto lat” i serdeczne życzenia dla solenizantek zapowiadają dobre humory na cały dzień, tym bardziej że Tadeusz z Wrocławia zaprasza wszystkich po kolacji na poczęstunek.

    Jedziemy w stronę Sierpca. Pani przewodnik opowiada o historii i dniu dzisiejszym Płocka. Dalej droga wiedzie do Mochowa. W tej miejscowości nie może nas nie być. Tutaj właśnie znajduje się gimnazjum imienia generała Edwarda Żółtowskiego, który urodził się w tejże miejscowości 18 marca 1775 roku. Do wojska wstąpił mając 15 lat, uczestniczył w 39 bitwach, był kilkakrotnie ranny i wielokrotnie odznaczany za męstwo. Bogaty jest jego szlak bitewny, szybko też awansował, już w wieku 36 lat otrzymał awans na generała brygady, piętnaście lat później był już generałem dywizji. Zmarł 30 stycznia 1842 roku. Jak wskazuje opracowanie historyczne generał Edward Żółtowski był znany z dobroci i pobłażliwości dla wybryków swych podwładnych, był przez nich szanowany i kochany. Ciekawostką może być to, że był dziadkiem (po matce) XIX-wiecznej pisarki Jadwigi Łuszczewskiej, znanej pod pseudonimem Deotyma, autorki „Panienki z okienka”, której akcja rozpoczyna się w XVII-wiecznym Gdańsku.

    Bardzo serdecznie wita nas pani dyrektor Lilianna Nejman wraz z radą pedagogiczną. Z dumą pokazuje nową halę sportową, stołówkę, prezentuje też tablicę upamiętniającą patrona szkoły i sztandar umieszczony w specjalnej gablocie. Po pożegnaniu z panią dyrektor udajemy się do pobliskiego kościoła pod wezwaniem św. Marcina. Niestety gospodarz parafii ksiądz Grzegorz Mierzejewski nie mógł nas przyjąć osobiście, ale kościół, zgodnie z wcześniejszą umową zastaliśmy otwarty. Pani przewodnik opowiada o historii oraz architekturze kościoła, która nawiązuje do antycznych wzorców starożytnej Grecji i Rzymu. Wiek XIX bardzo chętnie sięgał do architektonicznych osiągnięć tamtego okresu. Tamte budowle stawiano z kamienia, w Polsce zaś budowano z cegły lub drewna. Jednak architekci stosowali niekiedy fortele, aby sprostać obowiązującym prądom architektonicznym, przykładem tego jest właśnie kościół w Mochowie. Siedemnastowieczną skromną świątynię, jakich wiele w Polsce, przyozdobiono w 1876 r. klasycystyczną fasadą z … drewna. Twórca, żeby upodobnić ją do murowanych świątyń ozdobił fasadę drewnianym boniowaniem, imitującym kamienne tablice. Z daleka fasada kościoła wygląda jak murowana. Dopiero z bliska widać, że zostaliśmy oszukani.

    Pobyt w Mochowie dobiega końca, jeszcze tylko oglądamy miejsce, gdzie według sugestii pani wójt Jadwigi Przedpełskiej, miałby stanąć kamień upamiętniający fakt, że pobliskie Żółtowo dało początek naszemu nazwisku i rodowi. Nie ma tutaj, ani w okolicy, choćby jednego człowieka noszącego nazwisko Żółtowski, ale to właśnie te ziemie nadał książę mazowiecki Ziemowit naszym przodkom, a oni założyli tutaj swoją siedzibę. A było to na początku wieku XV.

    W niedalekim Skansenie Wsi Mazowieckiej w Sierpcu czekają już na nas miejscowi przewodnicy. Najpierw zwiedzamy teren muzeum na wolnym powietrzu, jadąc wozem konnym, potem trzeba przejść tę zaimprowizowaną wieś na własnych nogach. Decyzję o budowie skansenu podjęto w 1975 r., aby uchronić kulturę materialną Mazowsza. Skansen w Sierpcu to powierzchnia ok. 60 ha. Można tu obejrzeć zgromadzone i pieczołowicie odrestaurowane, ocalone od zapomnienia obiekty – zespól dworski z Dębska, czynną karczmę z Sochocina, młyn wodny nad Sierpienicą oraz jedenaście zagród z północno-zachodniego Mazowsza. Chaty są bielone, ze słomianymi strzechami, obok stoją stodoły i obory. W chatach podziwiamy wyposażenie, które zmieniane jest w zależności od pory roku i świąt. Przy chałupach gołębniki, płoty, pasieki i studnie, zgromadzono także liczne kapliczki przydrożne z czczonymi w okolicy figurkami Matki Boskiej Skępskiej i Łąkowskiej, a także św. Jana Nepomucena. Odtworzono ogródki kwiatowe i warzywniaki. Między zagrodami znajdują się sady, łąki i poletka ze zbożem. Skansen często odgrywa rolę planu filmowego. Wystarczy wspomnieć te najbardziej spektakularne produkcje: „Pana Tadeusza” Andrzeja Wajdy, czy „Ogniem i mieczem” Jerzego Hoffmana. Na koniec mieliśmy okazję posilić się pajdą chleba ze smalcem i ogórkiem lokalnej produkcji.

    Najważniejsze, że dopisała pogoda. Rzęsisty deszcz spadł dopiero, kiedy wracaliśmy już do hotelu. Deszcz zmoczył do suchej nitki mojego syna Michała, który pilotował nas na swoim ulubionym motorze.

    Po kolacji organizuje się grupa zaproszona przez Tadeusza z Wrocławia i dobrym trunkiem wznosimy toast za zdrowie naszych kochanych solenizantek Janeczek. I znowu jest okazja do śmiechów i żartów, rozmów i serdeczności. Atmosfera wspaniała, aż żal się rozchodzić.

    W sobotę rano udajemy się do katedry Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny, najstarszej budowli sakralnej na Mazowszu. Przyznam, że miałam obawy, że „zginiemy” we wnętrzu tej ogromnej świątyni, ale moje obawy były zbyteczne. Okazało się, że poza nami przybyli też Żółtowscy z Płocka i okolic. W katedrze wybudowanej w początkach XII wieku zajęliśmy wszystkie ławy nawy głównej. Ksiądz proboszcz sprawujący mszę św. w intencji rodu Żółtowskich powiedział o nas dużo dobrych i pięknych słów. Szczególnie niezwykłe jest nasze dążenie aby nazwisko Żółtowskich było synonimem prawości. Widać było, że ksiądz jest zauroczony tym, co robimy i że są to czyny i dokonania ważne.

    Podczas przekazywania znaku pokoju miałam ochotę pomachać z pierwszej ławki do tych na końcu kościoła. Coś mnie powstrzymało, może nie wypada? Ale później podczas rozmowy okazało się, że byli tacy, którzy nie zawahali się w ten właśnie sposób oddać ducha więzi nas łączących. Zajadając lody w towarzystwie Mirelli i Mariusza, Kaliny i jej siostry, Loni i Karola, Albina z córką i wnukiem, Włodka z siostrzeńcami słuchamy granego przez trębacza hejnału płockiego skomponowanego w 1937 r. przez księdza Kazimierza Starościńskiego, związanego też z parafią Biała. Oglądamy spektakl pasowania na rycerza w wykonaniu specjalnego mechanizmu. Ma Poznań swoje koziołki, ma Płock spektakl o pasowaniu na rycerza.

    W sobotnie popołudnie udajemy się z całą ekipą: ciocia Danusia z wujkiem Leszkiem ze Szczecina, Witek, moja córka Ania i Ania Jaworska, aby kibicować Michałowi – mojemu synowi – który gra w płockiej drużynie futbolu amerykańskiego. Ciocia Danusia i wujek Leszek są nieco „rozdarci”, bo akurat toczy się mecz z drużyną ze Szczecina. Po wygranym przez płocczan meczu ciocia stwierdziła z humorem: „No cóż, szkoda mi Szczecina, ale bardzo chciałam, żeby Michaś wygrał”.

    Wracamy z meczu i w ekspresowym tempie przygotowujemy się do kolacji, przed którą odbywa się uroczyste wręczenie medali imienia Michała Żółtowskiego z Lasek. Pierwszymi uhonorowanymi tymi niezwykle zaszczytnymi odznaczeniami zostali ci najbardziej związani z tworzeniem, i początkami Związku Rodu Żółtowskich – pierwszy i wieloletni Prezes Andrzej Ludwik z Warszawy i pośmiertnie Zbigniew ze Skierniewic i Michał z Łodzi.

    Zanim zaczęła się podniosła uroczystość, głos zabrała Bożenna Wanda z Warszawy. Mówiła wiele cennych słów dotyczących naszego Związku, podkreślając wielokrotnie ważność tzw. arystokracji ducha. Następnie Prezes Rafał i wiceprezes Mariusz wręczyli medale honorowe wraz z dyplomami wielu zasłużonym członkom naszego Związku. Pozostali uczestnicy uroczystości otrzymali medale pamiątkowe.

    Rozpoczęła się uroczysta kolacja z tańcami. Zabawa była doskonała, chociaż sami musieliśmy zapewnić sobie muzykę.

    Muszę wspomnieć, że na zjazd przybyło już czwarte pokolenie Żółtowskich. Tak, tak, to jest dopiero fenomen. Nasze dzieci mają już swoje dzieci, a my się wcale nie starzejemy, czego dowodem jest to, że ciągle mamy ochotę przyjeżdżać na zjazdy i czynnie w nich uczestniczyć. Swoje pociechy prezentowali nam: Ania z mężem Maćkiem ze Sztumu, przywieźli synka Wojtusia, Agnieszka z Kutna z mężem synka Pawełka, przyjechali też Ola z mężem i Anielką wnuczką Basi i Jarka ze Skierniewic. W skansenie w Sierpcu, a potem także w hotelu spotykamy się z Filipkiem – synkiem Kamili i Marcina, a moim wnuczkiem.

    Cyprian Kamil Norwid tak pisał:

    „…Lecz aby drogę mierzyć przyszłą Trzeba nam pomnieć skąd się wyszło…”

    Na uroczystej kolacji po raz kolejny dzielony był chleb z herbem Ogończyk. Dotąd chleb od Krzysztofa Rumińskiego przywozili Bożena i Marian Drożdżalowie z Torunia. Tym razem przyjechał osobiście jego twórca – wnuk Antoniny Żółtowskiej Krzysztof Rumiński, który przywiózł także wspaniały tort ze stosownym napisem.

    Niedzielny poranek to czas pożegnań. Co chwilę słychać klaksony odjeżdżających samochodów. Ściskamy się, całujemy i w drogę. Do zobaczenia w przyszłym roku.

    Na przyszły rok zostaliśmy zaproszeni w Bieszczady przez Wiesława z Chicago. Bieszczady to wspaniałe miejsce. Co tam piątkowa wycieczka zjazdowa. Wyprawa w Bieszczady może być dla nas jedną wielką wycieczką…

    Zjazd skończył się w niedzielę, a już we wtorek spotykam się z Janeczką i Piotrem w ich domu w Sandomierzu. Spotkanie było przemiłe, a młodzi Żółtowscy pochwalili się wspaniałą Julcią.

    Coraz częściej spotykamy się między zjazdami, podróżnika Zbigniewa z Warszawy spotkałam w czasie obchodów Niedzieli Palmowej w Łysych na Kurpiach, a Kamilę i Paulinę z Warszawy oraz Darię z Płocka na Trakcie Królewskim w Warszawie. Niedługo będę jechać przez Płoty, więc wstąpię do prezesa Rafała. Wystarczy chociaż krótka rozmowa, uśmiech i już się robi lekko na sercu. Dobrze być razem.

    Pozdrawiam serdecznie

    Bogusia z Białej

  • Napisali o nas


    W Kurierze Szczecińskim z 7 czerwca 2010 r. ukazał się artykuł Powrót do Korzeni – Członkowie rodu spotkali się w Wąsoszu

    „XIX-wieczny pałac w Wąsoszu (gm. Złocieniec) był miejscem XIX Zjazdu Związku Rodu Żółtowskich. Początki rodu sięgają czasów wczesnego średniowiecza, wzmianki o nadaniu mu herbu Ogończyk przez księcia mazowieckiego pochodzą z XIV wieku.”… „Dziś ród, a właściwie Związek Rodu Żółtowskich, skupia kilkaset osób spośród kilku tysięcy noszących to nazwisko.

    Związek powstał w 1903 r. w Wielkopolsce – mówi Rafał Żółtowski z Korycina, prezes związku”….. „Związek został reaktywowany dziewiętnaście lat temu”…. „ Jedną z form realizacji są zjazdy, które odbywają się co roku zawsze w innym miejscu. – Nie zabiegamy o zwrot naszych majątków – mówi Mariusz Żółtowski ze Sztumu, wiceprezes związku. Żyjemy i pracujemy jak wszyscy Polacy. Związek wydaje kwartalnik opisujący najważniejsze wydarzenia w rodzie, mamy też kilka wydawnictw poświęconych historii i genealogii rodu”.… „Dziś w Polsce mieszka ponad 3100 osób noszących to nazwisko. Powojenne prześladowania wielu rzuciło za granicę i wielu tam pozostało. Na terenie województwa zachodniopomorskiego zamieszkuje ponad 100 członków rodu. Mieczysław Żółtowski ze Szczecina jest członkiem zarządu związku”.

    W Tygodniku Płockim z 21 czerwca 2011 ukazał się artykuł Żółtowscy przyjeżdżają do Płocka – Niespotykanie zorganizowana rodzina

    „Już po raz dwudziesty spotykają się członkowie Związku Rodu Żółtowskich. Tym razem na gościnnej ziemi płockiej. Jak zwykle przybędą, z całej Polski, będą starali się nie uronić niczego z uroku Mazowsza Płockiego. Do tradycji zjazdów należy msza św. w intencji rodu. Organizatorzy zapraszają serdecznie wszystkich Żółtowskich (a takich w Płocku i okolicach nie brakuje), przyjaciół, znajomych, sympatyków na uroczystą mszę św., która sprawowana będzie w płockiej katedrze 25 czerwca o godz. 10.00. Na każdym zjeździe organizowane są też wycieczki po okolicy”… „Bogumiła Żółtowska, dyrektor Szkoły Podstawowej w Wyszynie pod Płockiem opowiedziała o miejscach jakie zwiedzaliśmy w czasie pobytów na Zjazdach, a także o planach na tegoroczny Zjazd: „W tym roku planujemy wycieczkę do Muzeum Wsi Mazowieckiej w Sierpcu. Po drodze wstąpimy do Gimnazjum im. Generała Edwarda Żółtowskiego, zwiedzimy też ufundowany przez naszego przodka kościół parafialny w Mochowie. Dalej będzie Żółtowo….W sobotę po mszy św. będzie czas na zwiedzanie naszego pięknego Płocka.”

  • Informacje

    9 lipca 2011 roku w kościele Matki Boskiej Częstochowskiej w Zielonce k/Warszawy Sakrament Małżeństwa przyjęli Aneta Borzewska i Mariusz Truszkowski z Warszawy

  • Cień dzieciństwa

    Dzieciństwo ma swoje blaski, ale też i cienie.

    Zaczęło się pewnego dnia, gdy wracała do domu po lekcjach. Stanął na jej drodze, nie znała go i nigdy przedtem nie widziała. Był krępy, wyższy od niej o całą głowę.

    Wyglądał na czternaście lat i chyba tyle miał. Zaatakował bez słowa, złapał za warkocz i szarpnął – zabolało. Wyrwała się, w jego ręku pozostała kokarda. Uciekła, a za sobą usłyszała szyderczy śmiech. Zapamiętała go sobie. Ilekroć go spotykała, uciekała w panice. Jednakże nie zawsze się to udawało. Gdy dopadł swoją ofiarę, był coraz bardziej agresywny i brutalny, bił na odlew pięściami, a zdarzały się też kopniaki.

    To były potworne dni, trwały już dosyć długo. Była zrozpaczona i bezradna, żyła w ciągłym strachu. Doszło do tego, że pojawiał się nawet w koszmarach sennych. Nie szukała pomocy, ale postanowiła działać sama. Pozbyła się warkoczy i mimo protestu matki, która nie mogła zrozumieć takiej decyzji, ścięła włosy.

    Zmieniała trasy powrotów do domu, jednak bez skutku. Nadal była zwierzyną. Chłopak był uparty. Bicie małej, drobnej dziewczynki sprawiało mu wielką przyjemność, a jej ucieczki rozzuchwalały go.

    Ale w życiu zdarzają się różne sytuacje i przekonała się o tym, że nigdy nie należy tracić nadziei i poddawać się, trzeba walczyć, nawet gdyby się wydawało to zupełnie niemożliwe.

    Wyszła ze sklepu z czereśniami, które sprzedawczyni zapakowała w gazetę zwiniętą w tak zwaną tutką (taki okupacyjny róg obfitości). Przeraziła się zobaczywszy swojego prześladowcę. Szybko przeszła na drugą stronę ulicy z nadzieją, że może jej nie zobaczy. Droga wysypana była grubym żwirem.

    Nagle poczuła silne uderzenie w plecy, straciła równowagę, upadła i przejechała kolanami oraz łokciami po żwirze, wokół rozsypały się czereśnie. Nagle trafiła dłonią na kamień. Chłopiec stał z odchyloną w tył głową, zaśmiewał się. Nie spodziewał się ataku.

    Kamieniem uderzyła go z całej siły w otwarte usta, później powtórzyła cios i jeszcze, i jeszcze, i jeszcze raz. Ktoś złapał ją za rękę. Oprzytomniała, odwróciła się i, nie patrząc na chłopca, odeszła. Za sobą usłyszała tylko głośny szloch swego prześladowcy.

    Gdy weszła do domu, na jej widok matka krzyknęła: „Boże! Ale ty jesteś niezdara, oczywiście przewróciłaś się?” Później wyjmując z ran dziecka żwir, który głęboko wbił się pod skórę kolan i łokci, z trudem wstrzymywała łzy.

    Po jakimś czasie z obandażowanymi kolanami i rękoma dziewczynka siedziała naprzeciwko ojca, który jakby nic się nie stało zaproponował jej partię szachów.

    W powietrzu unosił się jeszcze ostry zapach jodyny, gdy ktoś energicznie zapukał do drzwi.

    Wszedł mężczyzna, za nim chłopiec. Mężczyzna był bardzo zdenerwowany, podniesionym głosem zażądał: „Proszę natychmiast zawołać swoją córkę, która pobiła mego syna!”.

    Chłopak wyglądał fatalnie, rozcięte spuchnięte usta, rozwalony nos, rozcięty policzek, koszula ochlapana krwią.

    „To chyba jakaś pomyłka! Mam tylko jedno dziecko, jakim cudem ono mogłoby pobić pańskiego syna, takiego dużego chłopca? To jest moja jedyna córka!”

    Ojciec chłopca z niedowierzaniem patrzył na małą 10-letnią drobną dziewczynkę.

    „To ona tak cię urządziła?” Zwrócił się z pytaniem do syna.

    „Tak, to właśnie ona!” Brzmiała płaczliwa odpowiedź.

    „A ty, co nam powiesz córko?”

    Dziewczynka opowiedziała o całym zdarzeniu i o wszystkich innych przypadkach agresji, o krzywdach, jakich doznawała przez dłuższy czas od starszego, silniejszego od niej chłopca.

    Wszyscy w zdumieniu słuchali tej relacji. Gdy skończyła swoją historię, przybysz powiedział cicho: „Co za wstyd” – podniósł rękę i uderzył chłopca, ale spotkał się z protestem gospodarza: „Nie trzeba, syn już dostał wystarczająco za swoje przewinienia, dostał dotkliwą naukę i będzie długo pamiętał”.

    Gdy zamknęły się drzwi za przybyszami, zaległa cisza. Rodzice patrzyli na swoje dziecko, jak gdyby dopiero je poznali. Trudno im było zrozumieć, że nigdy nie opowiadała o swoich kłopotach, nie skarżyła się na swego prześladowcę.

    No cóż, ona chodzi swoimi drogami, jak ten kot z opowiadania Kiplinga, stwierdził ojciec.

    Dziewczynka nie doznała już żadnej krzywdy od chłopca. Unikał spotkania z nią, już nie był takim „odważnym bohaterem”.

    Anna Nowotna-Laskus z domu Żółtowska

  • Królewskie miasta Maroka

    W słoneczny majowy dzień wylatuję z grupą wspaniałych ludzi do Malagi.

    W Maladze słonecznie, dużo cieplej i bardziej zielono niż w kraju.

    Wyruszamy autokarem do portu Algeciras, by promem przeprawić się do Ceuty, która jest hiszpańską enklawą na półwyspie kontynentu afrykańskiego. Jest przepięknym, czystym i spokojnym miasteczkiem. Część marokańska Ceuty jest szara i ponura. Wszędzie fruwające torebki foliowe, ludzie w szarych burkach, pokrzykiwania kierowców, dźwięk klaksonów, brudno i przygnębiająco. W takiej scenerii oczekujemy na przeprawę celną. Bardzo dokładnie sprawdzają nasze zawody, ponieważ obawiają się ludzi nieznanej im profesji.

    Jedziemy przez dzikie góry Rif. Zaczyna padać. Po drodze widzimy jadących na osiołkach poboczem drogi tubylców, pasące się kozy i owce. Wszędzie zielono.

    Dojeżdżamy do ruin rzymskiego miasta Volubilis, które położone jest na łagodnych stokach doliny Wadi Kroumane.

    Miasto wpisane jest na listę Dziedzictwa Kultury UNESCO. Zwiedzamy Łuk Triumfalny cesarza Karakali, świątynię Trzech Bogów, termy, ruiny domu Orfeusza oraz domy patrycjuszy z doskonale zachowanymi mozaikami.

    Następnego dnia zwiedzamy Fez, to najstarsza z królewskich stolic, słynąca z dwóch zabytkowych Medyn, która jest największą na świecie niezmienioną od XII wieku. Wpisana jest także na listę Dziedzictwa Kultury UNESCO.

    Medyna to najstarsza część miasta ograniczona murami. Dużą jej część zajmują suki (bazary). Jedne np. specjalizują się w sprzedaży przypraw, inne skór. Wspaniale usypane różne przyprawy rozsiewają piękny aromat, który na długo pozostaje w pamięci. Natomiast oliwki w różnej fazie fermentacji niekoniecznie mają miły zapach. Znajduje się tu około dziesięciu tysięcy wąskich uliczek, a właściwie korytarzy, szerokich zaledwie na wyciągnięcie ręki. Osły dźwigają ładunki i raz po raz trzeba się przyklejać do ściany, by zrobić im przejście.

    Obowiązkowo trzeba zwiedzić suk garbarzy, choć odór dochodzący z garbarni nie zachwyca. Z piętra jednego ze sklepów, po uprzednio otrzymanej gałązki mięty do wąchania, obserwujemy pracę garbarzy, którzy zanurzeni po kolana w farbie ugniatają skóry w kadziach. Uliczki są bardzo zatłoczone, więc idziemy gęsiego blisko siebie, żeby się nie zgubić.

    Robimy zdjęcia i idziemy dalej, ciekawi, co nas jeszcze zaskoczy.

    Zwiedzamy Medresy – szkoły koraniczne, oparte na teologii islamu, znajomości prawa i retoryki.

    Przy kolacji rozmawiamy o wrażeniach, jakie wywarła na nas Medyna. Wszyscy są zachwyceni, i to było naprawdę wspaniałe przeżycie.

    Kolejnym miastem na trasie naszej wyprawy jest Meknes, zwana też „Wersalem Maroka”. Miasto słynie z pięknych bram. Zwiedzamy mauzoleum jednego z najokrutniejszych sułtanów Moulaj Ismaida. Podobno miał on harem a w nim dwa i pół tysiąca kobiet, z którymi spłodził siedmiuset synów.

    Do budowy nowej stolicy zatrudniał pięćdziesiąt tysięcy jeńców. Gdy był niezadowolony z ich pracy, miażdżył ich głowy cegłami lub je ścinał, podrzynał gardła, a krew mieszał z zaprawą murarską.

    Do Marrakeszu jedziemy przez góry Atlas. Miasto położone jest u stóp Atlasu Wysokiego. Marrakesz nazywany jest czerwonym miastem ze względu na kolory tutejszych budowli. Robi to niesamowite wrażenie, kiedy na zabudowania padają ostatnie promienie zachodzącego słońca. Wszystko dookoła wydaje się szkarłatne. Przechadzamy się po medinie, targujemy się kupując pamiątki, robimy zdjęcia. Wieczorem udajemy się na niezwykłe targowisko, gdzie swoje umiejętności pokazują żonglerzy, akrobaci, połykacze ognia, tancerki, bajarze, zaklinacze węży, a wszystko to dzieje się przy akompaniamencie rytmu wybijanego na bębnach. Wokół unosi się zapach jadłodajni i dym z grillów, na których pieką się ryby, owoce morza, warzywa i mięso. Na niektórych stoiskach wiszą głowy wielbłądów, jagniąt i kóz. Ja polecam owoce morza oraz tadżin – narodową potrawę Marokańczyków. Kuchnia marokańska jest bardzo smaczna. Ten wieczór spędzamy na tarasie kawiarenki, popijam bardzo słodką i smaczną herbatę miętową i obserwuję z góry cały ten zgiełk i zamieszanie. Marrakesz tętni życiem do późnych godzin nocnych. Rano odbywa się tu zwykły handel, by wieczorem znów tętnić życiem.

    Dużym zaskoczeniem dla nas jest ruch uliczny w Marrakeszu. Ni stąd, ni zowąd pod prąd jadą samochody, motocykle, policja nie interweniuje, nikt nikomu nie wygraża – tak tu jest. Ktoś ma taką potrzebę, będzie szybciej, więc jedzie pod prąd. Przejścia dla pieszych są, ale zielonych świateł brak, dla nas była to „rosyjska ruletka”! Aby przejść na drugą stronę, starałem się to robić z tubylcami – bezpieczniej.

    Casablanka to zupełnie inne miasto niż te, które dotąd zwiedziłem w Maroku.

    Na ulicach miesza się tradycja z nowoczesnością. Kobiety chodzą ubrane zarówno w dżelabijach, jak i w kostiumach. Ulice toną w zieleni palm i drzew figowych. Pogoda wspaniała około 25◦C.

    Jedziemy zwiedzać olbrzymi meczet – trzeci co do wielkości na świecie po Mekce i Medynie wybudowanych z najwyższym minaretem (200 m). W świątyni zmieści się nawet

    25 tys. wiernych, a kolejne 80 tys. może się modlić na dziedzińcu. Jest to jedyny meczet w kraju otwarty dla niewiernych. Do środka wchodzimy bez obuwia. Poraża swoim pięknem. Wszędzie marmury, przepiękne sztukaterie, rozsuwany sufit, a olbrzymie kandelabry sprowadzono z Francji. Bramy do meczetu zbudowane z tytanu, są olbrzymie i nie mają sobie równych. Wspaniała budowla.

    W Rabacie obecnej stolicy Maroka zwiedzamy Pałac Królewski, ruiny rzymskiej twierdzy Sala Colonia z grobowcami Merynidów. Rabat poziomem rozwoju gospodarczego ustępuje mniejszej Casablance. W tej dużej spokojnej stolicy panuje raczej prowincjonalna atmosfera.

    Cały kraj poprzecinany jest siecią urządzeń nawadniających. Jest najbogatszy w Afryce, dzieci mają obowiązek uczęszczania do szkoły, kraj bardzo rozbudowany, a ludzie bardzo gościnni.

    Wracamy do Ceuty, przeprawiamy się promem przez Cieśninę Gibraltarską szerokości 14 km. W drodze towarzyszą nam dwa sympatyczne delfiny.

    Mieczysław ze Szczecina

  • Pchła na obczyźnie czyli w Londynie

    Ludzie dzielą się tutaj na trzy kategorie:

    – na tych , którzy przechodzą i udają, że nic się nie dzieje pomiędzy ramą ich twarzy z lewej i z prawej strony. Udają, że mają nieruchome gałki oczne. A jak przebierają nóżkami – wściekli na ten sam gatunek ich blokujący. Mam ochotę machać rękami i krzyczeć: „Jestem tutaj, jestem!!! Popatrz na mnie!” i oczywiście nigdy tego nie robię. Jestem niewidzialna;

    – na tych, którzy idą szybko razem z innymi, ale ich gałki oczne niespodziewanie się poruszają popatrzą w lewo i widzą, napotykają moją postać i ze strachem w oczach, udając że to nie oni, że nic nie widzieli, nie słyszeli: „Nie ma Cię tu! Nie ma!” To żenujące. Staram się tego nie okazywać. To nic, że czuję się jak zbrodniarz: „Przecież nic nie zrobiłam! Jestem niewinna!” krzyczę w sobie, uśmiechnięta;

    – i wreszcie na tych, którzy podchodzą, miło popatrzą, zagadną, nie brzydzą się i wtedy moje myśli: „Może nie jest aż tak źle, w sumie… tragizuję jak zwykle. Doświadczenia ostatnich minut nie istnieją. Ech…”.

    Koszmar się skończył. Do następnej niedzieli.

    Nigdy nie wiem, jak stać poprawnie. Gdzie dać ręce. Czy z przodu złożone? Wtedy wyglądam, jakbym się modliła. Czy może z tylu? Wtedy jak służbista, żołnierz, sztywny palant. Nie mogę się zdecydować, przekładam je z tylu do przodu. Chciałabym, żeby mi ktoś kiedyś powiedział, pomógł.

    Pchle nawyki chyba nigdy mnie nie opuszczą. Nie nadaję się do tej roli. Wystarczy nieżyczliwe spojrzenie – kurczę się, nagle się kurczę, nie ma mnie. Czy ktoś ma czapkę niewidkę? „Przepraszam, czy ktoś z Państwa ma czapkę niewidkę? To dla mnie, tak” – „Głupia jesteś! Przecież i tak nikt Cię nie widzi – po co Ci czapka?” A! to Ten, który przed chwilą podawał mi dłoń na znak pokoju – bleh…

    „Do domu. Jedziemy!” – on zawsze mnie pospiesza, jakby było mi to potrzebne po doświadczeniach ostatnich minut. Nic nie mówię. Spieszę się. Nie zdążam z nikim zamienić słowa. Jestem w samochodzie. „Wreszcie” – mówi on.

    „Wreszcie” – myśli pchła. Do domu utopić się w winie i pomyśleć o pracy.

    Malwina Żywiecka z domu Żółtowska

    Londyn

  • Epitafia

    „W tym miejscu przycupnął na wieczne spoczywanie
    karierowicz – podskakiwacz – więcej już nie wstanie”

    ***

    „Rezultatem cud diety,
    spoczywa w tej mogile – szkielet kobiety”

    ***

    „Pod tym skromnym kamyczkiem
    spoczywa pijak z zalanym robaczkiem”

    ***

    „Ukojeni ciszą wieczną, słodką spoczywają:
    Tuwimowski kretyn z idiotką”

    ***

    „Skutkiem moralnej niestrawności
    spoczywa moja flama w wieczności”

    Anna Nowotna-Laskus z domu Żółtowska

  • 10 października – dzień drzew

    Zielonością przeogromną,
    schronem ptaków,
    szponiastymi korzeniami – w głębi ziemi.
    Pod spękaną starą korą,
    biją drżące serca.
    Stoją twarde i bezbronne
    z ustami otwartymi.
    Krzyczą w trwodze: Idzie człowiek!

    Anna Nowotna-Laskus z domu Żółtowska

  • „Nie boję się śmieszności…”

    „Nie boję się śmieszności
    nie ona jest zdradliwa
    lecz „prawdy” zakłamanej
    która do czynów zrywa
    i pod sztandary swoje
    jednoczy złość, zawiść, obłudę
    fałsz, ciemnotę i nietolerancję.
    Nie boje się śmieszności
    Nie ona jest zdradliwa.”

    Anna Nowotna-Laskus z domu Żółtowska

  • Nadanie imienia gen. Edwarda Żółtowskiego gimnazjum w Mochowie

    11 października 2002 roku odbyła się uroczystość nadania imienia gen. Edwarda Żółtowskiego Gimnazjum w Mochowie. Uroczystość rozpoczęła się mszą św. w kościele parafialnym. Zaproszeni goście, nauczyciele, uczniowie gimnazjum i szkoły podstawowej zostali powitani przez Panią Wójt Gminy Jadwigę Przedpełską. Przemawiała Pani Dyrektor Gimnazjum Lilianna Nejman i Pani Dyrektor Szkoły Podstawowej Jolanta Kisielewska.


    Edward Żółtowski ur. 18.03.1775 r. w Mochowie w rodzinie szlacheckiej, syn Teofila Wojciecha Ignacego Żółtowskiego i Brygidy Ostaszewskiej.

    Do artylerii wstąpił w 1792 roku. Brał udział w Powstaniu Kościuszkowskim. Walczył w Legionach Polskich we Włoszech. Był kapitanem I Regimentu Piechoty Polskiej. 2 marca 1807 r. mianowany dowódcą pułku w stopniu pułkownika. W czasie wojny polsko-austriackiej poprowadził 3. Pułk Piechoty w bitwie pod Raszynem. Uczestniczył w szturmie Zamościa. 11 12.1811 r. awansowany do stopnia generała brygady. W 1812 objął dowództwo 1. brygady w 17. Dywizji generała Jana Henryka Dąbrowskiego. Przeszedł cały szlak bojowy tej formacji w kampanii 1812 r. Powrócił do Księstwa z misją objęcia dowództwa brygady w Dywizji Izydora Krasińskiego w Kaliszu. Z powodu choroby generała dowodził całą formacją – siedmiu tysięcy ludzi od 12.02 1813 r. Przebił się do Lipska i 4.03 1813 oddał dowództwo Janowi Henrykowi Dąbrowskiemu. Na czele piechoty dywizji odbył kampanię niemiecką. Został ranny w bitwie pod Lipskiem. 3 marca 1814 roku mianowany generałem brygady armii francuskiej. Służył w armii Królestwa Polskiego mianowany dowódcą 1. brygady 2. Dywizji Piechoty. W 1826 roku awansowany do stopnia generała dywizji i mianowany Komendantem Twierdzy Zamość. W Powstaniu Listopadowym organizował oddziały powstańcze w Lubelskiem. Był członkiem loży wolnomularskiej Wolność Odzyskana.

    Odznaczony krzyżem kawalerskim Virtuti Militari, krzyżem kawalerskim Legii Honorowej oraz krzyżem oficerskim Legii Honorowej.

    Od 1833 r. mieszkał w Warszawie. Zmarł 30.01.1842 r. Pochowany na cmentarzu powązkowskim.